Jakub Gierszał: Aktorstwo to tylko namiastka prawdziwych przeżyć
Jakub Gierszał to jeden z najbardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia. Oglądamy go właśnie w serialu „Chyłka”. Nam opowiada dlaczego wybrał karierę w kinie, a nie w teatrze.
Dlaczego unikałeś do tej pory telewizyjnych seriali?
Dorastałem w takim czasie, kiedy seriale były na innym poziomie niż teraz. Dzisiaj tego rodzaju produkcje bardzo się zmieniły. Kiedyś seriale kojarzyły się z czymś, co się nazywało „operą mydlaną”. Dzisiaj to produkcje na wysokim poziomie, które opowiadają historie zamknięte lub częściowo zamknięte. Dlatego pomyślałem, że to taki moment, kiedy jako aktor już nie uniknę zagrania w serialu. Stwierdziłem więc, że czas najwyższy spróbować.
Co sprawiło, że akurat zdecydowałeś się na "Chyłkę"?
W dużej mierze to, że Łukasz Palkowski zaprosił mnie do tego projektu. Byliśmy akurat po filmie "Najlepszy' – i on właśnie stawiał "Chyłkę" na nogi. Wraz z firmą Activ Media nabył prawa do ekranizacji powieści Remigiusza Mroza. Zapytał mnie wtedy czy nie wziąłbym w tym projekcie udziału. Byłem wówczas po zdjęciach do filmu w Danii i pomyślałem, że często angażuję się w kino autorskie, i może czas zająć się też tą częścią zawodu, która jest odpowiedzialna za rozrywkę.
Grana przez ciebie postać z jednej strony wzbudza strach, a z drugiej – fascynuje. Kreowanie takiego niejednoznacznego bohatera było dla ciebie ciekawym aktorsko zadaniem?
Na pewno było to coś nowego. Z drugiej strony poruszaliśmy się w świecie fikcji i mogłem sobie pozwolić na różne odskoki od normy, których musiałbym unikać, gdybym brał udział w produkcji o większym ciężarze gatunkowym. "Chyłka" to kryminał – i dlatego na planie po prostu dobrze się bawiłem.
Serial pozwala aktorowi "rozkręcać się" z odcinka na odcinek. W tym przypadku też tak było?
Wystąpiłem już w trzech sezonach "Chyłki". I rzeczywiście mając w pamięci wszystko to, co się już wydarzyło w tym serialu, mogę sobie wyobrazić, że w przypadku głównych ról w dużych produkcjach tego typu, postacie przylegają do aktorów. Dzięki temu jest łatwiej je grać. Ja tego nie zdążyłem poczuć w czasie realizacji "Chyłki", bo grałem zbyt małą rolę. Miałem więc tylko namiastkę tego, że coś takiego faktycznie może się wydarzyć.
Urszula Antoniak powiedziała po współpracy z tobą, że grasz całym sobą: nie tylko twarzą, ale też ciałem i gestem. To widać też w "Chyłce". Skąd u ciebie taka technika?
Trudno mi ocenić czy to rzeczywiście prawda. Wydaje mi się, że jestem typem aktora, który pracuje intuicyjnie na jakimś własnym wyobrażeniu granej postaci. Rzeczywiście tak jest, że kiedy człowiek zajmuje się jakimś tematem, to wchodzi on w ciało. Wtedy staje się on lżejsze, albo odwrotnie – cięższe w ruchach. To są rzeczy, które pojawiają się spontanicznie. Nigdy nie mam takich założeń, które musiałbym na planie wypełnić. Mam wrażenie, że gdybym próbował wpisać się w tego rodzaju ramy, byłoby to dla mnie coś sztucznego. Kiedy wypływa to ze mnie naturalnie, nie zastanawiam się nad tym za dużo, tylko po prostu robię co do mnie należy. Tak chyba jestem nauczony w krakowskiej szkole.
No właśnie: urodziłeś się w Krakowie, potem przyjechałeś tutaj na studia. To był czas twojej inicjacji aktorskiej. Jak go wspominasz?
Bardzo mnie ten czas ukształtował, zarówno zawodowo, jak i prywatnie. Jak dla większości młodych ludzi, którzy podejmują studia nie w swoim mieście, jest to moment poznawania nowego świata, stawania na własne nogi i uniezależniania się. To wszystko w moim przypadku stało się w Krakowie. Sama szkoła oczywiście był czymś zupełnie nowym dla mnie: nigdy wcześniej nie zajmowałem się takimi rzeczami jak aktorstwo, śpiew czy taniec. Nagle stało się to moją codziennością. To była dla mnie bardzo duża zmiana.
Większość absolwentów krakowskiej szkoły wybiera po dyplomie teatr. Ty postawiłeś na kino. To był świadomy wybór czy zadecydowały o tym propozycje, jakie wtedy dostałeś?
Nawet, kiedy jeszcze nie myślałem o aktorstwie, kino mnie zawsze fascynowało. Filmy robiły na mnie takie wrażenie, że chciałem przy ich tworzeniu pracować. To było dla mnie jasne – i myślałem, że pójście do szkoły teatralnej będzie pierwszym etapem wejścia w ten świat. I już po pierwszym roku studiów w wakacje dostałem debiutancką rolę w filmie – „Wszystko co kocham”. Potem trafiłem na casting do Jana Komasy. Występ w „Sali samobójców” był już główną rolą. Postanowiłem wtedy całkowicie się w to zaangażować. Poszedłem do dziekana i powiedziałem mu, że film jest dla mnie priorytetem. Nie udawałem, że jest inaczej. On odpowiedział, że mnie rozumie – i zaproponował indywidualny tok studiów. To się bardzo sprawdziło, bo dzięki temu mogłem połączyć jedno z drugim. Takie zdecydowane postawienie przeze mnie sprawy pomogło mi w tej sytuacji i pokazało, że byłem bardzo zdeterminowany, żeby grać w filmach.
Przy okazji premiery „Sali samobójców”, media okrzyknęły cię „głosem” pokolenia ówczesnych osiemnastolatków. Czułeś się kimś takim?
Nie. Kiedy wtedy pytano mnie czy jestem głosem pokolenia osiemnastolatków, mówiłem, że mam już 22 lata i to dla mnie ogromna różnica. (śmiech) Ale taka była prawda. Gdy miałem 18 lat zdawałem maturę, a mając 22 lata – kończyłem już studia i pracowałem. Choć więc byłem częścią tego pokolenia, jakoś tego specjalnie nie czułem. Byłem o krok dalej. Oczywiście ludzie często łączą postać z filmu z aktorem, który ją gra. Tak stało się w przypadku "Sali samobójców". Głosem pokolenia może być raczej ktoś, kto idzie w politykę czy w ruch społeczny. Stąd myślę, że bardziej sam film Komasy był wyrazem jakiegoś problemu, z którym się zmagało tamto pokolenie, a nie moja rola.
Kilka lat później powiedziałeś o roli Dominika z „Sali samobójców”: "Ta rola została we mnie najdłużej". Co o tym zdecydowało?
To, że byłem z tym filmem najdłużej kojarzony i dostawałem potem podobne role.
Trudno ci było uniknąć takiego zaszufladkowania?
Tak. Przez kilka lat dostawałem z kraju i z zagranicy propozycje zagrania podobnych postaci: sfrustrowanych dzieciaków z dobrych i bogatych domów. Musiałem je odrzucać – bo nie interesowało mnie powielanie tego samego schematu.
Ty zaczynałeś wtedy karierę, ale zaczynał ją również reżyser – Jan Komasa. To spotkanie było dla ciebie ważne? [/b]
Bardzo. Do dziś jestem kojarzony z tamtym filmie. Bo mówił on o tym, co wtedy było bardzo ważne, co więcej: dzisiaj może jest nawet jeszcze bardziej ważne. W tym tkwiła jego siła oddziaływania.
Innym twoim istotnym osiągnięciem aktorskim był występ w „Najlepszym”. Dużo wysiłku kosztowało cię zagranie sportowca startującego w triathlonie?
Na pewno: fizycznego i mentalnego. Kiedy każdy z nas spojrzy w lustro, dostrzeże, że są rzeczy, z którymi musi sobie sam poradzić. Praca nad „Najlepszym” to był dla mnie czas zdawania sobie z tego sprawy. Myślałem co to było w przypadku Jurka Górskiego i porównywałem to ze swoimi problemami. Patrzyłem też na innych ludzi i zastanawiałem się nad ich historiami. W tym sensie było to dla mnie też jakiegoś rodzaju mentalne dojrzewanie. Dlatego był też wysiłek fizyczny, ale też psychiczny. Chociaż to po fizycznym treningu mam do dziś rozsypane kolana. (śmiech)
Zagrałeś w „Najlepszym” autentyczną postać. Tego typu zadanie wymaga od aktora innego podejścia niż wcielenie się w całkowicie fikcyjną postać?
Na pewno. Jest większa odpowiedzialność, trochę mniej jest wolności. Mam ogromny szacunek do człowieka i jego historii. Wszystko co aktor może zrobić, wydaje się tanie czy wręcz nikczemne w porównaniu do tego, co prawdziwi ludzie przechodzą. Dlatego szukam zawsze w sobie ekwiwalentu tych autentycznych przeżyć, by przekazać widzom choć ich namiastkę. W końcu o to przecież chodzi w kinie: by oddać czyjeś emocje. Aby drugi człowiek przez swoją empatię je poczuł i zrozumiał, a przez to wzniósł się do poziomu przestrzeni, która jest choć trochę wyższa niż codzienność, w której funkcjonujemy. Tak było w przypadku 'Najlepszego".
I chyba też w przypadku filmu "Zgoda".
To prawda. „Zgoda” opowiada o powojennym obozie pracy w Świętochłowicach - i grana przeze mnie postać była wzorowana na jednym z jego autentycznych więźniów, który żyje do dziś. Czytałem obozowe wspomnienia tego człowieka. Miałem wtedy podobne odczucie jak przy „Najlepszym”: że powinienem jak najgłębiej schować samego siebie, a jak najpełniej pokazać mojego bohatera i towarzyszące mu okoliczności.
We wrześniu zobaczymy cię w filmie "Najmro", opowiadającym o Zdzisławie Najmrodzkim, który był "królem" przestępczego podziemia czasów Peerelu. Wcielasz się tam w jednego z członków jego bandy. To też autentyczny gansgster?
Mój bohater jest sumą różnych prawdziwych postaci z kręgów Najmrodzkiego. Ten film niby opowiada autentyczną historię, ale umieszcza ją w dużym nawiasie, narzucanym przez jej swobodną interpretację. Fabuła opowiedziana jest dynamicznie, na ekranie jest bardzo kolorowo, więc nie ma tu mowy o odwzorowaniu autentycznej rzeczywistości. Film ma konkretną formę: jest opowiedziany jakby na poważnie, ale w dowcipny sposób. Do tego dochodzą strzelaniny, wyścigi samochodowe, napady na Peweksy. Udział w tej produkcji był więc dla mnie frajdą. Sporo scen kręciliśmy w Krakowie – i fajnie było znów pobyć w tym mieście. Kręciliśmy jeszcze przed pandemią, życie było normalne, można więc było się zrelaksować. Odbyłem wtedy swego rodzaju sentymentalną podróż. Myślę, że "Najmro" to kino, które spodoba się widzom. To rozrywka, ale na wysokim poziomie.
W filmie „Pomiędzy słowami” zagrałeś postać odwołującą się do twojej własnej biografii – polskiego emigranta robiącego karierę w Berlinie. Na ile twoje prywatne doświadczenia wpłynęły na stworzenie tej roli?
Na pewno Urszula Antoniak pisała tę postać, pamiętając o tym, że dorastałem w Niemczech. Początkowo chciała umieścić swą historię w Holandii, ale kiedy mnie poznała, przeniosła ją do Berlina. Na pewno ten bohater był więc blisko moich doświadczeń z życiem w dwóch kulturach. Emigracja jest częścią mojego życiorysu i czymś, co dobrze rozumiem. Podobnie jak Urszula – bo ona też wyjechała z Polski za granicę. Każdy, kto próbował się wtopić w inną kulturę, wie co to znaczy. Zna tę samotność, próbę postawienia swego życia na nowo, chęć dostosowania się, tęsknotę za domem, wszystkie konflikty, w które się wchodzi w nowym otoczeniu. Nawet jeśli to wszystko nie było wpisane w scenariusz „Pomiędzy słowami”, to rozmawialiśmy o tym na planie. Moja historia była zupełnie inna niż mojego bohatera: on zdecydował się w dorosłym życiu zostać za granicą, a ja – wróciłem do Polski. Ten emigrancki aspekt jednak był ten sam.
Kilka lat temu dostałeś w Berlinie prestiżowe wyróżnienie "Shooting Stars", a amerykański tygodnik "Variety" uznał cię za jednego z najbardziej obiecujących młodych aktorów z Europy. Tego rodzaju tytuły pomogły ci w karierze na Zachodzie?
Na pewno. Często mi się zdarza, że ktoś o tym wspomina na planie, kiedy pracuję gdzieś za granicą. Dzięki temu trafia się do świadomości tamtejszych reżyserów obsady. Polskim aktorom i aktorkom, którzy dostali takie wyróżnienia, nie jest jednak tak łatwo się przebić, jak aktorom z tymi samymi tytułami z Anglii czy z Niemiec. Za nimi stoją po prostu większe rynki filmowe niż nasz.
Uczestniczysz na Zachodzie w castingach czy dostajesz już bezpośrednie propozycje konkretnych ról?
To zależy. Ponieważ sporo gram w Niemczech, to tam już czasem dostaję bezpośrednie propozycje. W większości przypadków są to jednak castingi. Dzisiaj najczęściej to "self-taping" – czyli sytuacja, w której aktor sam nagrywa siebie telefonem komórkowym i wysyła ten filmik producentom.
Jesteś znanym aktorem, ale stronisz od świata celebrytów. Dlaczego wolisz trzymać się trochę na uboczu show-biznesu?
To wynika z mojego charakteru. Zawsze taki byłem. Nigdy nie lubiłem być w centrum uwagi. To paradoks: bo wybrałem zawód, który stawia mnie w świetle reflektorów. Może chciałem w ten sposób przełamać pewną barierę wstydu?