Jan Czapliński: Dla rządu kultura idealna to taka z Janem Pawłem II w tle
Nasi rządzący traktują kulturę jak kwiatek do kożucha: kultura to jest takie coś, co niestety musi być, ale skoro już musi być, to niech będzie ładne i miłe. Miłe ludziom i Bogu. I tylko żadnych niewygodnych tematów – mówi dramaturg i dramatopisarz Jan Czapliński, tegoroczny laureat Medali Młodej Sztuki „Głosu Wielkopolskiego” w kategorii „Literatura”. Partnerem Medali Młodej Sztuki jest Lotto.
Jak zareagował pan na wieść, że w tym roku Medal Młodej Sztuki w kategorii „Literatura” przypada właśnie panu?
Odbieram tę nagrodę jako pewien kredyt zaufania – otrzymuję ją nie ze względu na jakieś szczególnie doniosłe osiągnięcia, ale raczej ze względu na to, że istnieje co do mnie podejrzenie, że coś mi się jeszcze osiągnąć uda. Dlatego, skoro przyjmując nagrodę, zaciągam ten kredyt zaufania, to znaczy, że biorę na siebie pewne zobowiązanie, a mianowicie, że spróbuję go spłacić. Chyba tak właśnie zareagowałem. Potem zadzwoniłem do mojego ojca, który odbierał tę nagrodę, zresztą w tej samej kategorii, kiedy był w moim wieku. Jego Medal Młodej Sztuki jest w domu do dziś, wielki i ciężki, z wygrawerowanym Herbertem oczywiście. Pamiętam, że kiedy byłem mały, miałem problem z tym, żeby go podnieść. Budziło to we mnie jakieś dodatkowe uznanie dla tej nagrody – nagroda tak wielka i ciężka z pewnością musi być nagrodą ważną.
Zadałem to pytanie, ponieważ wcześniej powiedział mi pan, że wyróżnienia są dla pana „zasadniczo dość kłopotliwe”. Z czego to wynika?
Kłopotliwe jak każdy konkurs – ktoś wygrywa, ktoś przegrywa, kryteria są zasadniczo uznaniowe, a nominowani, każdy na swój sposób, równie ciekawy. Kategoria poświęcona literaturze była w tym roku bardzo różnorodna – pokazywała różnice nie tyle w pisaniu, co w ogóle w konceptach na literaturę czy nawet, mówiąc jeszcze inaczej, w konceptach na samego siebie poprzez tekst. I
mnie taka propozycja szerokiego, bardzo „inkluzywnego” spojrzenia na literaturę oczywiście bardzo się podoba, ale ostatecznie trudno, przynajmniej pod kątem jakiejś „lepszości”, porównywać pisanie Siksy, Joanny Bednarek i moje. Każde z nas działa w swojej niszy, każde inaczej. Chcę przez to powiedzieć, że siłą i zarazem najpiękniejszym momentem konkursów takich jak ten, są dla mnie w gruncie rzeczy przede wszystkim nominacje – rodzaj wskazania, na kogo warto zwrócić uwagę. A wygrana jednej osoby to już tylko, no właśnie, kłopotliwa formalność. Nie jestem w niczym lepszy, ani ciekawszy, ani bardziej utalentowany od Siksy czy Joanny Bednarek. I w tym sensie chciałem powiedzieć, że nie zgadzam się z werdyktem. Tym i każdym innym. A obie „współnominowane” bardzo cenię, może uda nam się kiedyś spotkać na „podzielenie” medalu?
Mam wrażenie, że w kwestii nagród artystycznych obowiązują dwie tezy. Jedni twierdzą, że one artystę motywują, a drudzy, że raczej go rozleniwiają. Prawda leży pośrodku?
Nie wiem, chyba trudno mi to rozpoznać po samym sobie. Są przykłady artystów, którzy nie zdołali stworzyć już niczego na miarę swoich wcześniej nagrodzonych dzieł, są przykłady nagród dawanych „za późno”, a wreszcie są i przykłady artystów, którzy w blasku nagród rozkwitają – chociaż ci ostatni to chyba jednak najrzadszy gatunek. Dla mnie, człowieka lubującego się w różnych formach prokrastynacji, siłą rzeczy są to raczej sygnały, żeby wziąć się do pracy. Podoba mi się natomiast jeszcze inna teza, na przecięciu dwóch proponowanych przez pana, jaką w sprawie nagród stawia we fragmencie „Bratanka Wittgensteina” Bernhard – że zasadniczo nagrody służą temu, żeby z nagradzanego robić durnia. A nagradzany się na to chętnie zgadza, bo mu oczywiście zależy na prestiżu lub na pieniądzach, bo jednego i drugiego nigdy dość. Nie żebym się porównywał do Bernharda, ale, w swojej skali, też tak to trochę odczuwam. Ze względu na pandemię nie spotkaliśmy się co prawda ładnie ubrani na gali, zawsze to trochę mniej robienia z siebie durniów, ale jednak teraz pieczołowicie odpowiadam na pańskie pytania, w tym narcystycznym, wzbudzonym właśnie przez przyznanie nagrody poczuciu, że mam coś ciekawego do powiedzenia, że warto udzielać mi głosu.
Kilka tygodni przed rządowymi obostrzeniami nałożonymi na polską kulturę powiedział mi pan, że w pańskiej opinii nasz rząd traktuje ją po macoszemu. Od tamtej pory nic się nie zmieniło?
Nie zauważyłem. To zresztą bardzo optymistyczna myśl, że zgraja oszalałych ludzi znajdujących się u władzy mogłaby wysłuchać krytyki, przemyśleć pod jej wpływem swoją politykę i wprowadzić, że tak powiem, dobre zmiany. Rząd traktuje kulturę jak kwiatek do kożucha: kultura to jest takie coś, co niestety musi być, ale skoro już musi być, to niech będzie ładne i miłe. Miłe ludziom i
Bogu. I tylko żadnych niewygodnych tematów. Kiedy patrzę na to, jaki kształt kultury projektują np. wyniki przeróżnych konkursów ministerialnych, również tych ostatnich, mających wesprzeć artystów w dobie kryzysu, to wychodzi na to, że kultura idealna to jest taka kultura, w ramach której powstają spektakle o Janie Pawle II, książki o Janie Pawle II i muzea o Janie Pawle II, a także monografie o niesamowitych wręcz rozmiarów dobroci Polaków w czasie drugiej wojny światowej i zupełnym niepomaganiu w mordowaniu Żydów. Dość monotonna ta kultura. Wygodna i zakłamana. A zarazem, mam wrażenie, im mniej istotna dla rządu jest kultura jako żywy, pulsujący organizm, tym bardziej ów rząd nęka każdego, kto podważa dominujące narracje, albo nawet kto jest o takie podważanie podejrzany. Pamięta pan z pewnością chociażby cofnięcie ministerialnej dotacji dla Malta Festival Poznań. Więc biorę udział w swojej kulturze, i swoją kulturę sobie robię, tam, gdzie jeszcze można. I tak się coraz mocniej „monadyzujemy” – wy macie swoją kulturę, a my mamy swoją. Na dłuższą metę, jak widać w dziesiątkach miejsc, to gotowy przepis na tragedię społeczeństwa, które przestało się ze sobą porozumiewać, które nie chce mieć ze sobą nic wspólnego, które sobą gardzi.
Już 6 czerwca – przynajmniej w teorii – polskie teatry będą mogły wznowić działalność. Jak pana zdaniem będzie wyglądać ta nowa, teatralna rzeczywistość?
Dość późno to następuje, biorąc pod uwagę ilość miejsc, które zaczęły działać normalnie dużo wcześniej. Teatry są najwyraźniej pierwsze do zamknięcia i ostatnie do otwarcia. Tak czy owak, na razie to otwarcie będzie, między innymi, wskazywać na absurdy, które wyznaczają kształt naszych żyć – zatłoczonym tramwajem czy wypełnionym pociągiem będziemy mogli dojechać na spektakl, na którym będzie obowiązywała dwumetrowa odległość pomiędzy widzami. Zresztą, to wszystko jest jakieś mocno „przedwyborcze” i niefrasobliwe, a krzywa zachorowań, tymczasem, rośnie i pewnie zaraz wszystko trzeba będzie znowu zamykać. Natomiast ciekawe dla mnie będzie, jak teatr przepracuje pandemię – czy w ogóle się nią zajmie, jak ją przemyśli. Ale tego dowiemy się dopiero w przyszłym sezonie.
Dlaczego „dramaturg to trochę wampir”?
Rozumiem, że to moja myśl? Ukuta pewnie w chwili zwątpienia. Dramaturg to wampir, bo żywi się cudzym tekstem. Kiedy przepisuję istniejący dramat albo kiedy piszę sceniczną adaptację prozy, tworzę, w sensie literackim, pewną „nadbudowę”. Nie byłoby jej bez fundamentów położonych przez kogoś innego. Ów „ktoś inny” jest zazwyczaj pisarzem o niebywałej renomie i talencie, do którego zasadniczo nie dorastam, ale mogę przynajmniej powiedzieć, że „majstrowałem przy największych”. Pamięta pan taki wiersz Darka Foksa pt. „Brechciątko”? To bardzo śmieszny wiersz o dramaturgu, który zajmuje się przerabianiem klasyków. Skraca „Hamleta” o trzy akty, „Otella” o Otella i „Ostatnią taśmę Krappa” o taśmę. To o mnie właśnie. O nas, dramaturgach. Bo tak oto i ja skracałem, przepisywałem i majstrowałem przy Oldze Tokarczuk, Szekspirze, Houellebecqu, a ostatnio przy Edouardzie Louisie, gwieździe młodego pokolenia francuskich pisarzy. Praca nad adaptacją to bardzo intensywny proces poznawania innego tekstu, pasożytniczego wrastania w ten tekst po to, żeby podjąć straceńczą próbę „zrelacjonowania” go na scenie. Po miesiącach spędzonych na przykład z „Księgami Jakubowymi”, mogę powiedzieć, że znam tę powieść na wylot – czytałem ją wielokrotnie, znam tych bohaterów, zaprzyjaźniłem się z nimi. Ale kiedy siadam już do pisania adaptacji, to chcę się od tego tekstu oderwać. Ciągnie mnie w stronę jakiegoś przeinaczenia, przestawienia tekstu literackiego na inne tory, co też, zazwyczaj, czynię i co, zazwyczaj, źle się kończy. I dlatego też coraz mniej chętnie piszę adaptację, wolę pisać własne teksty. Trochę mnie to „wampirzenie” zmęczyło.
Podejrzewam, że nie ma relacji dramaturg-reżyser czy dramaturg-aktor bez stuprocentowego zaufania. Jakie elementy są tu niemniej istotne?
Lubię pracować z reżyserami, którzy stawiają mi opór – nie godzą się na pierwszą wersję tekstu, marudzą przy kolejnych scenach, zmuszają do pracy nad tekstem nieomal do samej premiery. Oczywiście, doprowadza mnie to też nierzadko do rozpaczy, ale z perspektywy czasu zazwyczaj to doceniam. Bardzo szanuję też aktorów, którzy godzą się na to, że tekst, z którym zaczynamy próby, jest początkiem drogi, która doprowadzi nas wszystkich gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie. Wymaga to od nich dużej otwartości, nie mniejszej odwagi i zaufania, tak do mnie, jak do reżysera. Poza tym, w spotkaniu z reżyserem jest dla mnie ważne – szczerze mówiąc, często ważniejsze od samego efektu końcowego – żeby się lubić, dobrze ze sobą czuć, być otwartym na swoje pomysły. Drażni i męczy mnie praca z ludźmi, którzy powtarzają swoje sprawdzone schematy. Cenię też reżyserów, którzy potrafią zgromadzić wokół siebie dobrą ekipę realizatorów – ludzi, z którymi się lubię, rozumiem, z którymi odnajduję wspólny język. Dla mnie, autora tekstów dość, powiedziałbym, rytmicznych, satysfakcja z tego, jak ten tekst funkcjonuje na scenie, bierze się nierzadko również z tego, jak i jaka muzyka buduje świat na scenie, jak moje rytmy spotkają się z rytmami kompozytora. Janek Duszyński, Wojtek Urbański, Wacław Zimpel – ufam ich muzyce. I dlatego reżyser, który sam też musi mieć oczywiście dobre ucho, musi mieć przede wszystkim „czuja” – potrafić połączyć ze sobą różnych ludzi w odpowiednią konfigurację. To chyba Polański mawiał, że zadaniem reżysera jest zarządzanie entuzjazmem ludzi znajdujących się wokół niego. Podoba mi się taka perspektywa.
Współpracował pan z takimi przedstawicielami polskiego teatru jak Aneta Groszyńska, Ewelina Marciniak, Radosław Rychcik czy Piotr Ratajczak. Do którego z ich – a raczej waszych – spektakli ma pan największą słabość?
Największą słabość mam chyba do spektakli, które zeszły już z afisza, bo stają się tym samym przestrzenią jakiejś bardzo czułej
pamięci. Teatr to też taka sztuka, że jest tylko na chwilę, wydarza się tu i teraz, do spektakli nie wraca się tak, jak można wracać do książek czy filmów. Wspominam dobrze na przykład mój debiut, od dawna już niegrany spektakl, który zrobiliśmy z Piotrkiem Ratajczakiem w Wałbrzychu – „Bohater roku”. Mocno zanurzony w realiach miasta, ze świetną, bardzo „społecznikowską” rolą Ryszarda Węgrzyna, podpory wałbrzyskiego zespołu. Pamiętam swoją radość, że ludzie dobrze się bawią, że dobrze się czują na tym spektaklu. W ogóle, lubię moje wałbrzyskie spektakle – „Zapolską”, „Sienkiewicza”. Czuję się mocno związany z tym teatrem i tamtym zespołem, lubię tam wracać do pracy. A w Poznaniu, w Nowym, zrobiliśmy z Radkiem Rychcikiem „Dwunastu gniewnych ludzi”, też go dobrze wspominam, to chyba jedyny w mojej karierze spektakl, który został zagrany ponad sto razy. Lubiłem do niego od czasu do czasu wracać, patrzeć jak się przez lata zmienia. W pierwszej obsadzie grali jeszcze śp. Wojciech Deneka i Tadeusz Drzewiecki – wspaniali aktorzy, piękni ludzie. Po śmierci, najpierw pana Wojtka, później pana Tadeusza, ich role przejęli nowi aktorzy. Spektakl żył dalej, również pamięcią o zmarłych. Naturalną koleją rzeczy, też już go nie ma w repertuarze – jest w pamięci.
W kontekście jakich projektów usłyszymy o panu w najbliższej przyszłości?
Sam nie wiem. Trochę pracuję teraz z Eweliną Marciniak w Niemczech, mamy nadzieję na pracę w berlińskim Deutsches Theater, gdzie chcielibyśmy zrobić spektakl o Charlesie Mansonie, to taki temat, wokół którego chodzę od dawna. W Polsce mam z kolei nadzieję na powrót do Wałbrzycha, gdzie z Anetą Groszyńską chcielibyśmy w nadchodzącym sezonie zamknąć naszą trylogię o „Superstars” z przełomu wieków. Jej pierwsze części były poświęcone Zapolskiej i Sienkiewiczowi, nad bohaterem trzeciej wciąż się zastanawiamy. Miał nim być Stanisław Brzozowski, nieco kłopotliwy patron polskiej lewicy, ale sporo miejsca poświęciliśmy mu już w spektaklu o Sienkiewiczu, więc możliwe, że wykonamy jeszcze jakąś woltę. To też lubię w teatrze – miało być o tym, a wyszło o czymś innym. I też dobrze.
Czytaj więcej: Poznajcie tegorocznych laureatów Medali Młodej Sztuki „Głosu Wielkopolskiego”: Młodzi artyści otrzymali naszą nagrodę!
---------------------------
Zainteresował Cię ten artykuł? Szukasz więcej tego typu treści? Chcesz przeczytać więcej artykułów z najnowszego wydania Głosu Wielkopolskiego Plus?
Wejdź na: Najnowsze materiały w serwisie Głos Wielkopolski Plus
Znajdziesz w nim artykuły z Poznania i Wielkopolski, a także Polski i świata oraz teksty magazynowe.
Przeczytasz również wywiady z ludźmi polityki, kultury i sportu, felietony oraz reportaże.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień