Jan Englert: Alergicznie nie lubię polityki, bo w polityce fair play jest głupotą
Jan Englert gościł na Zamku Książąt Pomorskich. Znalazł chwilę, żeby porozmawiać również z nami.
Pan, jako dyrektor Teatru Narodowego, jest uznawany za człowieka, który umie łączyć teatr tradycyjny, oparty na słowie, na dobrym aktorstwie, ale jest też otwarty na eksperymenty, a to jest zaleta.
Może dlatego, że nie mam pewności, że to, co mnie się podoba, jest słuszne. Zazdroszczę tym, którzy nie mają najmniejszej wątpliwości. To po pierwsze. Po drugie, to jest Teatr Narodowy, więc musi służyć różnym gatunkom teatralnym i różnym gustom, więc jedynym mottem mojego działania jest rzemiosło. Czasem wpuszczam do teatru ludzi, którzy nie grają na instrumentach, które ja kocham, czy nie słuchają echa, na które ja oczekuję, ale pilnuję jednej rzeczy - to ma być zawsze zrobione jak najlepiej od strony warsztatu, rzemiosła. I ciągle dla mnie podmiotem w teatrze nie jest reżyser tylko aktor. I relacje między aktorem a widownią. Fala zwrotna. Miarą naszej twórczości jest nie to, co wysyłamy, ale to, co wraca. I to w czasie teraźniejszym, natychmiast. Spieranie się o to, czy ta fala zwrotna jest ciekawsza, lepsza, wartościowsza, nie ma sensu. Nawet jeżeli chłam znajduje swoją widownię, to ma uprawnienia teatralne. Drugą ważną rzeczą, która miała dla mnie znaczenie przez całe życie, jest zespół. Zespół ludzi, którzy mówią podobnym językiem estetycznym, mają wspólne kryteria etyczne, którzy nie głoszą tego, że artystom należy się absolutna wolność, bo się nie należy. Wolność musi mieć swoje granice. Bez granic jest anarchią, a anarchia nic nie buduje. A z kolei narzucone granice to niewola, więc kto ma decydować o tych granicach? Twórca, człowiek, który próbuje coś stworzyć. Nie wiem, czy pani zauważyła, że nie używam słowa artysta. Przez całe moje życie spotkałem może trzech artystów.
W zespole Teatru Narodowego Pan ich nie ma?
W tej chwili chyba nie. To są świetni rzemieślnicy i to jest w moich ustach największy komplement. Artysta to jest ktoś, kto stwarza, a przynajmniej poszerza rzeczywistość. Na to papiery miało może 6-8 wybitnych twórców w ciągu ostatnich 60. lat. Było wielu świetnych rzemieślników, świetnych aktorów, świetnych reżyserów, posiadających warsztat i umiejętności. W normalnym układzie z tysiąca rzemieślników rodzi się jeden artysta. W Polsce z tysiąca artystów rodzi się czasem jeden rzemieślnik. W Teatrze Narodowym zbieram wybitnych aktorów i wybitnych reżyserów i moim zadaniem, jako dyrektora, jest wyłącznie postawić im porządne fundamenty i rusztowanie i nie mieszam się do tego, co oni z tego rusztowania i fundamentów tworzą.
A jeżeli wmiesza się władza? Dzisiaj w niektórych teatrach to się dzieje.
Nie ma na mnie siły. Nikt mi niczego nigdy nie narzucił, ale muszę powiedzieć, że bardzo rzadko ktoś chciał mi coś narzucać. Nawet w komunizmie. Oczywiście, jako twórca, czułem się w komunizmie ograniczony, ale zawsze był ten wentylek porozumiewania się aluzjami, podtekstami politycznymi, używany przez obie strony. Były takie wypadki jak film Bugajskiego „Przesłuchanie”, czy interwencje, jak humor z zeszytów szkolnych. Proponowano mi dyrekcję teatrów w zamian za przystąpienie do partii, ale z tego nie skorzystałem. Ja w ogóle alergicznie nie lubię polityki, więc myślę, że politycy to wiedzą. Nie lubię dlatego, że w polityce fair play jest głupotą, a ja jestem chorobliwym zwolennikiem uczciwych reguł.
Często Pan mówi, że odkąd został dyrektorem teatru, mniej Pan gra i brakuje Panu tego. Jakie chciałby Pan dostać propozycje?
Zagrałbym sobie jakąś rolę filmową, która by była dobra, interesująca. Zagrałbym dużą rolę teatralną w sztuce, która nie byłaby w mojej reżyserii. Kiedy zacząłem reżyserować, Andrzej Łapicki powiedział do mnie: „No to będziesz się musiał sam obsadzać”. Jako dyrektor tym bardziej. To jest zrozumiałe. Jakbym był reżyserem, też nie chciałbym mieć w obsadzie dyrektora teatru. Czasami zdarza się, że gram w nie swojej reżyserii i to jest bardzo trudne. Dlatego, że staram się w ogóle nie interweniować w to, co się dzieje. I tak wygląda na to, że interweniuję. Wszyscy mi się przyglądają, jak słucham, jak oglądam. Trudno, to jest mój wybór. Nikt mi tego nie kazał robić, więc nie narzekam. Prawdopodobnie, jako aktor, straciłem troszkę i finansowo i artystycznie przez te 16 lat. A do tego dochodzi jeszcze 12 lat rektorowania w szkole aktorskiej. Na pewno to miało wpływ na moją drogę artystyczną.
To były role przeróżne, ale mam wrażenie, że jest coś wspólnego, co często się pojawia w tych rolach - człowiek, który dobrze sobie radzi w życiu, czasami cwaniaczek. Bez względu na to, czy jest postać negatywna czy pozytywna, to zawsze energiczna. Skąd takie emploi?
Zawsze byłem typem sportowca, może dlatego dawano mi role silnych, sprawnych bohaterów, nie mających wątpliwości w działaniu. Coś takiego rzeczywiście do mnie przylgnęło. Potem sam ukułem takie powiedzenie: moja specjalność to oficerowie przedwojenni i mowy pogrzebowe. Uciekałem od tego np. w takie filmy jak „Rodzina Połanieckich”. Potem był Edmund Wrotek w serialu „Dom”. Ale rzeczywiście często grałem cwaniaczka. Sam sobie zresztą napisałem dwa scenariusze do „Wielkiej wsypy” i „Szczura”, gdzie też grałem cwaniaczka. Przyglądając się mojej karierze mogę autozłośliwie powiedzieć, że chyba rzeczywiście byłem cwaniaczkiem.
Debiut miał Pan fantastyczny, bo u Wajdy w „Kanale”.
To nie był debiut, raczej jakaś bajka. Chyba ten debiut nie był zbyt udany, skoro przez kolejne 50 lat Wajda mnie w niczym nie obsadził.
Ról w Pana życiu pojawiło się bardzo dużo.
Jeśli chodzi o ilość, w tej chwili z żyjących aktorów jestem najlepszy. Gucio Holoubek od razu by powiedział: „No i co z tego?”.
Podobno prawdziwa sztuka, bez względu na sytuację społeczną czy polityczną zawsze zwycięży. Podpisałby się Pan pod tym?
Myślę, że sztuka zawsze zwycięży, dlatego, że sztuka z założenia ma służyć człowiekowi, a polityka nie zawsze.