Jan Klata: Nie jestem Piotrusiem Panem
Dyrektor Narodowego Starego Teatru w Krakowie opowiada o zespole aktorskim, o bliskich, których poświęca na ołtarzu sztuki. I o tym, czy zamilkł, by ratować siebie. Czyli Jan Klata w życiu i na scenie.
- Przepraszam za ten mały bałagan.
- Wygląda, jakby Pan się wyprowadzał. To już?
- Naprawdę? Wręcz przeciwnie.
- Książki popakowane w kartony. No chyba się Pan nie dziwi? Zwłaszcza że tyle było zawirowań wokół Pana.
- Nie, nie, ja się nie wyprowadzam, tylko się wprowadzam. Tyle czasu spędzam w teatrze, że nawet książki wolę zamawiać tutaj. Te najnowsze akurat przydają się w pracy nad spektaklem „Dług”, którego premierę musieliśmy przesunąć na początek przyszłego sezonu. Bo naszym dłużnikiem jest niestety tłumacz, a zależało nam na dwupaku - premierze spektaklu i książki jednocześnie. Ale prace nad samym przedstawieniem już się rozpoczęły.
- Tak, widzę. Książka „Świat, Żydzi, pieniądze” leży na wierzchu.
- Wiem, można by podejrzewać, że to książka wydana w Polsce przez dajmy na to Mariana Kowalskiego. Ale nie, autorem jest Jacques Attali. A obok „Agonistyka” Chantal Mouffe - też się przyda.
- Kiedy byłem u Pana ostatnim razem, zapowiadał Pan w tym gabinecie dynamiczne zmiany. Jakoś nie widzę.
- Jak to nie?! Przecież kolory ścian zmieniły się radykalnie. No i jest godło!
(Didaskalia: dyrektor zamaszystym ruchem pokazuje zielone i fioletowe ściany. I wskazuje na polskie godło. „Zawiesiłem je w trakcie pracy nad »Królem Ubu«”)
- „Wkrótce zajdą tu spore zmiany. Muszę pozbyć się paru rzeczy. Wyleci na pewno sekretarzyk” - mówił Pan. Do tego na ścianie miały zawisnąć plakaty. No i nie widzę.
- Na ścianie wiszą aktorzy Narodowego Starego Teatru. A plakaty są zawsze ze mną. Czekam na kopię plakatu do „Triumfu woli”, naszej ostatniej premiery w reżyserii Moniki Strzępki. Bo uważam, że jest piękny.
(Didaskalia: pokazuje małą wersję posteru z czarno-białą fotografią małego chłopca, który siłą woli wygina metalową łyżkę. „Iście stalkerowski, prawda?” - mówi Jan Klata)
A inny jest cały czas ze mną tutaj i go sobie w chwilach tęsknoty rozkładam i kontempluję moje motto: „To nie jest złe miasto. Pokazuj te dobre rzeczy, co w Krakowie są”.
(Didaskalia: dyrektor wskazuje na leżący nieopodal plakat innego spektaklu duetu Monika Strzępka i Paweł Demirski - „Nie-Boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU”, na którym widnieje obraz Marcina Maciejowskiego z dwoma rozmawiającymi ze sobą przy wódce mężczyznami).
- To skoro wspomniał Pan o motcie: kiedy usłyszałem hasło tegorocznego sezonu - „To jeszcze nie koniec” - zacząłem się zastanawiać, jak to odczytywać. Nie koniec zawirowań politycznych i społecznych czy nie koniec Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze?
- „A kiedy usłyszycie o wojnach i rozruchach, nie lękajcie się, bo to wszystko musi się najpierw stać, ale to jeszcze nie koniec”. To słowa św. Łukasza, więc tegoroczne hasło jest zapowiedzią kontynuacji. „Nie lękajcie się”, słowa kojarzone z Janem Pawłem II, odbierane były ironicznie. Pamiętam, że gdy wypowiedzieliśmy je na konferencji prasowej, wybuchnęli państwo śmiechem, bo padały one kilka tygodni przed wyborami. Wszystko wyglądało na jakąś polewkę, niesmaczny żart na pożegnanie. Historia jednak potoczyła się inaczej, niż wieszczyli „życzliwi” wróżbowie. Okazało się, że to, iż się nie lękamy, przyniosło sensowne owoce dla nas, publiczności, teatru. Stwierdziliśmy więc, że postawimy w tym sezonie na pewien rodzaj sprawczości neurolingwistycznego programowania.
(Didaskalia: pojęcie Programowanie neurolingwistyczne, w skrócie NLP oznacza uporządkowany zbiór technik komunikacji oraz metod pracy z wyobrażeniami, nastawionych na tworzenie i modyfikowanie wzorców postrzegania i myślenia u ludzi)
To hasło odnosi się do tego, co udało się przez ostatnie lata w tym teatrze zrobić. Ale ma też wymiar społeczny, zbiorowy. Sensowne jest pomyślenie poza oczywistościami i hasłami typu „jest źle” lub „wychodźmy na marsze, to sobie postoimy w jakiejś sprawie”. Nie znaczy to, że nie należy się sprzeciwiać tym elementom rzeczywistości, które nas uwierają. Wręcz przeciwnie. Ale to chyba oznacza, że jak chce się zmienić świat, to trzeba zacząć od siebie i spróbować z ludźmi, których się ceni i kocha, najlepiej robić to, do czego jest się powołanym. Czyli w naszym wypadku robić wraz z zespołem dobry teatr i pokazywać go ludziom, z którymi nawiązaliśmy przymierze - w tej chwili jeśli chodzi o sceny polskie najbliższe i najlepsze w naszej targanej wewnętrznymi konfliktami ojczyźnie. Taką była też publiczność Teatru Polskiego we Wrocławiu, której dedykowany jest zresztą m.in. „Triumf woli”. O wspaniałości wrocławskiej widowni Paweł Demirski, Monika Strzępka i ja, a także kilkoro obecnych aktorów Starego Teatru mogliśmy się przekonać, pracując wiele lat we Wrocławiu.
(Didaskalia: chodzi o zmiany, do jakich doszło po tym, jak Krzysztof Mieszkowski przestał być dyrektorem Teatru Polskiego we Wrocławiu, a - za sprawą prowadzących teatr wspólnie marszałka dolnośląskiego i resortu kultury - nowym dyrektorem został Cezary Morawski, który zupełnie zmienił kształt sceny, wykreślił z repertuaru m.in. spektakle Krystiana Lupy i Moniki Strzępki)
Teraz cud przymierza z publicznością został nawiązany w Starym Teatrze kilka miesięcy temu. To nas cieszy i daje siłę. Nie będę już opowiadał o frekwencji, która w grudniu przerosła 100 proc., bo to, że widzowie tłumnie są z nami, to oczywista oczywistość. I tylko strażacy są zaniepokojeni, bo procedury trzeba zachowywać. Inaczej wszyscy wylądujemy w Smoleńsku. Bo tak się kończy brak przywiązania do procedur. Ale ja o nie dbam.
Wracając: to jest, jak pan widzi, bardzo wieloznaczne hasło, którego wszystkich znaczeń nie chcę też teraz ad hoc spłaszczać. Wierzę w naszą publiczność, w codzienny przepływ fantastycznej energii na osi scena-widownia.
- Sporo wątków wypłynęło, więc po kolei. Wspomniał Pan o frekwencji, ale zarzut brzmi: Pana stać na to - dzięki wysokiej dotacji ministerialnej - żeby sprzedawać taniej bilety np. studentom.
- Gdybyż to było takie łatwe! Ale od początku: tak się składa, że byłem studentem, żywiłem się ćwikłą i kawą zbożową Anatol, gdy podnajmowałem pokoik na ul. św. Sebastiana i byłem asystentem Jarockiego w „Starym”. Wiem, co znaczy zapłacić za bilet do teatru. Ale ja odpowiem tak: jak jedziemy do Warszawy, bilety bywają nawet po kilkaset złotych. Jak jedziemy do Chin, bilety są jeszcze droższe. Gdy reżyserowałem premierę „Makbeta” w Mchacie (czyli Moskiewskim Akademickim Teatrze Artystycznym), w przeliczeniu bilety kosztują kilkaset złotych. I myśli Pan, że nie schodzą? Wręcz przeciwnie. Wielu za dobry spektakl jest w stanie zapłacić. Ale dlaczego w związku z tym nie możemy nieco ułatwić korzystania z teatru tym, którzy są w gorszej sytuacji, dopiero się uczą, są emerytami, nie należą do tzw. beneficjentów? Trzeba też myśleć długofalowo: mam nadzieję, że akurat studentów na tyle uzależnimy od teatru, że będą to robić też po studiach, gdy dostaną pracę. A zresztą jeśli jest tak łatwo przy wymagających, wyrafinowanych artystycznie spektaklach zapełniać salę, to może inni dyrektorzy też powinni pomyśleć o promocjach. Co więcej, zwracam uwagę, że my gramy ponad 40 spektakli miesięcznie na trzech scenach. Jest tylko kilka takich teatrów w Polsce.
Proszę zobaczyć, jak zmieniło się też podejście. Mieliśmy w dwa miesiące temu premierę „Kosmosu” według Witolda Gombrowicza w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego. I teraz: przejdźmy się najpierw w myślach do 2013 roku, i przypomnijmy, co się wtedy działo, co wtedy opowiadano o Krzysztofie... „Co to za człowiek?” „Nieprzystosowany kosmita, który potrzebuje tłumacza.” „Amator. Nie potrafi reżyserować”. „Znanej aktorce na pytanie, jak ma grać, odpowiada muzyczką puszczoną z telefonu komórkowego”. Skandal, żenada i generalnie: hańba! Teraz przewijamy i mamy premierę w listopadzie roku 2016. Aktorzy zachwyceni, publiczność szczelnie wypełnia salę, mamy kolejnego wielce uznanego twórcę-wizjonera, kreatora światów. Widać, że skończyły się czasy, gdy w „Starym” obowiązywał jeden język teatru, a aktorzy nie chcieli się uczyć żadnych innych. I są efekty w postaci świetnego spektaklu.
- W tym samym spektaklu pojawia się Małgorzata Gorol, do niedawna aktorka wspomnianego Teatru Polskiego we Wrocławiu, a obecnie Starego Teatru. Występuje z zaklejonymi ustami. Gra siebie?
(Didaskalia: aktorzy Teatru Polskiego we Wrocławiu, a także innych krajowych scen, w proteście przeciwko posunięciom Cezarego Morawskiego, po spektaklach wychodzą na scenę do ukłonów z zaklejonymi ustami)
- Nie, gra ofiarę. Ale dodam od razu, że jestem zachwycony, że Małgorzata Gorol, która miała inne, atrakcyjne propozycje, wybrała właśnie nas. Jest to podjęcie przez nią ryzyka, bo sytuacja może się powtórzyć.
(Didaskalia: Za kilka miesięcy upływa kontrakt Jana Klaty na stanowisku dyrektora)
To także wotum zaufania do tego, co robimy w Starym Teatrze.
- Skoro tak, to porozmawiajmy o odchodzących aktorach - z zespołu zniknęli Krzysztof Zarzecki i Małgorzata Hajewska-Krzysztofik. Czy to z kolei wotum nieufności?
- Nie zniknęli, nie obrazili się, nie odeszli z teatru „na znak protestu” przeciwko czemukolwiek. Po prostu musieli wyjechać z Krakowa. Aktorzy są ludźmi, żyją w związkach, mają swoje życie. I nie są w stanie w pewnym momencie, w momencie konfliktu między tym, co się dzieje w życiu prywatnym a pracą, permanentnie składać spraw osobistych na ołtarzu bycia Hamletem, hrabią Henrykiem, Sergiuszem. I ja to rozumiem. Cały czas się zastanawiam, czy ja nie składam mojego życia prywatnego, przyjaźni, swobody i samopoczucia mojej rodziny w ofierze pracy. Np. moje córki w Warszawie czuły się cudownie. Ja to napięcie dobrze rozumiem, bo nie jestem Piotrusiem a la Panem Papa Was A Rolling Stone. Wszyscy mamy też powinności wobec bliskich. I od nikogo nie można wymagać, aby w sytuacji długotrwałego wewnętrznego konfliktu wciąż i wciąż wybierał Stary Teatr. Oni robili to wystarczająco długo. I oboje podkreślali, że zdecydowały o takim kroku nie względy artystyczne. A miejsce dla nich w spektaklach u nas zawsze będzie. Ale spójrzmy na to z drugiej strony - Małgorzata Gorol. Polityka rozwaliła jej teatr, a ona - wiedząc, że moja kadencja teoretycznie upłynie za kilka miesięcy - i tak decyduje się tu przyjść. Choć potencjalnie ryzykuje przejście tej samej traumy za kilka miesięcy. Z kolei Marcin Czarnik, gdy z Teatru Wybrzeże pozbyto się najlepszego w Polsce dyrektora teatru po 1989 roku - czyli Macieja Nowaka - spakował dobytek, wziął rodzinę i pojechał do Wrocławia, a mosty, które za sobą spalił, oświetlały mu drogę. Bo wciąż był młody. Ale z czasem, jak obrasta się w życie, te decyzje są coraz trudniejsze.
- Skoro o tym mowa: w jednym z wywiadów wiceminister Wanda Zwinogrodzka powiedziała, że trzeba zachować równowagę między eksperymentatorami w teatrze a tradycjonalistami. Odebrał Pan to jako żółtą kartkę dla siebie?
- Pozwoli pan, że nie będę dokonywać egzegezy jednego zdania z wywiadu Pani wiceminister, postulatywnego raczej wobec misji ministerstwa, zresztą. Zachowujmy - ku chwale ojczyzny! - tradycyjny Narodowy w Warszawie i mniej tradycyjny Narodowy w Krakowie.
- Wcześniej był Pan bardzo rozmowny, teraz ludzie mówią: „Klata milczy”.
- Ludzie? Szepczą? Że ja milczę? Interesująca insynuacja. Przecież rozmawiamy z taką samą intensywnością, co zwykle. Poza tym przypomnę - bo może się zdarzyć, że akurat moje spektakle zagraniczne nie zostaną do Krakowa zaproszone - że w minionym roku kalendarzowym pracowałem intensywnie poza Polską. Dwa duże spektakle zrealizowałem na osi Ribbentrop-Mołotow. I tam się działo. Przecież przy okazji moskiewskiego „Makbeta” na legendarnej scenie MChAT-u, zaledwie 800 metrów od Kremla, było gorąco. Na otwarcie tego sezonu wyreżyserowałem „Zbrodnię i karę” w Bochum, z wybitną rolą Jany Schulz, która właśnie dostała zresztą nagrodę Gertrud-Eysoldt, jedną z najbardziej prestiżowych, jakie może otrzymać aktorka w Niemczech. I przy tych okazjach też sporo rozmów ze mną się odbyło, tylko że nie po polsku w większości. Jeśli ktoś się nie orientuje, co robiłem w zeszłym roku i na jakie tematy rozmawiałem, to niniejszym zaktualizujmy, zamiast tolerować dezinformację „życzliwych”. Było mnóstwo wyjazdów ze spektaklami Starego Teatru: m.in. Biennale w Wenecji, graliśmy też w Chinach, na prestiżowym festiwalu w Wuzhen, a także w Pekinie, jako wizytówka kultury polskiej, obok Krzysztofa Pendereckiego. To był bardzo intensywny czas, czas zbierania owoców, intensywnych podróży po Polsce, Europie i świecie. Początki mojego dyrektorowania były pod tym względem trudniejsze. Poza tym, proszę zwrócić uwagę, gdybyśmy jako teatr chcieli milczeć, cenzurować się, robilibyśmy zupełnie inne spektakle. A my tu nie uprawiamy radosnego eskapizmu, ucieczki od rzeczywistości i jej problemów. Wspaniałym przykładem są „Podopieczni” Pawła Miśkiewicza według Elfride Jelinek albo „Głód” według Martína Caparrósa w reżyserii Anety Groszyńskiej. Z różnych stron próbujemy tę rzeczywistość nakłuwać. Jesteśmy kilka dni po rewelacyjnie przyjętym „Triumfie woli” Strzępki i Demirskiego. Nie ma jednej sztancy, według której robimy teatr. Ale zawsze zależy nam na tym, by w sposób absolutnie nonkonformistyczny rozmawiać o rzeczywistości „tu i teraz”. To republika artystów, a moim zadaniem jest być akuszerem rozmaitych pomysłów, z którymi przychodzą do mnie twórcy spektakli.
- Rok w polskim teatrze upłynął pod znakiem serialu „Artyści”, w którym Pan zresztą zagrał, a który opowiada o kulisach fikcyjnej sceny. Proszę mi powiedzieć: przejrzał się Pan w nim jak w lustrze? Zobaczył Pan tam polski teatr?
- Nie. Obejrzałem tę serię dopiero w święta, bo chcieliśmy zobaczyć serial całą rodziną. I nie ukrywam: nieco popsuło mi to Boże Narodzenie.
- Dlaczego?
- Bo w święta powinienem w ramach relaksu oglądać serial dajmy na to o surferach kalifornijskich.
- A co Pana uwierało?
- Wiele z tych scen boli. Ja też byłem np. nagrywany. Jeszcze mi tu tylko kilku scen sądowych brakowało oraz esemesów z pogróżkami.
- Czyli krakowskie wątki Pan odnajduje?
- Paweł Demirski i Monika Strzępka są na tyle wytrawnymi artystami, że nie będą tworzyli dzieła 1:1 odnoszącego się do rzeczywistości. Bo chodzi przecież o to, by wypowiedź brzmiała uniwersalnie. Widzę tu różne inspiracje, „fakty autentyczne”, ale sytuacja na małym ekranie ani nie przedstawia Wrocławia, ani Gdańska, ani Krakowa. Oni wymyślili coś zupełnie swojego, zupełnie nowy świat, przecież to nie jest „Sprawa dla reportera”, ale artystyczna synteza. Ważne, żeby „cywile”, ludzie spoza branży, mogli zobaczyć, jak wyglądają kulisy teatru, jak wiele kosztuje stworzenie spektaklu, jak dużo poświęcają aktorzy, księgowe, maszyniści. Trudno sensownie i przystępnie o tym opowiedzieć, ale Pawłowi i Monice się świetnie udało. Z radością odnotowałem znakomite kreacje zarówno obecnych, jak i emerytowanych artystów Narodowego Starego Teatru. Jeśli chodzi o mój „udział” w serialu, to nie przeceniałbym swojego wkładu. Występuję tam w charakterze mrugnięcia okiem. Drugi raz mi się zdarzyło w życiu: u Strzępki byłem Portierem, u Kieślowskiego w Dekalogu byłem Kolędnikiem-Śmiercią, więc może z tej okazji pozwolę sobie życzyć Czytelnikom „Dziennika Polskiego” wspaniałego roku 2017, kunsztownie rozpiętego pomiędzy tradycją i eksperymentem.
***
Jan Klata to polski reżyser teatralny, który od 1 stycznia 2013 roku zasiada na stanowisku dyrektora Narodowego Starego Teatru w Krakowie.
Reżyser przedstawień m.in. „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha” według powieści Philipa K. Dicka (Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie), „Sprawa Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej (Teatr Polski we Wrocławiu), „Wróg ludu” Henrika Ibsena (Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie)
Za jego kadencji głośno było o protestach prawicowych działaczy wobec spektakli; chodziło o przedstawienie „Do Damaszku”, w którym - zgodnie zresztą z tekstem sztuki - zaplanowana została intymna scena mająca podłoże kazirodcze. Echem odbiły się także - opisane przez „Dziennik Polski” - plotki wynoszone z prób „Nie-Boskiej komedii” w reżyserii Oliviera Frljicia