Jan Mencwel: Betonowanie miast stało się już obciachem
Przykładów betonozy szukałem we wszystkich regionach kraju. Powtarza się ten sam model: psuje się miejskie przestrzenie, pozbawiając ich drzew. Dzieje się to wszędzie i za ciężkie pieniądze. Często są to miliony euro wydane z dotacji europejskich. Oczywiście nie jest to żadna rewitalizacja, tylko dewitalizacja – mówi Jan Mencwel, współzałożyciel ruchu miejskiego Miasto Jest Nasze.
Straszny upał!
Niestety. Szczególnie, jak się mieszka w miastach. Poza miastem łatwiej wytrzymać, choć takie fale upałów są groźne wszędzie.
W miastach, w których jest dużo zieleni, jest dużo drzew, temperatura jest niższa – tak mówią badania. Jak to wygląda w Warszawie?
W zależności od miejsca, różnice w temperaturach mogą być znaczne. Przestrzenie pozbawione drzew, jak miejskie place, duże arterie, trasy przelotowe, a ich jest w Warszawie wiele, nagrzewają się piekielnie. Polega to na tym, że temperatura miejscowa jest dużo wyższa; może być o kilkanaście, a nawet ponad 20 stopni różnicy. Wiem, bo sam to mierzyłem specjalistycznym termometrem, na przykład na Placu Bankowym. To sprawia, że powstaje efekt tak zwanej miejskiej wyspy ciepła: całe miasto zaczyna się nagrzewać przez te powierzchnie, które są wystawione na słońce i bardzo mocno się nagrzewają w ciągu dnia, a w nocy to ciepło oddają. Ciepło ulatuje do góry, wchodzi do mieszkań i mamy zjawisko tropikalnych nocy, w których bardzo ciężko się śpi.
To wszystko bardzo niekorzystnie wpływa na nasze zdrowie.
Ludzie nadal wysyłają Panu zdjęcia zabetonowanych rynków miejskich?
Niestety tak. Ostatni przykład to Kutno.
Widziałam! Zabetonowano rynek, co kosztowało, bagatela, 40 milionów złotych.
Cały czas dochodzi do tego rodzaju „zbrodni” na krajobrazie miejskim. Nie ma praktycznie tygodnia, żebym nie dostał od kogoś wiadomości, że w jego mieście planują wycinkę, czy już wycięli drzewa w imię jakichś inwestycji czy rewitalizacji. Myślę więc, że to dalej jest bardzo mocno rozpowszechnione. Zmieniło się to, że ludzie się zaktywizowali, zaczęli protestować i zaczęli te sprawy nagłaśniać. Trochę się przebudzili i mają świadomość, że często są to decyzje polityczne, na które mamy prawo mieć wpływ i możemy oczekiwać od władz, że wysłuchają naszego zdania.
Kilka lat temu, przy okazji pisania książki „Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta”, zjechał Pan bez mała całą Polskę. Jak ta Polska wtedy wyglądała i czy nastąpiła jakaś zmiana?
Przykładów betonozy szukałem we wszystkich regionach kraju. Niezależnie od tego, jaka jest ich historia, jakie są wpływy kulturowe, powtarza się ten sam model: psuje się miejskie przestrzenie, pozbawiając ich drzew. Dzieje się to wszędzie i za ciężkie pieniądze. Często są to miliony euro wydane z dotacji europejskich w taki właśnie sposób. Wygląda to, jakby te przestrzenie zostały wzięte z jakiegoś katalogu; praktycznie identyczne rynki, które są „rewitalizowane” na tę samą modłę.
I to się właśnie nazywa, o ironio, rewitalizacja. Jak to w ogóle możliwe i kto za tym stoi?
Oczywiście nie jest to żadna rewitalizacja, tylko dewitalizacja – czyli w tej chwili, przy takich upałach, takich temperaturach, pozbawia się życia miasta. Nikt nie pójdzie na rynek, na którym nie ma drzew, bo się tam usmaży. Takie przestrzenie odrzucają na kilometr; biznesy też nie są w stanie się rozwijać, bo jest zbyt gorąco, by na przykład posiedzieć na zewnątrz w ogródku restauracji. Na dodatek te negatywne efekty są odczuwalne właśnie tych miesiącach, w których chcielibyśmy, aby życie miejskie najbardziej rozkwitało.
Dlaczego tak się dzieje? Takie są decyzje władz: burmistrzów, prezydentów, radnych, którzy po prostu źle zrozumieli, co to znaczy nowoczesna przestrzeń miejska.
Czasem aż trudno uwierzyć, że władza może być tak nieświadoma. Wydaje się naturalnym, że każdy tam, gdzie mieszka, chce mieć zieleń.
Władze miejskie, niestety, nie patrzą w ten sam sposób na przestrzeń, którą dysponują, a jest to przecież przestrzeń wspólna. Patrzą na nią przez pryzmat swoich celów i swoich wyobrażeń, a nie tego, że to jest miejsce dla ludzi, miejsce, w którym powinno się toczyć życie miejskie, do którego powinno się przyciągać ludzi, by tam spędzali czas. Władze myślą raczej o tym, że mają dotacje, że mają pieniądze do wydania, że chcą przeciąć wstęgę, że chcą coś utwardzić, bo mają głęboko w głowie zakorzeniony taki model, że nowoczesna przestrzeń jest właśnie betonowa, utwardzona, równa, symetryczna. Myślą swoimi fantazjami, a nie kategoriami realnego życia mieszkańców. A my po prostu chcemy, aby latem w naszym mieście było trochę chłodniej, chcemy spędzić czas w cieniu i nie usmażyć się jak na patelni.
To jeden z wielu argumentów na to, po co zieleń człowiekowi. Wiele badań wskazuje, że drzewa nie tylko dają cień, chłód, tlen, ale wpływają na naszą psychikę, sprawiają, że lepiej się przy nich czujemy, lepiej funkcjonujemy, że jesteśmy po prostu szczęśliwsi.
Tak, to jest już dobrze przebadane ze strony naukowej, psychologicznej. Badania pokazują, jakie są zachowania ludzi w takich miejscach, które są zielone: ludzie są bardziej zrelaksowani, są skłonni spędzić tam więcej czasu. Chętniej robią zakupy, chętniej korzystają z usług takich jak na przykład gastronomia. Stąd przestrzeń miejska z drzewami będzie też korzystniejsza dla biznesu, lepsza dla ekonomii i gospodarki, bo jesteśmy w stanie wygenerować więcej miejsc pracy; to wszystko się wzajemnie napędza. Z kolei patrząc w drugą stronę, napędza się negatywny efekt: mamy na rynku betonową pustynię, knajpy nie są w stanie funkcjonować, ludzie stamtąd uciekają. I potem mamy efekt martwego miasta, w którym jedyna przestrzeń dedykowana do życia – a w mniejszym mieście często jest nią rynek – jest martwa.
Czy podczas podróży po Polsce spotkał Pan takie miasto, które mogłoby świecić przykładem, gdzie włodarze dbają o zieleń, a mieszkańcy mają wpływ na działania władz w taki sposób, że dziś, przy upałach wszyscy sobie chwalą i gratulują dobrych decyzji?
Niestety, nie mam ani jednego takiego przykładu, w którym by się to wydarzyło w stu procentach świadomie. Ale jest jeszcze bardzo wiele miast, które nie zdążyły po prostu narobić głupot i mają zielone rynki, albo rynek pełni jednocześnie funkcję skweru. Myślę, że wiele jest takich miejsc, które mają szansę dostrzec ten potencjał i nie narobić błędów, jakich narobili inni. Liczę na to, że teraz trudniej będzie wykonywać takie głupie, betonowe dewitalizacje.
Dużo złego dla zieleni narobiła tak zwana ustawa lex Szyszko?
Akurat w kwestii miejskich rynków nie miała dużego wpływu na ich sytuację, ponieważ o terenach publicznych decydują władze. Ustawa lex Szyszko pozwoliła na wycinkę drzew na terenach prywatnych. Ale zmieniła też coś na gorsze w mentalności ludzi. Sądzę, że zwiększyła przyzwolenie na wycinanie drzew. Podtrzymany został taki model, w którym drzewo to jest pierwsza rzecz, której można się pozbyć z przestrzeni miejskiej. Podobny model przyjęły władze – jeżeli mają teren miejski, który jest zadrzewiony, to uważają, że mogą sobie wyciąć wszystkie drzewa w ramach swojego projektu i nikt na to nie zwróci uwagi.
Inny przykład: śródmieście Warszawy, dość mocno zabetonowane – i tam na dziedzińcu, na jednym z trzech drzew na podwórku pojawiła się kartka: „Drzewo do ścięcia; zagraża mieszkańcom”. Ani nie zagrażało, ani nie trzeba było go ścinać. Ale dzięki temu znalazło się dodatkowe miejsce na parkowanie dwóch samochodów. Mieszkańcy nie protestowali. Tak jakby nie doceniali tego, jakim dobrem na tej betonowej pustyni jest takie drzewo.
Nie jest tak, że to wszystkim odpowiada, tylko często ludzie nie wpadną na to, że mogą zaprotestować. A jeśli jeszcze widzą argument, że „drzewo zagraża”, to myślą, że może lepiej, by było wycięte, bo przecież bezpieczeństwo to ważna rzecz. Tylko problem polega na tym, że ów argument o zagrożeniu jest nadużywany. Wystarczy, że drzewo ma jedną suchą gałąź i już się mówi, że trzeba je wyciąć, a w normalnym świecie takie drzewo się pielęgnuje, przycina suche gałęzie, doprowadza się do tego, że może ono dalej rosnąć i te zagrożenia są w większości fikcyjne.
Podobnie jak choroby drzew i to, że o tych chorobach decyduje urzędnik. Takie sytuacje też się zdarzają, prawda?
Tak, ale nawet kiedy drzewo jest na coś chore, a w miejskich warunkach drzewa mają ciężko, rozwijają się w trudnym terenie, to przecież takie choroby drzew można leczyć. Nie jest tak, że chore drzewo równa się konieczność wycinki; lekarstwem na choroby nie jest zabijanie.
W takich sytuacjach zwykle przypomina mi się filmik, jaki widziałam na YouTube, gdzie nie wycina się drzewa, które w jakimś sensie przeszkadza czy jest chore, nie idzie się do niego z piłą czy siekierą, ale się je przenosi, przesadza. I dzisiaj są takie możliwości, są takie maszyny. U nas się tego nie robi, bo to jest za drogie?
Przede wszystkim dlatego, że u nas nie traktuje się drzewa jako dobra, o które warto zadbać. Nie ma takiej świadomości, ile te drzewa nam dają. Ale też często używa się argumentu, że nawet jak wytniemy drzewo, to przecież będą nowe nasadzenia. I to ma być usprawiedliwienie. Tylko, że będziemy musieli poczekać kilkadziesiąt lat, aż młode drzewko urośnie i będzie miało takie same zalety, jak stare drzewo. Nie wspominając już o tym, że nowe nasadzenie może się nie przyjąć, uschnąć. To bardzo częsta sytuacja, która powoduje, że de facto zostajemy z niczym.
Jak wygląda program zazieleniania miast?
Jeżeli ma pani na myśli program zapowiedziany przez premiera Mateusza Morawieckiego, to on nie istnieje. Nie ma żadnego programu.
Premier Morawiecki zapowiadał też zmiany w prawie o planowaniu przestrzennym, bo to się z tym programem wiąże. Jakie są tego rezultaty?
Na razie nie ma żadnych rezultatów, a wręcz przeciwnie: mam wrażenie, że rząd dąży do czegoś odwrotnego. Na przykład tworzy kolejne ułatwienia dla branży deweloperskiej, takie jak lex deweloper, które sprawią, że być może jeszcze więcej drzew będzie wycinanych w miastach, być może jeszcze więcej terenów zielonych zostanie zabudowanych. Na razie zatem nie widać absolutnie żadnych efektów tych zapowiedzi.
Jak w tych kwestiach działa stowarzyszenie Miasto Jest Nasze?
Jako stowarzyszenie jesteśmy ruchem miejskim miasta stołecznego Warszawy, interweniujemy lokalnie, tam, gdzie to jest możliwe. Ale ostatnio coraz częściej zajmujemy się też innymi miastami; odpowiadamy na prośby o pomoc, staramy się przede wszystkim dzielić naszą wiedzą. W istocie nie jest tak, że mieszkaniec nie ma żadnych możliwości wpływu na decyzje władz; ten wpływ jest może zbyt mały, ale jednak można coś zmienić. Przykłady wielu miast, w których ludzie się zorganizowali pokazują, że takie decyzje można zatrzymać, odkręcić, i to potrafi zadziałać. Odwaga i umiejętność zorganizowania się dają efekty.
A jeśli chodzi o Warszawę, to jakie działania dziś by Pan pochwalił?
W Warszawie zmieniły się standardy, jeśli chodzi o zarządzanie zielenią; mamy coraz mniej bezsensownych wycinek drzew, które jeszcze nie tak dawno były na porządku dziennym. Pamiętam na przykład awanturę o Ogród Krasińskich…
… właśnie chciałam o nim wspomnieć.
Tam w ramach tak zwanej rewitalizacji parku wycięto bodajże kilkaset drzew! Teraz coś takiego w Warszawie by nie przeszło. Przykład: prowadzona jest teraz rewitalizacja Parku Praskiego i w jej ramach nie zostało wycięte ani jedno drzewo, za to część alejek jest rozbetonowanych. Myślę więc, że coś się zmienia i wydaje mi się, że może ten przykład będzie oddziaływał na inne miasta – że w Warszawie faktycznie udało się coś wywalczyć.
Kiedy dwa lata temu, również podczas czerwcowych upałów, więc być może stają się one już normą, zamieścił Pan na Twitterze zdjęcie betonowego rynku w Skierniewicach, w których przy okazji też zabrakło wody, to w sieci zawrzało. Co faktycznie to spowodowało?
Ten temat nabrał takiego rozgłosu i był tak ogromny odzew, że tego rodzaju betonowanie miast stało się już obciachem. Zmieniło się postrzeganie tego typu decyzji. I mam nadzieję, że w tej chwili już burmistrzowie i prezydenci, którzy mieliby takie decyzje podjąć, wezmą pod uwagę to, że może ich spotkać po pierwsze krytyka ze strony mieszkańców, a po drugie, nie daj Boże, mogą się stać antyprzykładem dla całej Polski, jak to się stało z Kutnem, o którym chyba już każdy w ciągu ostatnich miesięcy słyszał. Żaden prezydent miasta nie chce mieć takiej antyreklamy.
Jestem ciekawa, czy rok przerwy w normalnym funkcjonowaniu, spowodowanym przez pandemię, sprawiło, że rejony zielone w miastach odżyły, że przyroda się odbiła.
Na pewno w trakcie pandemii doceniliśmy jako mieszkańcy każdy skrawek zieleni, jaki mamy w mieście. Przez kilka miesięcy wszystko było zamknięte, i choć można było wychodzić z domu, to problem polegał na tym, że nie było celu, z powodu którego mieliśmy z tych domów wychodzić. Wtedy nagle okazało się, że naszym azylem są właśnie tereny zielone. To nawet nie musiał być park, ale po prostu dziki fragment miasta, który nie został zabudowany, który ocalał przed urbanizacją. Mam nadzieję, że to sprawi, iż więcej tych miejsc ocaleje przed potencjalną zabudową, czy wprost mówiąc, betonozą, bo mieszkańcy w razie czego upomną się o swoje. Przypomną sobie, że jest to ten mały skwerek, do którego, w trakcie pandemii chodzili na spacery i on na co dzień również mógłby pełnić funkcje zielonego terenu dla mieszkańców.
Czy ktoś w ogóle policzył, ile mamy w miastach drzew i ile się ich wycina? To w ogóle jest do policzenia?
Na pewno byłoby to możliwe do policzenia, ale nikt tego dotąd nie zrobił, dlatego, że decyzje o wycinkach nie są przez samorząd szeroko upubliczniane. Oczywiście można doszukać się w Biuletynie Informacji Publicznej wniosków o wycinki i odpowiedzi, ale nikt tego z władz nie podsumowuje, być może ze strachu przed tym, aby nie wyszło, że w dalszym ciągu wycina się bardzo dużo drzew.
Czyli jest to wstydliwa sprawa dla władz?
Na szczęście coraz bardziej. Teraz wręcz powstaje moda na zielony PR. Na przykład już teraz prezydent Rzeszowa, a wcześniej kandydat na prezydenta Krzysztof Fijołek przedstawiając główne filary programowe kampanii wprost deklarował, że chce więcej zieleni i ważna jest dla niego ekologia. Otrzymał w wyborach duże poparcie.
I wygrał.
Wygrał, oczywiście. Widać więc, że hasła tego typu są nośne. Oczywiście, nie tylko to zdecydowało o jego wygranej, ale to wskazuje, że z takim hasłem można wygrać wybory już w pierwszej turze, kiedy sondaże tego nie przewidywały.
Pana ostatnia inicjatywa to zdejmowanie płyt chodnikowych i sadzenie roślin na ulicy Stalowej na warszawskiej Pradze. Pomysł podchwyciły inne miasta?
Ponieważ nasze działanie było w pewnej mierze partyzanckie, to nie zachęcamy wprost do tego, aby powtarzać to, co zrobiliśmy. Ale dostałem sygnały, że w innych miastach mieszkańcy też się szykują do tego typu partyzantki. Przede wszystkim chodzi o to, żeby zmotywować władze do robienia tego samego, co my, czyli rozbetonowywania ulic, ochrony drzew, sadzenia krzewów, kwiatów. Chodzi o to, że przy naszych ulicach jest bardzo dużo zbędnego betonu i tu nawet nie trzeba likwidować miejsc parkingowych, tylko bardziej optymalnie wykorzystać przestrzeń. A to też sprawi, że drzewa, które już rosną, będą miały lepsze warunki, mniej będą chorowały, mniej będą zagrażały. W efekcie nie trzeba będzie wycinać tylu drzew, co teraz.
Udowodnił Pan, że jeśli mieszkańcy wezmą sprawy w swoje ręce, to da się coś zrobić; takim przykładem jest osiedle Jazdów, które miało zostać zlikwidowane, a udało się Panu je uratować. Co jeszcze w Warszawie trzeba uratować?
Myślę, że w Warszawie przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na zielone tereny które są przy tak zwanych blokowiskach, bo to jest coś nieoczywistego, co zaraz może zniknąć. Blokowiska PRL-owskie były projektowane w taki sposób, żeby właśnie pomiędzy blokami było bardzo dużo zieleni, żeby były duże podwórka, które są ogromną zaletą tych osiedli. Mam wrażenie, że zaczynają one być zabudowywane w ramach takiego trochę dzikiego dogęszczania; deweloperzy są w stanie takie działki wykupić i zabudować. Powinniśmy temu przeciwdziałać. A nawet dążyć do tego, żeby niektóre blokowiska wpisać nawet do ewidencji zabytków jako układ urbanistyczny. Miejsca te pozytywnie wpływają na mikroklimat całego miasta, bo ów efekt wyspy ciepła zmniejsza się przez tak duże, zielone podwórka.