Janusz Walędzik ps. „Czarny” : Hania zmarła w moich objęciach. Chłopaki podobno nie płaczą, ale ja wtedy płakałem
- Matka za każdym razem płakała, ściskała mnie, żegnała, ale nie zabraniała wracać do powstańców. Ojciec też nic nie mówił. Byliśmy patriotyczną rodziną - opowiada Janusz Walędzik „Czarny”, który walczył w Powstaniu Warszawskim jako 13-letni chłopak
Jaki jest pierwszy obraz, który staje panu przed oczami, gdy pomyśli pan o Powstaniu?
Sam początek. Gdy mieszkańcy wyszli przed domy i był ten wielki entuzjazm. Zaczęło się wieszanie flag, ludzie się obejmowali, tańczyli. Cieszyli się, że po tylu latach nadchodzi koniec wojny.
Pan w momencie wybuchu Powstania miał 13 lat. Jak wyglądało pana życie za okupacji?
No, prawie 14. Chodziłem do szkoły podstawowej przy ul. Miedzianej 8. To była niemiecka szkoła. Oni mieli swoją politykę dotyczącą tego, czego można Polaków nauczyć. Były tylko cztery przedmioty. Nauka pisania, nauka czytania, rachunki - to były w zasadzie same podstawy matematyki - dodawanie, liczenie do stu, nic skomplikowanego. Czwartym przedmiotem były roboty domowe, czyli jakieś sklejanie, malowanie… tego typu rzeczy. Trzeba tu zaznaczyć, że nasi nauczyciele, Polacy, po cichu nas douczali. Wychowawczyni opowiadała nam o Polsce, o historii. Wiązało się to z ogromnym ryzykiem. Gdyby ją przyłapano, zostałaby aresztowana, mogła trafić do Oświęcimia.
Niemcy pojawiali się w szkole?
Tak, zdarzało im się usiąść i słuchać o czym mówią nauczyciele. Ale oni byli ubrani po cywilnemu, nie w mundurach.
A po szkole?
Wie pan, w czasie okupacji nam, Polakom, żyło się bardzo ciężko. Nie było żywności. Były kartki, można było za nie dostać marmoladę, margarynę. Starsi jeździli na wieś, na szmugiel. Było to niebezpieczne, bo Niemcy wiedzieli, że to się dzieje i często tuż przed stacją zatrzymywali pociąg i robili rewizję. Ja byłem młodym chłopcem. Czasem sprzedawałem gazety - Nowy Kurier Warszawski. To była niemiecka gazeta. Latałem po Twardej, Miedzianej, Siennej, Żelaznej, z naręczem gazet.
Ludzie to kupowali?
Tak. Zawsze była to jakaś informacja, zwłaszcza o tym co się dzieje na frontach. Trzeba tylko było umieć czytać. Częściej jednak latałem z papierosami. To już było nielegalne. Papierosy były przywożone z Rembertowa. Dostawałem określoną ilość, sprzedawałem, a potem się rozliczałem i dostawałem zapłatę. Miałem takie pudełko na sznurku, które zawieszałem sobie na szyi. Były tam różne marki: Machorkowe, Junaki, Mewy i inne…
Co, jeśli pojawił się patrol?
Trzeba było chodzić tam, gdzie akurat nie było Niemców. Gdyby złapali, to konfiskowali cały towar. Zdarzało mi się kilka razy uciekać przed nimi, ale nie mieli ze mną żadnych szans. Po pierwsze, znałem dzielnicę jak własną kieszeń. Wszystkie przejścia, podwórka, piwnice. A po drugie, bardzo szybko biegałem.
A co robiliście w czasie wolnym?
Czas spędzaliśmy głównie na podwórku. Miałem dużo koleżanek, kolegów… Jak ktoś miał rower, to jeździł na rowerze i mógł czasem przewieźć dziewczynę na ramie… Bawiliśmy się w chowanego, graliśmy w zośkę. No i jeździliśmy na hulajnogach, które sami robiliśmy. Brało się dwie deski, trochę skóry i jakieś stare łożyska, składało się to razem…
Pan miał hulajnogę?
Tak. Sam sobie zrobiłem. Czasem bawiliśmy się też w wojsko. Miałem karabin wystrugany z drewna. Jedni byli Polakami, drudzy Niemcami i toczyliśmy bitwy.
Czyli można powiedzieć, że jednego dnia bawił się pan w walkę z Niemcami, a po niedługim czasie walczył z nimi naprawdę…
No… w sumie tak.
Wiedział pan, że ma wybuchnąć Powstanie?
Mniej więcej się orientowałem. Zza Wisły słychać już było jak strzelały radzieckie działa, były coraz bliżej. Ja byłem za młody, ale mój starszy brat był w konspiracji i czasem opowiadał o tym, że ma wybuchnąć Powstanie.
W końcu nastał 1 sierpnia 1944 r.
Mój brat miał zbiórkę na rogu Żelaznej i Alej. Wiedziałem gdzie. Pobiegłem… i zostałem. Było tam mnóstwo znajomych ze szkoły, harcerze z Szarych Szeregów. Ktoś krzyknął: „O, Czarny jest z nami!”. Bo ten pseudonim to jeszcze w szkole miałem, ze względu na włosy i karnację. Powstańcy zaatakowali pocztę kolejową i Dom Kolejowy. Niemcy się bronili, ale w nocy uciekli. Dom Kolejowy przejęli powstańcy z NSZ. Był wśród nich Witold Pilecki, dobrze go znałem.
Walczył pan w zgrupowaniu Chrobry II.
W pierwszych dniach Powstania okazało się, że oprócz nas jest sporo powstańców, którzy nie byli w stanie przedostać się na miejsca swoich zbiórek, do swoich oddziałów. Wtedy mjr. Nowakowski „Lig” zaczął formować zgrupowanie, które nazwano „Chrobry”. A ponieważ oddział „Chrobry” był też na Woli, ich nazwali Chrobry I, a nas Chrobry II. Zostałem łącznikiem w 2 plutonie 3 kompanii.
Dostarczał pan meldunki…
Biegałem z meldunkami między pododdziałami, między pododdziałami a dowództwem. Często pod ogniem z karabinów maszynowych. Zwykle rano na nasze pozycje biła ich artyleria. Potem to cichło i słyszeliśmy, że puszczają czołgi. Dopiero za czołgami szli grenadierzy. Tylko że myśmy te czołgi niszczyli. Zwłaszcza gdy mieliśmy do dyspozycji PIAT-y ze zrzutów. Gdy czołg oberwał pociskiem z PIAT-a, to po prostu się rozsypywał. Był u nas „Proboszcz” (Jan Jaroszek - przyp. MO), który zniszczył wiele czołgów. I przy ostatnim, którego załatwił, skosili go serią.
No właśnie. Bardzo szybko musiał pan poznać, czym tak naprawdę jest wojna.
Ginęli koledzy. Bardzo wielu. Mieliśmy też problem, co robić z rannymi, których było coraz więcej. Zajęliśmy moją byłą szkołę. Z sal nr 10 i 14 wynieśliśmy ławki i tam, na podłodze, układaliśmy rannych. Nosiliśmy ich w kocach, których zresztą brakowało. Cztery osoby. Każdy łapał za róg. Często nie mogliśmy ich tak po prostu nieść, z powodu ostrzału. Czołgaliśmy się ciągnąc koc za sobą. Potem ranni byli transportowani do szpitali. U nas były dwa: na Śliskiej i na Mariańskiej. Ten drugi, mimo że był oznakowany, został zbombardowany. Lekarze pracowali w piwnicach. Nie było światła, wody. Coś okropnego.
Był pan świadkiem rzezi Woli.
To były pierwsze dni. Tam trwały walki. Dowódca wysłał dwójkę ochotników, żeby zorientować się w sytuacji. Gdzie są Niemcy, a gdzie powstańcy. Zgłosiłem się, bo dobrze znałem teren. Wola się paliła. Niemcy atakowali. Widzieliśmy jak przypuścili atak na barykadę. Mieli ogromną siłę, powstańcy musieli się wycofać. Cywile uciekali w popłochu. Dziesiątki zabitych ludzi leżało na ulicach. W pewnym momencie schowaliśmy się w niewielkim domku i widzieliśmy jak Niemcy zdobyli dwu-, a może trzypiętrową kamienicę. Wyprowadzili wszystkich na zewnątrz, posegregowali. Mężczyzn, tłukąc ich kolbami, ustawili pod murem. To był jeden wielki krzyk, lament, rozpacz. Tragedia dla tych rodzin. Podjechał motocykl z koszem i karabinem maszynowym i rozstrzelali tych mężczyzn. Potem ułożyli ich na stertę, podjechał drugi motor. Polali ich benzyną i podpalili. A przecież niektórzy z nich jeszcze żyli. To było coś okropnego! Wiedzieliśmy co Niemcy robili na Woli, dlatego za wszelką cenę nie chcieliśmy ich wpuścić do Śródmieścia. Mieliśmy nie dopuścić do tego, żeby przekroczyli Towarową. I do końca Powstania nie przeszli.
Poszedł pan na Wolę raz jeszcze.
Tak. Razem z „Zawadą”. Znów mieliśmy się zorientować gdzie są Niemcy, a gdzie nasi. On miał błyskawicę (pistolet maszynowy skonstruowany w konspiracji - red.), a ja dostałem od dowódcy granat. W pewnym momencie weszliśmy do spalonej oficyny. Szliśmy po jeszcze ciepłych gruzach. Gdy dotarliśmy do okna, zobaczyliśmy podwórko z kapliczką. Obok niej, tyłem do nas, stało trzech Niemców z SS. Z pistoletami maszynowymi, granatami, amunicją. „Zawada” mi powiedział, że jakby co, to on będzie do nich strzelał, a ja mam rzucić granat. Krzyknął: „Hande hoch!”. Gdy się odwrócili i sięgnęli po broń, puścił serię, a ja rzuciłem granat. Huk, ogień, dym! Rzuciliśmy się do nich, jeden (najstarszy stopniem) miał mapownik z planami Warszawy. Zabraliśmy mapy i tyle broni, ile mogliśmy zabrać. „Zawada” zabrał temu najważniejszemu odznaczenia. Gdy wróciliśmy do naszych, okazało się, że był tam też krzyż za kampanię wrześniową w Polsce. I akurat ten krzyż był przedziurawiony kulą.
Jak wyglądało codzienne życie w Powstaniu? Mieliście co jeść?
Na początku na Siennej nawet działała piekarnia. W naszej dzielnicy było dużo wozów konnych. Więc zabijaliśmy i jedliśmy te konie. Dziewczyny robiły zupę, jakiś gulasz. Przy Prostej był młyn, a w nim całe tony mąki. Chodziliśmy tam my, chodzili cywile. Ale zrobiło się to bardzo niebezpieczne, bo Niemcy mieli okolicę pod obstrzałem. Przy Grzybowskiej był z kolei browar, w którym mieli magazyn jęczmienia. Takiego z łuskami. Dziewczyny gotowały nam z tego taką pluj-zupę, jak ją nazywaliśmy. Z czasem było coraz gorzej. Zdarzało się, że i trzy dni nic nie jedliśmy. Pamiętam, że kiedyś, a było to już w tych gorszych czasach, dziewczyny dały nam mięso. Byliśmy szczęśliwi. Dopiero później powiedziały nam, że to był pies. Ja go nawet widywałem… Taki duże, żółte psisko.
To nie była jedyna przygoda z psem…
Byliśmy na placówce w magazynach Hartwiga, na rogu Pańskiej i Towarowej. Dowódca polecił mi, żebym usiadł sobie na schodkach, słuchał i obserwował, czy nie zbliżają się Niemcy. Podbiegł do mnie mały, czarny piesek. Wtedy w Warszawie było bardzo dużo bezpańskich psów, które włóczyły się po mieście, często były ranne - nie miały łapki, albo ogona. I ten piesek, ze stojącymi uszkami, usiadł i patrzył na mnie. Nie miałem mu co dać, bo sami nie mieliśmy jedzenia. Ale był taki milutki, że w pewnej chwili schyliłem się, żeby go pogłaskać. I w tym momencie usłyszałem jak nad głową przelatuje mi kula. Uderzyła w mur i wybiła w nim dziurę. Po drugiej stronie Towarowej byli Niemcy i mieli snajperów. Dużo chłopaków zginęło w ten sposób. Rzuciłem się na ziemię, odczołgałem i zacząłem się rozglądać za tym kundelkiem. Ale tam nie było żadnego psa! Wielu księży pytałem o to zdarzenie. Jedni rozkładali ręce, inni mówili, że to mógł być anioł stróż.
Przeżył pan więcej takich niewytłumaczalnych momentów?
Takich może nie, ale przytrafiła mi się historia nieprawdopodobna. Szedłem ze znajomym ul. Sienną. Rozmawialiśmy. Nagle on krzyknął i osunął się na ziemię. Został postrzelony przez gołębiarza. To byli Niemcy albo folksdojcze, którzy ukrywali się na naszym terenie i najczęściej z góry, strzelali do naszych. Ten kolega dostał karabinową kulą w brzuch. Taka rana w czasie Powstania była śmiertelna. A jednocześnie był to potworny ból. Krzyczał, wił się. Zabrałem mu broń, żeby się nie zastrzelił. Błagał mnie, żebym go dobił. Ale nie mogłem. Nie mogłem zastrzelić powstańca. Odciągnąłem go do bramy, a potem zanieśliśmy go do szkoły. Przez cały czas strasznie krzyczał. Odwiedziłem go ze dwa razy, a w końcu zanieśliśmy go na Mariańską. Lekarz go zobaczył i mówi: „Kogo mi przynieśliście? Trupa? Przecież to jest śmiertelna rana!... No dobra, zostawcie go”. To już była końcówka Powstania, więcej go nie widziałem. Kilka lat po wojnie spotkałem go żywego! Na ul. Towarowej w Warszawie. Okazało się, że gdy Niemcy weszli do szpitala, nie tylko go nie dobili, ale zoperowali gdzieś pod Poznaniem. Tak przeżył.
Dużo mówi się o romantycznej stronie Powstania.
Były nawet śluby! U nas nie, ale w sąsiednim oddziale był ślub.
Pan był pewnie za młody na romanse…
Miałem dziewczynę. Tylko to nie było tak jak teraz. My się bardzo szanowaliśmy. Można było potrzymać się za rękę, pójść na spacer… Hania miała piękne oczy, piękny uśmiech i głos. Kochałem ją, a ona kochała mnie. Chodziliśmy razem do szkoły. Hania dorabiała śpiewając w tramwajach. Ja miałem mandolinę, więc jej przygrywałem. To były przedwojenne piosenki, a czasem te warszawskie: „Siekiera, motyka...”. Po występie zdejmowała berecik i ludzie wrzucali jej drobniaki. Pamiętam, że pewnego razu, chodząc między ludźmi, doszła do przodu wagonu, który był przeznaczony tylko dla Niemców. Siedziało ich tam dwóch, w mundurach. Jeden wrzucił jej pieniążek. Hania zaczęła grzebać w berecie, wyciągnęła tę monetę, napluła na nią i rzuciła na ziemię. To było nie do pomyślenia! Ten Niemiec, dużo wyższy od niej, poczerwieniał, nachylił się, a wtedy ona splunęła mu w twarz. Wściekł się, zaczął wrzeszczeć, sięgnął po pistolet, ale kolega zaczął go powstrzymywać, a tramwaj stanął na przystanku. Szybko wyciągnąłem ją z tego wagonu i pytam: „Coś ty zrobiła?!” A ona na to: „Czarny, ja i tak tej wojny nie przeżyję”… Biegałem do niej w powstaniu, zmarła na moich rękach. To była połowa września. Była ciężko ranna po bombardowaniu, ale przytomna. Patrzyła na mnie swoimi pięknymi oczami, uśmiechała się tym swoim cudnym uśmiechem… Mam ten widok przed oczami do dziś… Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła. Ja do niej mówiłem. Trzymałem ją za rękę, przytulałem. Potem jej oczy zaczęły zachodzić mgłą... Zmarła w moich objęciach. Chłopaki podobno nie płaczą, ale ja wtedy płakałem. Nie mogłem sobie z tym poradzić. Fakt, że Hani nie ma, nie dochodził do mojej głowy. Miotałem się, chodziłem po barykadach, koledzy mówili: „Zejdź, bo cię ustrzelą”. W końcu napatoczyłem się na tego Niemca. Oni nie znali miasta, więc się zabłąkał. Miał pistolet maszynowy, sięgnął po niego, ale byłem szybszy. Zauważył mnie za późno. Oczy wyszły mu na wierzch, widziałem w nich ten strach, że właśnie ginie. I byłem zadowolony, że ostatnią rzeczą, jaką widzi, jest młody chłopak, Polak, w niemieckiej panterce z brytyjskim pistoletem w ręku. Gdy umarł, powiedziałem: „Haniu, to za ciebie”.
Odwiedzał pan rodziców w trakcie walk?
Tak, to była nasza dzielnica i często przechodziłem obok naszego domu. Wstępowałem, czasem udało mi się zdobyć trochę żywności, to im przynosiłem. Matka za każdym razem płakała, ściskała mnie, żegnała, ale nie zabraniała wracać do powstańców. Ojciec też nic nie mówił. My byliśmy patriotyczną rodziną.
Wyszedł pan z Warszawy wraz z ludnością cywilną?
Dowództwo nas zebrało. Dowiedzieliśmy się, że AK podpisuje umowę o zaprzestaniu walk w mieście. Dano nam wolną rękę. Mogliśmy jako żołnierze iść do niewoli, albo opuścić miasto z cywilami. Wraz z rodziną trafiłem do Pruszkowa, potem przez Breslau do obozu w Sachsenhausen. Wyzwolili nas żołnierze radzieccy razem z Polakami. A potem była długa podróż z powrotem do Warszawy.
Janusz Walędzik ps. „Czarny” walczył w Powstaniu jako 13-letni chłopak w zgrupowaniu Chrobry II.