Już od ponad miesiąca cała Polska pomaga uchodźcom z Ukrainy. W Ostrołęce pierwsi do pomocy uciekającym przed horrorem wojny ruszyli działacze Stowarzyszenia Polska 2050. Już 24 lutego zorganizowali wiec poparcia dla Ukrainy na scenie przy Kupcu. To był początek, który szybko przerodził się w zorganizowaną pomoc. O tym jak to się zaczęło i o tym jak pomagać, rozmawiamy z ostrołęckim liderem Polski 2050, lekarzem Jarosławem Kossakowskim.
Na to co wydarzyło się 24 lutego, na rosyjską agresję i spowodowaną nią falę uchodźców zareagowaliście błyskawicznie…
- Rzeczywiście, byliśmy w Ostrołęce pierwsi, jako Stowarzyszenie Polska 2050 jesteśmy oparci o wolontariat. To jest sens naszej działalności, nasze DNA. Już w chwili wybuchu wojny wiedzieliśmy że pomoc uchodźcom to jest akcja społeczna, z którą musimy wystartować, i to wystartować natychmiast. Nikt z nas nie miał co do tego wątpliwości. Od razu podeszliśmy do tego projektowo. Na podstawie wcześniejszych doświadczeń i oceny naszych możliwości wiedzieliśmy ilu osobom możemy pomóc. Uznaliśmy, że może to być czterdzieści, pięćdziesiąt osób. Od początku wiedzieliśmy, że wszystkie ewentualne rozwiązania prawne i regulacje ustawowe wejdą w życie z pewnym opóźnieniem, więc musieliśmy przyjąć na siebie wszystkie ryzyka związane z utrzymaniem tych ludzi, zapewnienia im mieszkań, wyżywienia, opieki. Już na tym pierwszym wiecu, w dniu agresji rosyjskiej na Ukrainę, udostępniliśmy nasze telefony, kontakty.
Co Pana zaskoczyło w te pierwsze dni?
- Przyznam, że zaskoczyło nas to, że Polacy mają tak otwarte serca. To było coś niesamowitego, jak w tym pierwszym odruchu serca ludzie jechali na granicę, tam przejmowali uchodźców. Nasze telefony już były, że się tak wyrażę w obiegu, już dostawaliśmy sygnały, że ktoś jedzie, że ktoś jest w drodze. Tu na miejscu mieliśmy za zadanie to w ten sposób skoordynować, żeby w chwili przyjazdu uchodźców, już było dla nich przygotowane mieszkanie, już czekała na nich rodzina, zorganizowane wyżywienie. Kolejnym etapem było szybkie zapewnienie nauki, miejsca w szkołach. I tu Ostrołęka jest dobrym przykładem szybkiej reakcji samorządu. Od razu był sygnał od prezydenta do dyrektorów szkół, że można przyjmować te dzieci do miejskich szkół. Te, które pozostawały pod naszą opieką, trafiały do „czwórki” i „dziesiątki”. Przyznam, że na początku miałem wątpliwości dotyczące bariery językowej. Z perspektywy kilku tygodniu można już zauważyć, że mniejsze dzieci radzą sobie doskonale, większy problem jest z tymi starszymi, one nie są tak otwarte.
Daje się już chyba jednak zaobserwować pewną zmianę nastawienia. Mniej jest entuzjazmu i spontanicznych odruchów pomocy, a zaczynają pojawiać się pewne refleksje, obawy…
- Zmiana w postrzeganiu uchodźców oczywiście następuje, i to jest naturalne. Dlatego ja już na początku z ciężkim sercem, ale w poczuciu odpowiedzialności, mówiłem na naszych spotkaniach, że musimy dokładnie policzyć ilu osobom możemy pomóc. Z doświadczenia pracy i działalności w innych fundacjach wiem, że istnieją pewne mechanizmy. Najpierw jest zryw serca, potem wchodzi proza życia codziennego. W miarę pojawiania się problemów, narastają emocje, jednocześnie ludzie się wypalają i może dojść do takiego zwrotu, że z otwartego serca przechodzimy do krytycznego spojrzenia na uchodźców. Już słychać na przykład „dlaczego oni mogą pójść do lekarza bez kolejki?”. Takie głosy już słychać czasami i musimy się z tym liczyć. Pamiętajmy, czego się podjęliśmy, przecież uchodźców z Ukrainy jest już u nas ponad dwa miliony.
Co zatem robić? Jakich błędów nie popełniać?
- Przede wszystkim trzeba takie osoby aktywizować. Nawet jako lekarz zdaję sobie sprawę, że na początku wszyscy działają na wysokim poziomie adrenaliny, bo wojna, przed którą oni uciekali, bo zagrożenie… Po chwili jednak dla tych osób zaczyna się codzienne życie tutaj, jednocześnie ze świadomością, że wszystko co miałem, zostawiłem tam. Chcąc pomóc, musimy tych ludzi aktywizować, nie możemy im pozwolić siedzieć i rozmyślać. To są proste sprawy, w praktyce jednak nie zawsze łatwe. Dobrze by było zorganizować im wsparcie psychologiczne, trzeba z nimi rozmawiać.
Jak oni odbierają sytuację, w której się znaleźli? Co czują?
- Głównie to się w pierwszym momencie oczywiście boją o swoich najbliższych. Sprawy materialne, to co tam zostawili, schodzą na dalszy plan. Pierwsza rzecz to strach o bliskich, mężów, synów, ojców. To, co oni mówią to, po pierwsze, że to co się wydarzyło bardzo ich zintegrowało i zbudowało wielkie poczucie tożsamości narodowej. Tak jak u nas są dwa obozy i jesteśmy społeczeństwem podzielonym, tak i Ukraina była bardzo, politycznie i społecznie, podzielona. Nie ma co ukrywać, że część tamtego społeczeństwa przed wojną zastanawiała się, czy bliższa współpraca, jakaś kooperacja z Rosją, nie będzie dla nich lepsza. Wojna, to co zrobił Putin, spowodowało błyskawiczne i bardzo silne odbudowanie tożsamości narodowej. Oczywiście dziś uchodźcy z Ukrainy, jak każdy patriota, mówią, że chcą jak najszybciej wrócić do domu. Jednocześnie zaczynają mieć świadomość, że może nie być to szybko możliwe, że być może będą musieli pozostać na emigracji długimi miesiącami.
To też wyzwanie dla nas. Musimy się chyba nauczyć żyć z taką, stosunkowo liczną, mniejszością. Dla wielu to nowe doświadczenie…
- To prawda. Szczęśliwie w tym całym nieszczęściu, w Polsce rynek pracy jest teraz bardzo chłonny. Paradoksalnie, gospodarczo może nam to pomóc, przecież wielu pracodawców, także w naszym regionie, poszukuje pracowników. Uchodźcy z Ukrainy mogą tę lukę zapewnić. Poza tym, myślę, że każdy z nas to także czuje, że Ukraińcy walczą dziś także o naszą wolność, walczą o całą Europę.
Wspomniał już Pan o swoich doświadczeniach w pracy społecznej. Proszę powiedzieć o tym więcej.
- To są doświadczenia sprzed lat, doświadczenia, z których jestem dumny. Przede wszystkim to jest Fundacja Itaka, zajmująca się poszukiwaniami osób zaginionych. Przez wiele lat działalność fundacji była połączona z programem telewizyjnym „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Przez lata działałem w radzie tej fundacji. Działałem także i nadal wspieram fundację „Aktywnie przeciw depresji”. Zaraz po studiach chciałem był psychiatrą, wybitnym polskim psychiatrą (śmiech). Miałem wizję, że będę zmieniał polską psychiatrię, bo kiedy się z nią zetknąłem w latach 90. to w dużej mierze bazowała ona na budynkach powstałych jeszcze za cara. Kiedy zacząłem zajmować się depresją, to moje wyobrażenie leczenia takich osób w warunkach szpitalnych trochę zderzyło się z ówczesną rzeczywistością. I chyba moje idealistyczne podejście, w zderzeniu z tą rzeczywistością spowodowało, że zostawiłem psychiatrię, ale realizowałem się jednocześnie we wspomnianych projektach społecznych.
Aż doszedł Pan do liderowania takiemu ruchowi społecznemu jak Polska 2050. Ruchowi, który przecież prowadzi także działalność polityczną.
- Przyznam, że o tym nigdy nie myślałem. Wpisywałem się w takie chyba dość typowe narzekanie na otaczającą nas rzeczywistość, na jakość polityki, na tych którzy nami rządzą. Może to zabrzmi patetycznie, ale w pewnym momencie pomyślałem, że miast tylko narzekać i być krytycznym, powinienem też coś od siebie krajowi dać. Myślę, że mając czas i doświadczenie, jestem w stanie, działając w Stowarzyszeniu Polska 2050, wprowadzić do naszej polityki, do aktywności społecznej, szacunek dla innych. Chcemy zmienić sposób uprawiania polityki, budować społeczeństwo obywatelskie.