Jarosław Pieczonka „Miami”: W policji nie ma miejsca dla sadystów
- To, co się stało we Wrocławiu jest wręcz karygodne - mówi Jarosław Pieczonka „Miami”, były policjant, w rozmowie z Anitą Czupryn.
Źródło: polskatimes.pl/x-news
Czy policjant powinien być pitbullem?
Oczywiście. Uważam, że powinien być pitbullem. Obywatel powinien czuć respekt przed policjantem. Policjanci prewencji odgrywają ważną rolę, bo na zewnątrz pokazują też obywatelom, jaka ta policja jest. Stąd policjant na ulicy powinien być wysportowany, być słusznej postury. Ale najważniejsze jest to, że powinien być pasjonatem. W ogóle policjanci powinni być w służbie z powołania. To nie jest praca, to służba. Przychodząc do tej służby, powinno się to robić z powołania. Dzisiejsze czasy są jednak zupełnie inne, niż wtedy, gdy sam byłem policjantem, a były to lata 90.
Rok temu policjanci z Wrocławia zatrzymali 25-latka, który zmarł na komisariacie podczas przesłuchania. Dzięki Wojciechowi Bojanowskiemu z TVN zobaczyliśmy, jak wyglądała ta interwencja. Jaki jest Twój ogląd ?
Przesadzili. Szczegółów nie znam, ale skoro już zatrzymali tego mężczyznę, nie mnie oceniać, czy to było zgodne z prawem, czy nie, doprowadzili go do komisariatu, to po co go jeszcze traktować paralizatorem? To było przegięcie. A w dzisiejszych czasach, to jest wręcz karygodne. Policjanci powinni wykonywać swoje czynności zgodnie z prawem, ale w taki sposób, by ich służba budziła respekt. Ktoś ich powinien tego uczyć. Badania psychologiczne powinny ich weryfikować, czy potrafią panować nad swoimi emocjami. Jeśli badania tego nie wyłapią, to może potrzebne są treningi psychologiczne.
Co dokładnie masz na myśli?
Mogę powiedzieć na własnym przykładzie. Brałem udział w takich treningach, kiedy pracowałem w Afryce jako najemnik przy ochronie statków przed somalijskimi piratami. Naszym dowódcą był były żołnierz SAS, Brytyjczyk, który przez dwa tygodnie robił wszystko, żeby wyprowadzić nas z równowagi, wzbudzić w nas agresję. Działo się to w ramach pracy, a przy okazji nas testował. Wszystko jest ważne: jaki się ma potencjał, jaki się ma kontakt z ludźmi, jaką ma się umiejętność posługiwania bronią. Nie wymyślał jakichś rzeczy, które by nas poniżały, wszystko było zgodnie z regulaminem, z zasadami, ale… Można było wyjść z siebie. Znalazłem na niego sposób.
Jaki?
Uśmiechać się. Nic więcej. Jak się później okazało dostaliśmy kolejne zlecenie od brytyjskiej firmy, a nasz dowódca znów chciał z nami pracować. Może więc, wracając do tej tragedii we Wrocławiu, diabeł tkwi w tych szczegółach; może trzeba policjantom takie szkolenia wprowadzić. Dziś policja prewencyjna musi pracować inaczej. Ludzie bywają różni, bywają agresywni, co nie znaczy, że mogą policjantów obrażać. Ale w momencie, kiedy policjant z prewencji jest przygotowany na tego typu sytuacje, to czuje się wzmocniony, wie, jak ma postępować. Umiejętność przyjmowania na siebie tego typu różnych rzeczy powoduje, że można zdziałać dużo więcej i mówię to z doświadczenia, z czasów, kiedy w Trójmieście trwała wojna służb. Byłem do tego przygotowany i wiem, jak to działało na moich adwersarzy, na ludzi ze służb, którzy byli przeciwko mnie po tym, jak w 2013 roku złożyłem zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez szefów CBA, CBŚ i ABW. Wtedy ci panowie użyli wszelkich możliwych środków aby mnie atakować i dyskredytować. Ale nie chcę w tej rozmowie zbyt dużo o tym opowiadać. Zapraszam do książki Patryka Vegi „Służby specjalne. Podwójna przykrywka”.
Do Twojej historii, opisanej w tej książce jeszcze wrócę, ale chcę się zatrzymać przy tym obrazie, jaki chyba wszyscy widzieli: rozebrany mężczyzna leży w policyjnej toalecie, jest rażony paralizatorem. Po pierwsze czy takie środki były konieczne, po drugie, czy toaleta komisariatu to jest miejsce na to?
Jak już wspomniałem, szczegółów nie znam, ale te obrazy zatrzymania chłopaka na wrocławskim rynku, przywiezienia na komisariat widziałem. Podobno nawet nie był poszukiwany, tylko wobec niego był wniosek o ustalenie miejsca pobytu. Jeśli tak, to policjanci już w tym momencie powinni go zwolnić, a nie zabierać go do komisariatu. To był błąd. Nie wiem, dlaczego zrobiono inaczej.
Ale widziałeś tych policjantów, ich zachowanie.
Mogli być wkurzeni, bo gość się stawiał.
A stawiał się?
Z tego, co widziałem, to się szarpali. No, ale go obezwładnili, położyli na ziemię, sprawdzili, to na tym powinna interwencja się zakończyć. Nawet jeśli był podobny do kogoś, kto wcześniej policjantom uciekł i w związku z tym tego zabierają go na komisariat, to po wyjaśnieniu, że to nie ich poszukiwany, powinien zostać wypuszczony. Ale już złość i adrenalina zaczynają buzować. Jest klient, to trzeba się na nim wyżyć.
I to w nich zagrało?
Tak myślę. Nie było myślenia, nie było weryfikacji. Klapki na oczach: „Mamy go, dorwaliśmy go, to teraz trzeba z nim pojechać”. No i stała się tragedia. Teraz wszyscy psy wieszają na policjancie, który użył paralizatora. Został sam. Nie ma wyjścia, musi wziąć to na klatę. Nie ma tu dyskusji. Ale powiem jeszcze coś: nie wierzę, że takie rzeczy gdzie indziej się nie zdarzały. Tylko, że musimy wziąć pod uwagę jeszcze coś innego. To są policjanci działający na pierwszej linii. Podejmują interwencje, mają kontakt z różnymi ludźmi. Nie wierzę w to, że ludzie pracujący na pierwszej linii, nie mają wpadek, wzlotów i upadków. Jestem tego przykładem. Ludzie, którzy pięknie się wypowiadają, opowiadają, że oni byli na pierwszej linii i sobie nie wyobraża działań poza regulaminem, to po prostu kłamie.
Na lotnisku w Kanadzie paralizatorem potraktowano Polaka i zmarł. Tamten policjant dostał 2,5 roku więzienia, a specjalna komisja orzekła, że paralizator użyty kilka razy wobec jednego człowieka, stwarza ryzyko śmierci.
O paralizatorach nie mam pojęcia. To nie są moje czasy. Ale kiedy, jak w tym przypadku we Wrocławiu, ten mężczyzna był pod wpływem narkotyku, kiedy i ciśnienie krwi jest inne i akcja serca podwyższona, to ryzyko na pewno jest większe.
Po co w ogóle używać paralizatora, kiedy jest kilku policjantów, a tylko jeden zatrzymany?
Dobrze wiem, że czasem ciężko sobie poradzić z klientem pod wpływem narkotyków. Ja bym go związał w kaftan, nałożył maskę i niech sobie leży i dochodzi do siebie. Rano by się obudził i nie miałby pojęcia, co się stało. Ale w tym przypadku musiało u tych policjantów zadziałać co innego.
Jako młoda reporterka jeździłam z policjantami na różne interwencje, również nocami i zdarzali się tacy policjanci, którzy mieli ochotę komuś dołożyć. Po prostu.
Ja nigdy tak nie robiłem. Prędzej czy później tacy ludzie zrobią komuś krzywdę i pójdą za to siedzieć. Jest na to jedno określenie. To są sadyści. Jestem za stosowaniem siły, ale trzeba mieć tak skonstruowaną psychikę, aby panować nad sobą. W policji nie powinno być miejsca dla sadystów. Policjant musi umieć kontrolować swoje emocje, swoją siłę, musi stopniować środki przymusu.
O Tobie mówiło się, że działasz brutalnie, często na granicy prawa. Jaka różnica była między tymi Twoimi brutalnymi działaniami na granicy prawa, a tym co zobaczyłeś na tych nagraniach z Wrocławia?
Po pierwsze nie można porównywać czasów. To dwie różne epoki, jak porównywanie mercedesa do syrenki. Nie byłem aniołkiem. Miałem wzloty, miałem upadki i były momenty, że palma mi też odbijała. Ale szybko zostałem sprowadzony na ziemię, po to, abym się sam naprawił. Jakbym się nie ogarnął, nikt by mi nie pomógł. Nie robię z siebie idealnego, prawilnego gliniarza. Zaznaczając, że równocześnie byłem śpiochem kontrwywiadu wojskowego. I absolutnie nie mam sobie nic do zarzucenia. Działałem brutalnie,niekonwencjonalnie, bo z bandziorem nie ma żadnej dyskusji. Gdybym działał w tych czasach, musiałbym się do nich dostosować, bo inaczej bym zginął, albo trafił do pierdla. Dziś mamy już inne społeczeństwo, inną mentalność, inne są procedury przede wszystkim. Za moich czasów nie było tak opracowanych procedur.
Za Twoich czasów można było torturować, podtapiać, przypalać papierosem?
Powtórzę jeszcze raz: z bandziorem, gwałcicielem, mordercą nie ma dyskusji. Takie metody, jakie czasy. O tym się nie mówi i nie rozumiem dlaczego, ale policja za moich czasów też popełniała błędy. Tylko, że się uczyła. Uczyła się na grupach przestępczych, interwencjach, akcjach antyterrorystycznych. Dziś mamy do czynienia z innymi przypadkami i do nich są stworzone procedury. Zapewne tych procedur policjanci się uczą i muszą się dostosować. Ale problemem jest dobór osobowy do policji.
No właśnie, kto idzie dzisiaj do policji?
Dlaczego dzisiaj? To się dzieje przez ostatnie 10 lat! Za moich czasów przychodzili pasjonaci. Ludzie, którzy chcieli być policjantami, czuli tę robotę. Poznałem wielu wspaniałych policjantów i w prewencji i w drogówce, kryminalnych, antyterrorystów, z CBŚ i od nich wszystkich dużo się mogłem nauczyć. A w ostatnich latach panuje zasada, którą nazywam „córki, matki, żony i kochanki”.
Co masz na myśli?
Układy, układziki, praca po znajomości. Nie chcę opowiadać o przypadkach, gdzie pasjonaci z prewencji, zasłużeni faceci nie mają szans dostać się do wydziału kryminalnego, czy CBŚ. A znają miasto, mają rozpoznanie na swoim rejonie, wiedzą, jakie jest środowisko, jacy przestępcy, kto zajmuje się dilerką. Mają z nimi kontakt na co dzień, mają świetne informacje. Ale w policji zamiast wyłapywać takie rodzynki, które wykazują zdolności, zamiast przyuczać, wdrażać, to nie daje im się możliwości. I mówię tu też o świetnych policjantkach. Ale nie mają znajomości, nie mają układów, bo w policji siedzą kliki, te wszystkie córki, matki, żony i kochanki. Szefowie zatrudniają swoje bliskie znajome na sekretarki, one dostają awanse.
Jaki moment decyduje o tym, że policjant przekracza granicę między dobrem a złem, między prawem a bezprawiem?
Przede wszystkim policja jest od tego, żeby zapobiegać, prawda? Powinna pouczać. Wszystko też zależy od tego, co się w tej policji robi. Ciężko porównać pracę operatora pod przykryciem, policjanta kryminalnego i policjanta prewencji. To różne rodzaje roboty. Pracując pod przykryciem, mając do czynienia z pieniędzmi, policjant silniej jest narażony na przekroczenie tej granicy. W tym wypadku więc powinni być dobierani policjanci z twardym kręgosłupem, bo w takiej robocie praktycznie nie ma procedur, a każda sytuacja jest inna. Oczywiście, oni przechodzą szkolenia, trenują różne sytuacje, co może się zdarzyć i co będzie, gdyby. Ale są sytuacje, w których to policjant sam musi podjąć decyzję, dokąd może nagiąć prawo, bo jeśli coś pójdzie nie tak, to nikt mu nie pomoże. Ale jak się uda, to będzie sukces.
To jak to się dzieje, że policjanci stają się bandytami?
Z głupoty. Chyba, że jest jakaś predyspozycja, jakiś „uszkodzony” gen, który się uaktywnia pod wpływem roboty, sytuacji. Mało jest policjantów takich, którzy mieli wpadki, ale umieli się naprawić. Innym psychika nie wytrzymuje.
Jak przyjmowałeś te wszystkie artykuły, jakie pisano o Tobie na początku lat 2000, że się bratasz z przestępcami, masz złotego roleksa i jeździsz luksusowymi samochodami?
No właśnie. Trzeba mieć mocną psychikę. Miałem się tłumaczyć? Ważne, ze przełożony wiedział, jak jest naprawdę. A tego nawet koledzy z pracy nie wiedzieli.
Wkurzał ich Twój styl życia.
Jasne. Dlatego mówię, że trzeba mieć mocną psychikę, aby to wszystko wytrzymać.
Skąd ona u Ciebie się brała? Można to sobie wypracować, czy trzeba mieć predyspozycje?
Na pewno trzeba mieć bazę. Moją było trudne dzieciństwo. Ojciec mnie strasznie tłukł. Nie byłem uzdolniony matematycznie. A ojciec, gdy miałem 6 lat chciał mnie już nauczyć czytać, pisać i rachować. Mój brat został fizykiem, siostra była dyrektorem banku. A ja nie miałem zdolności do ścisłych przedmiotów. Miałem inne zdolności. Ale kiedy ojciec mnie tłukł, to nie myślałem o tabliczce mnożenia i równaniach, tylko, jak przetrwać to bicie. Kiedy poszedłem do zasadniczej służby wojskowej, miałem piekielnie ciężką falę. Było tam paru sadystów. Znów było tłuczenie. Byłem w plutonie specjalnym VII Brygady Ochrony Wybrzeża, w jednostce dywersyjno-rozpoznawczej. Na sali było dziesięciu starych i czterech młodych. Nie było spania, zimą wyganiano nas na dwór w piżamach, walenie z pięści w brzuch, nieprzespane noce ciągiem przez kilka dni. Sprzątanie, warty, nie tylko swoje, ale i za nich.
Wyszedłeś z tego zwycięsko.
Wezwał mnie oficer kontrwywiadu. Doskonale wiedział, co się działo.
Ale Ty nie puściłeś pary?
Oczywiście. Powiedziałem, że bardzo mi się w wojsku podoba.
I tak zaczął się nowy rozdział w Twoim życiu - zostałeś agentem kontrwywiadu, o czym szczegółowo opowiedziałeś Patrykowi Vedze. Jak w końcu trafiłeś do policji?
Był 1988 rok. Służby już wiedziały, że komuna padnie, zmieni się ustrój w Polsce. Miałem lecieć do Francji. Nagle zmiana planów. Usłyszałem, że mam pójść do zarządu WSW do marynarki Wojennej. Zarząd IV obserwacji i podsłuchów, tajna baza, wybudowana willa, biuro funkcjonujące pod legendą. Tam miałem się doszkolić. Dwa lata później mój oficer prowadzący z kontrwywiadu wzywa mnie do Warszawy. „Wstąpisz do policji? Montujemy ludzi w różnych miejscach” - mówi. 5 maja 1990 roku wstąpiłem do policji, a 30 maja dostałem jeszcze awans z WSW. Ale do policji przyszedłem jako uśpiony agent kontrwywiadu. Zostaję kierowcą nyski (śmiech) na komisariacie I. Sierżant z WSW. Po akcjach, tajnych operacjach. Masakra. Od początku musiałem budować swoją karierę w policji. Zacząłem stosować niekonwencjonalne metody. Zaznaczać się jako policjant. Komisariat I w Gdyni mieścił się w jednym budynku z wydziałem kryminalnym komendy rejonowej. Spotkałem kolegę, który pracował w tym wydziale. „Byłeś w czerwonych beretach, co ty tu robisz?” - zapytał. Nie mógł uwierzyć, jak usłyszał, że nyską jeżdżę. Obiecał, że pogada z naczelnikiem, bo w wydziale będzie wymiana kierowców i potrzebują kierowcy-policjanta. I tak stałem się najbardziej zaufanym człowiekiem naczelnika wydziału Mariusza Sobczyka i Konrada Kornatowskiego, który wtedy był zwykłym prokuratorem. Był 1992 rok, byłem na wszystkich prokuratorsko-sędziowskich imprezach, poznawałem środowisko.
Piłeś?
Nie w pracy, nie na służbie. Ale zdarzało mi się jeździć po pijaku. Jak wielu innym; niech nikt nie czaruje, że tak nie było. Do momentu, kiedy po jednej z kolejnych imprez, wróciłem służbowym polonezem do domu i wypadłem z samochodu, tak byłem pijany. Jak mnie matka zobaczyła, myślałem, że mnie zabije. To był ostatni raz.
Jak trafiłeś do CBŚ?
Wciąż byłem śpiochem kontrwywiadu. Kontaktowali się ze mną, ale rzadko. Obserwowali, jak się rozwija moja kariera. Zostałem przeniesiony do Komendy Wojewódzkiej w Gdańsku, do Tygrysów. To jedna z najlepszych operacyjnych jednostek w Polsce. Obserwacja, zatrzymania. Bardzo prestiżowa. Bandziory się nas bali. Z Gdyni wyniosłem świetne rozpoznanie operacyjne i wiedziałem jedno: robota jest najważniejsza. Ale mój dowódca stwierdził, że najważniejsze dla mnie jest skończyć szkołę średnią, zdać maturę. Zrobiłem to. Potem jeszcze zrobiłem licencjat z psychologii, kierunek resocjalizacja w Gdańskiej Szkole Humanistycznej.
A potem pasmo sukcesów: ujawniłeś grupę skupioną wokół jednego z kantorów, wszedłeś w środowisko gangsterów, potem namierzyłeś „Słowika” w Hiszpanii.
Dogłębnie poznałem środowisko. I wymyśliłem sobie kolejny etap: jednostka antyterrorystyczną. Wiesz dlaczego? Bo się chciałem rozwijać. To było specyficzne środowisko, uważali się za elitę. Znów musiałem się zaaklimatyzować. Dużo się od nich nauczyłem. Raz dwóch zabrało mnie na akcję. Mieli problem z jakimś gościem, który nachodził jeden z pubów w Sopocie, awanturował się, żądał haraczy. Pojechałem z nimi. Wskazują mi gościa. Powiedziałem: „Zobaczcie, jak to się robi”. Chwyciłem gościa, dostał z liścia i usłyszał, że ma o tym pubie zapomnieć. A ci antyterroryści do mnie: „To tak można?” „Tak trzeba” - odpowiedziałem. I tak to się zaczęło. Przeszedłem wszystkie możliwe szkolenia. Miałem jednak wypadek, pod wodą, w czasie nurkowania, byłem sparaliżowany; wiedziałem, że kończy się mój czas w AT. Przeszedłem do wydziału PZ, który potem połączono w jeden wydział - CBŚ. Jako, że byłem śpiochem kontrwywiadu, moim zadaniem było przyjmowanie na siebie ataku służb, co pozwoliło między innymi rozpracować mechanizm nielegalnych działań operacyjnych, wskazywania miejsc spotkań ludzi ze służb, policji i wymiaru sprawiedliwości, palestry i osób z nimi związanych. Były to miejsca, w których spotykali się wielokrotnie, czuli się swobodnie i pewnie. A tam omawiali swoje nielegalne działania. Z policji odszedłem w kwietniu 2002 roku. Zaznaczę tylko, że moja kariera policjanta nie polegała na znajomościach i układach. Wszystkie szczeble jednostek, jakie przeszedłem, wynikały z przeniesienia mnie rozkazem personalnym. Tak zdecydowali przełożeni. W moich aktach personalnych jest opinia o mojej służbie za te 13 lat w policji, nie będę więc sam siebie oceniał. Zrobili to przełożeni, ich możesz o to pytać.
Teraz się ujawniłeś, że pracowałeś też w służbach. W gruncie rzeczy, spaliłeś się. Co teraz?
Nic. Nie mam związku i kontaktu z żadnymi służbami. I w tym momencie nie istnieje już Miami, został tylko Jarosław Pieczonka. Moje morale to ojczyzna. To zawsze było moje credo, mój kręgosłup - służba ojczyźnie.
Rozmawiała Anita Czupryn