Prosisz w krakowskiej kawiarni na Starym Mieście lub Osiedlu Zgody o kawałek serniczka z filiżanką kawy po wiedeńsku i w chwili, gdy kelnerka zapisuje zamówienie - pyszności kosztują 20 złotych, a kiedy je przynosi – już 21 zł. Dzieje się tak nie z tego powodu, że personel lokalu jest irytująco ślamazarny i zarazem chytry, lecz dlatego, że pieniądze w twej kieszeni tracą wartość. Jeśli będziesz się rozkoszować ciastem i kawą zbyt długo, zabulisz 25 złotych. Takie rzeczy już się zdarzały w Europie. Także w Polsce. I my właśnie, stojąc nad kolejną przepaścią, wykonujemy zamaszysty krok naprzód.
Kiedy pada hasło „hiperinflacja”, ekonomiści z miejsca przywołują arcypikantny przykład powojennych Węgier, gdzie MIESIĘCZNY wzrost cen wyniósł w krytycznym 1946 roku 41,9 biliarda procent. Ponieważ dla przeciętnego śmiertelnika jest to liczba równie abstrakcyjna jak fortuna na koncie emerytalnym klienta OFE czy milion samochodów elektrycznych na polskich drogach, biorę kalkulator i wychodzi mi, że ceny u eksbraci Madziarów (nie koleguję się z przyjaciółmi Putina!) podwajały się średnio co 15 godzin, a w okresach patologicznego przyspieszenia nawet co osiem.
Czyli w czasie jednej pracowniczej dniówki zapłata za nią traciła połowę swej siły nabywczej. Nic dziwnego, że „ulubionym” sportem posiadaczy portmonetek i portfeli (bo skarbonki straciły sens) były sprinty z okienka wypłat do sklepów. Sęk w tym, że im szybciej ludzie biegali i im namiętniej domagali się od pracodawców i banków rekompensat za utraconą wartość pieniądza, tym ten pieniądz szybciej tracił wartość. Klasyczna spirala hiperinflacji.
To jest koszmar nie tylko dlatego, że w pewnym momencie wszyscy zostają milionerami, potem miliarderami, wreszcie tryliarderami i codziennie musimy poznawać nowe nominały (Węgrzy mieli banknot o nominale 100 000 000 000 000 000 000, czyli stu trylionów pengő). Przy wymianie na nową walutę – forinta – obowiązywał przelicznik 1 do 400 kwadryliardów pengő (tu jedynka miała już 27 zer). Niezły klops. Zwłaszcza, gdy sobie uświadomimy, że dzisiejszy forint jest wart nieco ponad 1 polski grosz, a średnia pensja w Budapeszcie, która jeszcze niedawno wynosiła 400 tys. forintów, przekracza dziś 550 tys. forintów. Czyli do milionerstwa eksbracia mają znowuż jeden krok.
Inflacja na Węgrzech niemile zaskoczyła większość ekonomistów, dobijając do 9,5 proc. w skali roku (przy czym ceny żywności wzrosły aż o 15,6 proc.). Ale – jak chyba wszyscy już wiemy – w Polsce była jeszcze wyższa, osiągając rekordowy w tym stuleciu poziom 12,3 proc. W części krajów strefy euro nie jest wcale lepiej. Holandia odnotowała 11,2 proc., kraje nadbałtyckie biją rekordy (Estonia zbliżyła się do 20 procent, Litwa przekroczyła 16), Słowacja balansuje na granicy 11. Coraz silniej o swą koronę martwią się Czesi (ceny podskoczyły o 14,2 proc.!)
Ja też, jak zapewne spora część Państwa, byłem już w życiu milionerem. Moje ministerialne stypendium wynosiło 1,1 mln zł. Było warte jedną paczkę (36 sztuk) pampersów. W Dzienniku wyciągaliśmy nawet po 10 milionów. I nie były to kokosy. Przypomnę dla porządku, że w lutym 1990 r. inflacja w Polsce wyniosła 1183,1 proc., czyli w ciągu roku nasze pieniądze straciły wartość prawie dwanaście razy. Tę inflację udało się zdławić dzięki planowi Balcerowicza, który w kolejnych latach stał się ikoną liberałów i wrogiem publicznym numer jeden niemal wszystkich pozostałych. Niezależnie od tego - warto obiektywnie przyznać, że Leszek Balcerowicz zastosował bardzo podobne narzędzia i mechanizmy uzdrowienia sytuacji, jak ekspercki rząd Władysława Grabskiego w roku 1923 (po odzyskaniu niepodległości inflacja przekraczała 400 procent rocznie). Wszelkie alternatywne działania – niezależnie od szerokości geograficznej – zawsze zawodziły, powodując jeszcze większą inflację.
Teraz mamy, także w Polsce, festiwal takich „alternatywnych działań”. Np. nasz rząd postanowił zawiesić prawa ekonomii wobec wszystkich kredytobiorców – nie tylko tych, którym taka pomoc jest naprawdę niezbędna. „Wakacje kredytowe” to nic innego, jak pozostawienie w kieszeniach wielu tysięcy Polaków żyjących na kredyt nadmiaru gotówki. Pustej gotówki. 13 i 14 wypłata dla emerytów – także tych, którym powodzi się o niebo lepiej niż milionom wciąż harujących średniaków – to kolejny ruch nakręcający spiralę inflacji. W 100 procentach sprzeczny z antyinflacyjnymi wysiłkami NBP.
Wiem, że spora część Czytelników znienawidzi mnie za te słowa – i będzie klaskać politykom. Przeciętny człek nie lubi przyjmować do wiadomości, że z pozoru empatyczne działania władzy obrócą się prędzej niż później przeciwko niemu; w tym kredytobiorcom i emerytom. Ekonomia ma swe nieznośnie bolesne prawa. Nasi politycy zachowują się tak, jakby o tym nie wiedzieli lub chcieli je zawiesić. Nikomu się to jeszcze nie udało. Za to tysiące razy ekonomia zawieszała polityków. Szkoda, że przy okazji cierpią miliony. I nie mam tu na myśli banknotów.