Jerzy Dudek: Miałem wyjechać z Polski na rok, skończyło się na szesnastu latach
W spektakularny sposób wygrał Ligę Mistrzów. Potem mobilizował Ikera Casillasa. Uciekł na pole golfowe i zakochał się bez pamięci. Biegać nie lubił, ale przetrwał Runmageddon na Saharze. Jerzy Dudek cieszy się życiem i ciągle jest w dobrej formie. - Od zawsze musiałem coś komuś udowadniać. Stevenowi Gerradowi też raz nie odpuściłem - mówi legendarny bramkarz Liverpoolu. Zapraszam do rozmowy
Michał Skiba: Byłem bardzo ciężko nastawiony do biegania i bramka uratowała mi karierę - to cytat. Jakim cudem 4move namówiło Pana, by przebiec 50 km na Saharze podczas Runmageddonu?
Jerzy Dudek: Trochę się obawiałem, czy jestem w stanie w ogóle biegać. Nie chodziło o dystans, a warunki. Pamiętając moje cztery lata w Realu Madryt i te okresy lipcowo-sierpniowe, gdzie było 38 stopni, to wiedziałem, że nie będzie żartów. Tydzień przed inauguracją nie spałem. Nigdy się tak nie stresowałem. Pomogła koncentracja, odpowiednie nawodnienie. Wiedziałem ile izotonika 4move muszę wypić, by przeżyć.
Większy stres niż przed meczami?
Każdy tak czasem ma, że pojawia się u niego stres pozytywny. Przed meczami miałem dreszczyk emocji i to pomagało w koncentracji. Po pierwszej interwencji nie miałem już w sobie żadnych emocji. Czysta praca. Tak samo było na maratonie na Saharze. Czułem się tak dobrze, że chciałem skręcić na trasę 100 km. Później jednak powiedziałem sobie: „Jersey”, ty przyjechałeś przeżyć, a nie się popisywać”. Na 90 proc. wystartuję w następnym Runmageddon Sahara. I to na sto km! Tak obiecałem.
W meczu jaki jest Pana rekord?
Najwięcej 5,5 km. Biegłem nawet po piłkę za bramkę, by nabić te metry. Bramkarz biega trzy km, może cztery. U nas liczy się prędkość i liczba sprintów.
Runmaggedon Sahara, golf w La Mandze i w innych miejscach świata, mnóstwo zaproszeń w różne miejsca na ziemi. Jerzy Dudek cieszy się życiem...
Ktoś mi powiedział, że jestem hedonistą. Zauważyłem, że im więcej ludzie narzekają, tym więcej trudnych chwil na nich spada. W trudnych momentach, zwłaszcza po ciężkich meczach, miałem chwile załamania, ale robiłem wszystko, by trwało to krótko. Od razu chciałem się poprawić. Chciałem być pozytywną osobą.
Współpracował Pan z psychologiem?
Przez krótki okres, gdy w Liverpoolu mieliśmy słabszy czas. W zespole trudno o rady dla wszystkich. To bardziej sprawa indywidualna. Jeśli masz dobrego trenera, to on może być psychologiem. To może być żona, mama, brat, każda bliska osoba, która powie coś, co Cię podbuduje. Myślę, że moje doświadczenia sprawiają, że mam takie podejście. Nabrałem dystansu.
Jest Pan zabobonny?
Tylko trochę. Miałem swoje rytuały w szatni. Przebierałem sprzęt, zakładałem najpierw lewy but, potem prawy. I tak z każdą częścią ubioru. Przed meczem zazwyczaj szedłem do parku z żoną i dzieciakami. Relaks, wieczorem medytacja. Czasem w głowie mi pstrykało, ale przed czarnym kotem się nie wycofuję.
Potem zaczął się Pan wyciszać na polu golfowym.
Zacząłem po odejściu z Liverpoolu, a przed przejściem do Realu Madryt. Później, w 2008 roku, zgłosiłem się do Polskiego Związku Golfa i od tamtej pory mam prowadzoną kartę handicapową, swój poziom gry.
Czyli jeszcze nie był Pan takim ekspertem, by powiedzieć Craigowi Bellamy’emu, by wziął „żelazko” do stłuczenia Johna Arne Riise?
Wtedy jeszcze nie grałem. Nie chcę powiedzieć, że żałuję, bo w Liverpoolu mieszkałem koło pola golfowego przez sześć lat. Nikt nie był jednak w stanie mnie do tego golfa namówić. Myślałem: to dla starszych panów, snobistyczny i drogi sport - to bzdury. Golf jest relatywnie tani w stosunku do nart, czy innych dyscyplin. Golf to super sposób na reset. Dla ciała i ducha. Gramy kilka osób, dyskutujemy, integrujemy się, rywalizujemy. Jest mało ludzi, nikt mi nie przeszkadza. Uprawiam turystykę golfową - zawsze jak gdzieś pojadę, sprawdzam, gdzie można pograć. Jeśli widzisz jakiś wielki turniej golfowy, za chwilę będziesz mógł zagrać na tym polu, sprawdzić się. Oglądasz w środę mecz Liverpoolu z Manchesterem City, ale w poniedziałek nikt nie wpuści Cię na Anfield. To jest ta piękna różnica.
Sprytnie uciekł Pan od tamtej historii.
To była chyba Vilamoura. To był efekt dziwnych zbiegów okoliczności. Pisał o nas cały świat. Czytałem, że dokonaliśmy rozboju, piliśmy i rozbiliśmy hotel. Zaczęło się od spięcia w restauracji podczas karaoke. Craig Bellamy i Riise mieli scysję. Do meczu z Barceloną został tydzień. Jakbyśmy nie wygrali, to jechaliby z nami do końca sezonu. Wygraliśmy, a Bellamy i Riise strzelili po golu na Camp Nou. Teraz są kumplami.
Niebo od piekła dzieli w Liverpoolu cienka granica?
Od zera do bohatera i odwrotnie - to szybka droga. Wystarczy jeden nieprzewidziany ruch.
Pisał Pan w biografii, że chciał już zbić Rafę Beniteza za to, że nie chce Panu dać odejść. Steven Gerrard w swojej książce, pewnie ku zaskoczeniu wielu, bardzo mocno Hiszpana obsztorcował.
Rafa chciał doprowadzić zespół do finału Ligi Mistrzów. Steven chciał być gwiazdą LFC. Ja chciałem grać. Jak masz grupę 25 ludzi, to nie zadowolisz wszystkich. Często oglądałem z boku, jak rezerwowi nakręcali się wzajemnie: ej stary, przecież jesteś lepszy od niego, powinieneś grać. Rafa niszczył każde podziały. Od 2005 r., w ciągu dwóch lat, zmienił zespół o 70 proc., po następnych dwóch latach został Gerrard i Jamie Carragher. Był wymagający, a wielu nie było w stanie podołać jego obciążeniom. Czytałem biografię Stevena. Fajna. Chciał bardzo pokazać, że Gerrard to nie tylko miłość do Liverpoolu, ale również ból i poświęcenie. Steven bardzo chciał pokazać, że to, że być legendą to jedno, ale ile on musiał poświęcić zdrowia, nerwów - to drugie. Ile konfliktów musiał rozwiązać. Wiele konfliktów z samym Benitezem.
Z Panem również.
Też. Pamiętam, jak graliśmy w pucharze z Boltonem i zza pola karnego walnął mi z wolnego w samo okienko Jay-Jay Okocha. W końcówce meczu. Steven do mnie krzyczał, że nie umiem bronić, że to była prosta piłka. Chyba musiałbym stać dokładnie w tym miejscu, by to złapać. Wojna między nami była ogromna, w szatni rozdzielał nas trener bramkarzy. Następnego dnia przyszedł i przeprosił mnie. Bo ja się uniosłem i postanowiłem, że nie odpuszczę i pokażę, że można się skonfliktować z kapitanem Liverpoolu. Najważniejsze, by następnego dnia ochłonąć.
Jerzy Dudek o kłótni ze Stevenem Gerrardem
Dalej nie widział Pan finału LM z 2005 r. w całości?
Miałem kilka okazji, by zobaczyć ten finał. Chciałbym za to odtworzyć atmosferę ze swojego osiedla, o której opowiadali mi koledzy, gdy oglądali mecz. Podobno fajna impreza była. Mam wideo z tym finałem, takie bardzo ekskluzywne. Widziałem skróty, karne. Od początku do końca nie. Może na dwudziestolecie usiądę i z kimś obejrzę.
Celnicy w Amsterdamie ponoć powiedzieli Panu „wypieprzaj”, jak dotarło do nich, że młody Polak jedzie na testy do Feyenoordu?
Śmiali się. To był mój pierwszy lot samolotem. Dynamiczny czas. Piętnaście meczów w lidze, powołanie do kadry U-21. Wziąłem ślub dzień przed zgrupowaniem kadry olimpijskiej. Polecieliśmy do Brazylii i Argentyny. Nie było mnie dziesięć dni. Do żony wróciłem na dobę i pojechałem na zgrupowanie seniorskiej kadry. Kolejne dziesięć dni. Znowu wróciłem do żony na jeden dzień, a potem zaczynało mi się zgrupowanie z Sokołem Tychy. Prezes zapytał mnie, czy nie chciałbym wyjechać na testy do Rotterdamu. Miałem jedne jeansy, nie miałem nawet paszportu. Prezes mówił: nic się nie martw, nasz kierowca dostarczy paszport. Miałem jedną małą torbę, bagaż podręczny. Celnikom od razu wpadłem w oko, bo miałem bilet otwarty. Nie było jasne, na ile zostanę w Holandii - jako śmieciarz, czy ktokolwiek. Pytali się co robię. Mówię, że przybyłem na testy do Feyenoordu - padli ze śmiechu. Otworzyli torbę i poczuli smród korków i rękawic, bo nie miałem tam nic innego. Wtedy dotarło do nich, że naprawdę przyleciałem tu na testy. Pierwszego dnia na treningu przepuściłem wszystko. Nie obroniłem nic. Wróciłem do hotelu i płakałem. Uznałem, że się nie nadaję. Moja żona próbowała mnie ogarnąć, ale ja płakałem. Drugiego dnia puściłem już tylko połowę. Trzeciego było ok, czwartego podpisałem kontrakt na pięć lat.
Szybka decyzja.
Pamiętam jak mama mówiła mi: po co wam ta Holandia? Źle wam w Polsce? Byliśmy młodym małżeństwem, z małym niewykończonym mieszkaniem. Ja miałem papiery na górnika. Pomyślałem, że spróbujemy podbić świat. Mieliśmy jechać na jeden sezon i najwyżej wrócimy do Polski. Jeden sezon zmienił się w szesnaście lat.
Lepsza ławka w Realu niż granie w Betisie, czy FC Koeln?
Zdecydowanie Real. Opuszczałem Liverpool z zamiarem, by grać. Zrobić krok do tyłu, by potem wykonać dwa do przodu. Było wiele negocjacji, z dwa lub trzy tygodnie szukaliśmy klubu. Real był lojalny wobec mnie - ujęło mnie to. Zadzwonił do mnie Predrag Mijatović. „Jurek, ile potrzebujesz czasu? My zaczekamy. Do 14 lipca musisz nam powiedzieć, bo 16 lipca zaczynają się pierwsze treningi”. Miałem trzy tygodnie na podjęcie decyzji. W Betisie Sewilla się nie dogadałem i od razu zadzwoniłem do Madrytu. Wtedy zacząłem uciekać na pole golfowe. Miałem już dosyć odpowiadania dziennikarzom na pytania o moją przyszłość. A na polu? Nikogo nie ma. Eldorado!
Przy Ikerze Casillasie Pan nie pograł.
Iker grał wszystko, nawet na gierkach nie odpuszczał. Mówiłem mu: idź odpocząć, trochę sobie pobronię. Nie docierało. Może bał się konkurencji? Iker był przykładem piłkarza uszytym na mecze. We wtorek wiedział, że forma musi być w sobotę. Pewność siebie dodawała mu komfortu. Pamiętam sytuację, jak już mnie nie było, przyszedł Carlo Ancelotti i powiedział, że wszyscy zaczynają od zera. Wiedział, że Iker jest w niebezpieczeństwie. On nigdy w treningu nie musiał nic udowadniać. I szybko trafił na ławkę.
Hala Madrid! pic.twitter.com/mY8adk37
— Jerzy Dudek (@Jurek_Dudek) 13 lutego 2013
A z Panem było odwrotnie. Ciągle musiał coś komuś udowadniać.
Tak było od zawsze. Każdemu. Na ulicy - że to mój teren. Do 17. roku życia grałem ze starszymi. Zawsze mnie to napędzało. Śmiali się, że mnie zabiją podczas uderzenia na bramkę. W Concordii musiałem udowadniać, że zasługuję na etat. Byłem ostatnim chłopakiem, który dostawał kopalniany etat, a grał w trzeciej lidze.
A z zawodu jest Pan mechanikiem maszyn górnictwa podziemnego.
I pewnie byłbym najlepszym górnikiem. Nie nastawiałem się na piłkę. Tata, dziadek, kuzyn - wszyscy pracowali na kopalni. Kończyłem wiek juniora, to liczyłem się z tym. Zaczęło się od propozycji z Concordii. Kiedyś sobie powiedziałem, że tej szansy nie mogę wypuścić. Nie mówiłem "wow, mam etat i koniec". Jak wyjechałem do Holandii, podpisałem umowę - Jan De Zeeuw mówił mi: „Jurek, ja was Polaków znam. To nie jest twój koniec. Te pięć lat to dopiero początek”. Tak też sobie wmawiałem. Nawet w poniedziałek w Madrycie wychodziłem z mentalnością, że zagram w sobotę. Nawet jak miałem 38 lat. Gdy dostałem propozycję z 4move, by pobiec na Saharze, to też nie mogłem powiedzieć, że pojadę zrobić sobie parę zdjęć z napojem i quadem pojadę do bazy. Dla siebie samego przebiegłem. Nikt nie kazał mi biec. Może zrobiliśmy dwa zdjęcia mniej, ale przebiegłem cały dystans.
El Hadji Diouf, czy Sadio Mane?
Zdecydowanie Mane. Diouf grał tylko dla siebie. Sadio jest zdyscyplinowany na boisku i poza, a El Hadji nie był ogarnięty nigdzie. Wielki talent i śmieszek. Śmiał się ze mnie po mundialu w 2002 r. „Wasz samolot stał na awaryjnych na pasie, bo wracacie już po grupie”- mówił. Trudno powiedzieć, który Senegal jest lepszy. Ten jeszcze nic nie osiągnął, ale jest silniejszy niż Nigeria, z którą graliśmy.
Będą problemy.
To będzie najważniejszy mecz. Zawsze mecz otwarcia definiuje Ci cały turniej. Wyjście z grupy to nasz plan minimum. Nie możemy myśleć inaczej, każdy z nas musi mieć świadomość, że to mus. Kibice widzą nas w finale albo półfinale. Trenerzy muszą ustalić, co chcą osiągnąć i skupić się na tym celu. To jest tak specyficzna grupa, że na pewno możemy z niej wyjść, i na pewno będzie łatwo o pomyłkę.
Autor jest również na Twitterze
Follow @Skibowy
Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.
Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.
© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.