Jerzy Gruza. Człowiek z komediowym węchem
Jego ulubieni aktorzy mówią, że ma rzadko spotykany komediowy węch. Sam przyznaje, że widzi... komicznie. Wkrótce Jerzy Gruza na FPFF w Gdyni odbierze Platynowe Lwy.
Wojciech Marczewski, przewodniczący Rady Programowej gdyńskiego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, nie ma wątpliwości, że Jerzego Gruzę należało już dawno uhonorować. I to z wielu powodów - za filmy, seriale, setki programów TV, spektakle teatralne, za nowatorski język, który wprowadził do polskiej telewizji, i za życzliwy, ale ironiczny, często szyderczy opis naszej rzeczywistości. Ale swoje prywatne Platynowe Lwy - jak mówi - przyznaje Gruzie za realizację dwóch Teatrów Telewizji: „Mieszczanin szlachcicem” z Bogumiłem Kobielą i „Rewizor” z Tadeuszem Łomnickim. Oba wybitne i niezapomniane.
Gdyby to telewizyjna widownia miała przyznawać Lwy, to pewnie przyznałaby je Jerzemu Gruzie m.in. za stworzenie fenomenu „Czterdziestolatka”, który od... czterdziestu lat się nie starzeje. Podobnie jak słowa Ireny Kwiatkowskiej, jednej z bohaterek tego serialu: „Ja jestem kobieta pracująca i żadnej pracy się nie boję”.
Ten cytat można też odnieść do samego Jerzego Gruzy. Reżyser, scenarzysta, okazjonalnie aktor, twórca wielu programów telewizyjnych, m.in. „Poznajmy się” i „Małżeństwo doskonałe”, rodem z Warszawy, ale przyklejony na wiele lat do Trójmiasta, chętnie dzieli swoje życie na etapy.
Był więc etap festiwalowy. Przez lata bowiem realizował festiwal piosenki w Sopocie. Był też etap musicalowy, kiedy pełnił funkcję dyrektora Teatru Muzycznego w Gdyni, i to czasy jego szefowania (lata 80. ubiegłego wieku) nazwano okresem złotym w tym teatrze. Wtedy udało się wystawić tak wielkie musicale jak „Skrzypek na dachu”, „My Fair Lady” czy „Jesus Christ Superstar”.
Ale ten najbardziej znany etap to filmowy i serialowy.
Zofia Czerwińska zagrała w „Czterdziestolatku” niedużą rolę, która potem w serialu wspaniale się rozwinęła. Na początku mówiła tylko: „może herbatki, panie inżynierze?”. Jej serialowa Zosia Nowosielska, pracująca z głównym bohaterem inżynierem Karwowskim na budowie, obok innych wspaniałych kreacji - Andrzeja Kopiczyńskiego, Anny Seniuk, Leonarda Pietraszaka czy Romana Kłosowskiego - też zapisała się w pamięci widzów. A rola otworzyła aktorce drzwi do popularności.
Pytanie o fenomen Gruzy Zofia Czerwińska najpierw kwituje krótkim stwierdzeniem, że to jego tajemnica. Zaraz jednak dodaje, że on ma wyjątkowy talent komediowy i nadzwyczajne poczucie humoru, które widzowie chwytają w lot.
- A to nie jest częste zjawisko. Bo wielu się wydaje, że to, co tworzą, jest dowcipne. I jest, ale tylko... dla nich. A z Jerzym Gruzą jest inaczej. On ma, po prostu, komediowy węch - tłumaczy.
Cecha charakterystyczna reżysera? - Wie, kiedy aktora trzeba „ściągnąć”, żeby się nie rozegrał ze szkodą dla roli.
Czasem nawet ściągał Irenę Kwiatkowską i Alinę Janowską - wspomina aktorka i dodaje: - Ja przez niego kilka razy płakałam. Bo wydawało mi się, że gram na Oscara, a tylko reżyser mi nie pozwala. A potem okazywało się, że to Gruza miał rację.
Ja przez niego kilka razy płakałam. Bo wydawało mi się, że gram na Oscara, a tylko reżyser mi nie pozwala. A potem okazywało się, że to Gruza miał rację.
Zdaniem aktorki, Jerzy Gruza prywatnie jest niekończącym się dowcipem.
Sarkazm? - Ależ tak - mówi. - W człowieku dowcipnym na co dzień zawsze jest dużo sarkazmu. To wyższa szkoła jazdy, bo w tym było nieprawdopodobne poczucie humoru, pokryte czasem kpiną z samego siebie. Proszę pani, to jest bukiet w człowieku, który nie każdemu jest dany - puentuje.
Bohdan Łazuka, kiedy mu przypominam o jego niewielkich rolach w filmach „Dzięcioł” czy „Motylem jestem. Romans 40-latka”, zżyma się, że zaczynam od epizodów. A dla niego, jak przypomina, najważniejsze było spotkanie z Jerzym Gruzą przy realizacji „one man show” w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki.
- Po tym moim programie, który reżyserował Jurek, żartowano, że to jest Pałac Kultury i Nauki imienia Bohdana Łazuki. Wojtek Młynarski obliczył, że ja w ciągu dwóch lat wystąpiłem aż 14 razy z tym show w Sali Kongresowej. To był rekord świata. A wszystko działo się pod auspicjami estetycznymi mojego przyjaciela, bo tak się do siebie odnosimy od lat, czyli pana Jerzego Gruzy.
Łazuka zagrał też w „Wojnie domowej” obok swojego profesora Kazimierza Rudzkiego i ma również na koncie charakterystyczny epizod geja w „Motylem jestem...”. Kiedy mówię, że w tamtym czasie była to odważna rola, aktor przypomina, że od ludzi o odmiennej orientacji seksualnej dostał nawet oficjalne podziękowania i zapewnienia, że jest ich ikoną.
- Jurek nie jest zbyt rozrzutny, jeśli chodzi o obsadzanie przyjaciół, ale za to jest w tym bardzo logiczny. Słynie z tego, że u niego nie można liczyć na protekcję.
- Obsadza takie osoby, o których nikt by w naszym środowisku nie pomyślał. Parę takich samorodnych talentów odkrył, a ja byłem zdumiony tą jego intuicją. Ale wszystko, co jest związane z dobrą sztuką, a czasami ze sztuką wybitną, łączy się z nazwiskiem Gruza. I to nie jest kurtuazja przyjacielska z mojej strony. On naprawdę opanował wszystkie dziedziny. Pan Bóg obdarzył Jurka talentem i ja się bardzo cieszę, że nareszcie dostał tę nagrodę, bo to już ostatni w naszym środowisku, co tak pięknie poloneza wodził - opowiada Bohdan Łazuka.
Obsadza takie osoby, o których nikt by w naszym środowisku nie pomyślał. Parę takich samorodnych talentów odkrył, a ja byłem zdumiony tą jego intuicją. Ale wszystko, co jest związane z dobrą sztuką, a czasami ze sztuką wybitną, łączy się z nazwiskiem Gruza.
Poczucie humoru Gruzy? - Ma wyjątkowe - dodaje. - Był pod urokiem mojego profesora Kazimierza Rudzkiego. I kiedy my się z Jurkiem spotykamy, to mówimy do siebie Rudzkim. Tymi jego aforyzmami, skrótami myślowymi.
Jerzy Gruza jest jak samorodek złota - powiada z kolei Janusz Rewiński, który zagrał w „Pierścieniu i róży”, a także w „Tygrysach Europy”.
- To wszystko, co pan Jerzy zrobił, ma głęboki sens, jest śmieszne i jest sztuką - tłumaczy.
Na pytanie, na czym ten fenomen seriali i filmów Gruzy polega, że one są do dzisiaj tak chętnie oglądane, odpowiada: - Talent Gruzy jest autentyczny, nienapompowany, niewspierany za pomocą różnych sztuczek. Bo talent to dar boży. I jeśli na człowieka taka łaska spłynie, to mamy później takie efekty.
Talent Gruzy jest autentyczny, nienapompowany, niewspierany za pomocą różnych sztuczek. Bo talent to dar boży.
Janusz Rewiński wspomina, że spotkał Jerzego Gruzę, kiedy był on już uznanym i wielkim reżyserem w teatrze, był po sukcesach realizowania sopockiego festiwalu i dyrektorowania w Teatrze Muzycznym. Spotkali się w Teatrze Komedia przy spektaklu „Fachowcy - czyli po prostu robota” - Stefana Friedmanna i Jonasza Kofty, w reżyserii Gruzy. Dłuższe spotkanie zaliczyli przy serialu „Tygrysy Europy”.
Ale jak żartuje aktor: - Jerzy Gruza grał tam więcej niż ja. Był reżyserem z wąsami i bez wąsów, portierem Alfredem Chodźko i jego bratem.
Kiedy mówię, że można odnieść wrażenie, że na planie „Tygrysów Europy” bawili się świetnie, aktor odpowiada:
- Różnie było. Jest taka zasada w filmie, że im weselej jest na planie, tym gorzej na ekranie. Grało się przyjemnie, bo Gruza jest reżyserem twórczym i dopuszcza sytuacje, które wykwitają na planie - improwizacje, zdarzenia, których się nie da przewidzieć.
Sam Jerzy Gruza często słyszał pytanie: czy Stefan Karwowski z „Czterdziestolatka” to pan?
W jednym z wywiadów odpowiadał na to tak: - Robiąc „Czterdziestolatka”, ja i współscenarzysta serialu Krzysztof Teodor Toeplitz również mieliśmy po 40 lat, to samo przeżywaliśmy. Dlatego ich problemy nie były wzięte z powietrza. Jednak najwięcej jest mnie w „Dzięciole”. Potem w „Motylem jestem”. Świat fikcji, show-biznesu i kontrast z prawdziwym życiem - mówił.
Powtarza: - Jestem człowiekiem telewizji.
Dla niego telewizja była jak ta ziemia nieznana, która otworzyła wiele możliwości. Ale mówi też: - Nie ma nic gorszego na ekranie niż prawda do końca. Oznacza ona jedno - film dokumentalny albo reportaż w gazecie. A mnie chodziło o coś innego - kreowałem rzeczywistość, doprowadzałem do pewnych absurdalnych sytuacji, by była śmieszna.
Nie ma nic gorszego na ekranie niż prawda do końca. Oznacza ona jedno - film dokumentalny albo reportaż w gazecie. A mnie chodziło o coś innego - kreowałem rzeczywistość, doprowadzałem do pewnych absurdalnych sytuacji, by była śmieszna.
Filmoznawca prof. Krzysztof Kornacki uważa, że bardzo dobrze się stało, iż Jerzemu Gruzie przyznano tę nagrodę.
- To nie jest docenienie tylko Jerzego Gruzy, ale także wkładu telewizji w rozwój polskiego filmu. Bo zwykle się o tym nie pamięta, że film to także telewizja, która tworzyła filmowe formy.
Jak mówi prof. Kornacki, Jerzy Gruza to właśnie filmowiec telewizyjny. Tam zaczynał, a filmy fabularne, które realizował, były kameralne i stały się opisem obyczajów.
- Sam zresztą w dwóch ostatnich filmach [„Gulczas, a jak myślisz...” i „Yyyyreek!!! Kosmiczna nominacja” - dop. aut.] wykorzystał aktorów telewizyjnych z „Big Brothera”, którzy zagrali w filmie kinowym. Można więc powiedzieć, że jest człowiekiem tego pogranicza - telewizji i kina, i to pogranicze penetrował.
Zdaniem filmoznawcy, Jerzy Gruza stał się kronikarzem socjalistycznego mieszczaństwa. Takiej warstwy średniej, która w epoce najpierw Gomułki, potem Gierka w ten lub inny sposób stabilizowała się, bogaciła. Jej dylematy egzystencjalne czy erotyczne przebijały się w tych filmach.
- Najlepszym dzisiaj zapisem tego socjalistycznego mieszczaństwa jest właśnie serial „Czterdziestolatek”. Można powiedzieć - największy hit Jerzego Gruzy. Z zacięciem satyrycznym, i to dość ostrym. Ale z pewnym zdumieniem skonstatowałem, że część filmów kinowych Gruzy miała jakieś problemy z cenzurą obyczajową czy polityczną. Niektóre były „półkownikami” - jedne były słabe, a inne zbyt odważne, jak na swój czas. Tak było z filmem „Przeprowadzka”, z Wojciechem Pszoniakiem, w którym znalazły się mocne sceny erotyczne. Można więc powiedzieć, że portretując to mieszczaństwo socjalistyczne, Gruza dotykał obyczajowych tabu, które niekoniecznie musiały się decydentom podobać - kończy prof. Kornacki.
Ostatnio Jerzy Gruza pisze książki. Wydał już kilka, m.in. „40 lat minęło jak jeden dzień”, „Człowiek z wieszakiem. Życie zawodowe i towarzyskie”. A my rozmawialiśmy przy okazji wydania pozycji „Stolik. Anegdoty, plotki i donosy”.
O jakim stoliku mowa? - pytałam.
O stoliku Henryka Berezy - krytyka literackiego, znajdującym się w kawiarni Czytelnik w Warszawie. Przy nim siadywali między innymi Gustaw Holoubek, Janusz Głowacki, Kazimierz Kutz, Jerzy Gruza. Czytelnik to literacka kawiarnia z niesłychanymi historiami tamtejszych stolików - odpowiadał Gruza.
- Drażni pana to, co się dzieje dookoła?
- Wszystko mnie drażni, tandeta w polityce, kulturze, telewizji. Łapanie się za łby. Poziom wszystkiego jest dołujący - mówił.
Wtedy też wspominał o projekcie dotyczącym dalszych losów „Czterdziestolatka”, który teraz byłby studentem uniwersytetu III wieku. Ale telewizja nie była nakręceniem kolejnej części serialu zainteresowana.
- Bo pewnie woli po raz dziesiąty pokazać pierwszego „Czterdziestolatka”. O to chodzi? - pytałam.
- Niezupełnie, bo tak naprawdę nie wiadomo, kto tam o tej produkcji decyduje. Boję się, że nie doczekam decyzji, bo tam co pięć minut zmienia się prezes, dyrektor. Byłem już umówiony z czterema na ten temat.
- Ale z którymi?
- Z tymi, których nie ma. Przyjechałem wcześniej do Warszawy na uzgodnione już spotkanie. I rano czytam w gazecie, że z tymi czterema, z którymi mam się spotkać, telewizja właśnie się rozstała. Wybuchnąłem śmiechem, bo ja sam bym tego nie wymyślił.
23 września w Teatrze Muzycznym, podczas 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych Platynowe Lwy pójdą w dobre ręce.