Jerzy Koszuta, koszykarz Sokoła Łańcut, zakończył karierę sportową
- Dziękuje kibicom Sokoła za te wszystkie lata - mówi JERZY KOSZUTA, koszykarz Sokoła Łańcut, który zakończył karierę sportową.
Ile lat grałeś w kosza?
Tak na poważnie ponad dwadzieścia.
I masz już dość?
Skąd. Chęci do gry mam mnóstwo, ale zdrowie już nie to. Rok temu powiedziałem sobie, że to ostatni sezon. W trakcie rozgrywek przyplątały się jeszcze kolejne urazy, kontuzje i wspólnie z żoną uznaliśmy, że to już naprawdę koniec.
Pod koniec sezonu grałeś na środkach przeciwbólowych. To nie pogłębiło kontuzji?
Chodzi o coś innego. Z sześć lat temu, gdy grałem w Szczecinie, pogruchotałem kolano, zerwałem więzadło krzyżowe. Wyleczyłem się, ale lekarz zapowiedział, że prędzej czy później będę musiał wrócić na stół operacyjny i zrobić przeszczep łąkotki. Nie grałem w ekstraklasie, a to drogi zabieg. Po powrocie do Łańcuta pokazałem, że mogę spokojnie rywalizować z młodszymi zawodnikami, ale trzeba więc było podjąć trudną decyzję.
Wiem, że marzyłeś o finale play off, ale Sokół zajął dopiero czwarte miejsce.
Nigdy nie grałem w finale. Gdybyśmy się do niego dostali i wygrali, miałbym wymarzone pożegnanie z koszykówką. Przeszedłbym z Sokołem drogę od trzeciej ligi do najwyższej. Nie wyszło, bo w play offach nie byliśmy w najwyższej formie. Swoje zrobiły kontuzje, które tylko na początku sezonu nas omijały. Potem bywało tak, że na treningu pojawiało się nas ledwie siedmiu. Pod koniec sezonu mogłem trenować tylko na pół gwizdka, więc nie mogłem błyszczeć w meczach.
Łańcut doczeka się kiedyś ekstraklasy?
Jeśli się chce tam grać i coś znaczyć, trzeba mieć określony budżet plus odpowiednią halę. Sokół z trudem zbiera środki na kolejne sezony, więc nawet gdyby awansował, byłoby ciężko stworzyć mocny zespół. Ta ekstraklasa ostatnio się rozrosła, ale nie mając pieniędzy na transfery, Sokół znaczyłby w lidze pewnie tyle, ile Siarka. Gdyby przyszła seria porażek, to nie wiem, czy kibice mieliby ochotę to bez końca oglądać. Nie mówię, że nigdy u nas nie będzie ekstraklasy, ale to trudna sprawa. Łańcut jest małym miastem.
A propos pieniędzy. Grałeś w drużynach ze Stargardu Szczecińskiego, w Szczecinie. Tam lepiej się zarabia, niż na Podkarpaciu. Pytanie brzmi, czy miałbyś problem, gdybyś teraz przez rok, dwa nie mógł znaleźć pracy.
Nie byłem gwiazdą, a Spójnia czy AZS nie miały takich budżetów jak Wilki Morskie czy Polski Cukier, gdy grały w pierwszej lidze. Oczywiście na godne, dobre życie mi starczyło, ale wcześnie założyłem rodzinę, pojawiły się dzieci. Nie było możliwości, aby odkładać pieniądze, tym bardziej, że nie jestem typem ciułacza. Nie mam na koncie okrągłej sumki, dzięki której mógłbym otworzyć tak zwany biznes, ale pracujemy razem z żoną i nie narzekamy.
Czym się zajmujesz?
Z Jackiem Balawendrem, Bartkiem Czerwonką i Patrykiem Busztą (koszykarze Sokoła – przyp. red.) szkolimy dzieci w szkółce „Wrzuć nudę do kosza”. Działamy pod szyldem Sokoła. Zajmuję się najmłodszym rocznikiem, dzieciakami z klas jeden, trzy.
Coś jeszcze?
Pracowałem na pół etatu jako ratownik na basenie ROSiR-u. Od lipca będę zatrudniony już na cały. A jeśli chodzi o szkółkę, mamy różne pomysły, aby jeszcze bardziej rozwinąć szkolenie w Łańcucie.
Twoje dzieci też grają w kosza?
Tymek trenuje u Jacka. Maja też by pewnie chciała pograć, ale najwięcej czasu zajmuje jej taniec i akrobatyka.
Będzie jakieś pożegnanie Jerzego Koszuty?
Jestem skromnym facetem. Nie liczę na żadną fetę. Skoro mam okazję, to chcę podziękować kibicom za te wszystkie lata. A w nowy sezonie ja też zamienię się w kibica.