Jerzy Kudelski: Ciężki niemiecki czołg jechał wprost na mnie
Upalne sierpniowe dni 1944 roku na zawsze wryły mi się w pamięć. Do tych ponurych wydarzeń powracam często w snach. Od lat snują się jak nocne zjawy. Przez ułamek sekundy widziałem zbliżającą się śmierć! Ciężki niemiecki czołg jechał wprost na mnie -opowiada Jerzy Kudelski. Zachowane notatki, sporządzone chemicznym ołówkiem, na pojedynczych kartkach posłużyły do spisania tragicznych przeżyć sprzed 73 lat.
Front sowiecki zbliżał się nieustannie. Był już początek sierpnia 1944 r., gdy walki ogarnęły również Podlasie, od Tykocina po Knyszyn. Na tych to polach toczyły się krwawe boje. Wówczas Luftwaffe nie panowało nad niebem jak w 1939 roku - opowiada Jerzy Kudelski. - Jedynie pancerny kułak, jak mówiliśmy - deutsche panzertruppen, ukryty w wiejskich opłotkach Długołęki, nękany ogniem artyleryjskim przeciwnika, był groźny. Usiłował bowiem otworzyć drogę odwrotu dla Werhmachtu w kierunku Morusy - Tykocin, przez przebicie się i uchwycenie mostu na rzece Narew.
W pasie tych walk i na tzw. ziemi niczyjej - między okopami niemieckimi i pozycjami sowieckimi - znalazło się wielu bieżeńców, którzy szukali bezpiecznego schronienia przed wojną. Poganiali swoje trzody i przemieszczali się z miejsca na miejsce. Tak się złożyło, że po opuszczeniu Zabłudowa we wrześniu 1939 roku, znalazłem się wraz z tłumem przybyszów, między wsią Krypno i Długołęką. Na obszarze frontowym wsie opustoszały. Miejscowi poukrywali się w dołach na ziemniaki wraz ze swym dobytkiem. Sytuacja była ciężka. Brakowało przede wszystkim jedzenia. Musiałem wraz z bratem pomagać w zdobywaniu żywności. Było to ryzykowne. W polu zarówno w dzień jak i w nocy mogliśmy trafić na patrole wojskowe. Mogliśmy zostać ostrzelani, ponieważ gościniec, gdzie mieliśmy dojść, Sowieci trzymali pod ogniem artylerii. Nie było jednak wyjścia. Wyruszyliśmy w drogę.
By wtorek, 8 sierpnia. Dzień miał się ku końcowi, słońce zachodziło, widoczność była dobra. Gdzieś daleko wybuchały nieregularnie strzały z krótkimi przerwami po kilka na raz. Nie mieliśmy na sobie mundurów, broni. W podartych spodniach, szarych koszulach szliśmy polną miedzą, wokół ściernisk. Zbliżaliśmy się do łanu jęczmienia. Naraz z prawej strony usłyszałem świst zbliżającego się pocisku artyleryjskiego. Na ułamek sekundy mignął lśniący, czarny przedmiot, który wyraźnie odcinał się od nieba. W ostatniej chwili zadziałał samozachowawczy instynkt. Tuż przed eksplozją, zwaliłem się z bratem w bruzdę między zagony ścierniska.
Targnęło powietrzem, ziemia przed nami uniosła się olbrzymim słupem, wytrysnął kłąb szaro-żółtego gryzącego dymu. Rozległ się niesamowity huk. Fontanny piachu z kamieniami i odłamkami, wyjąc opadały na ściernisko. Przysypany ziemią nic przed sobą nie widziałem. W uszach miałem szum i silne dzwonienie, z trudem chwytałem powietrze. Uniosłem głowę i wstrząśnięty wlepiłem oczy w brata. Siedział na ziemi i trzepotał rękami jak ptak skrzydłami, usiłując uchwycić krwawiącą stopę. Krzyczał. Natomiast ja, znajdując się w odległości zaledwie 2 metrów usiłowałem go usłyszeć. Bezskutecznie. Ogłuchłem. Przez kilka dni nic nie słyszałem.
Brat na szczęście nie został kaleką. Nogę uratował lekarz wojskowy z Wehrmachtu. Niemiec, którego uważaliśmy za wroga. A żołnierz bratniej armii chciał nas zabić. Dlaczego? Do dziś zadaję sobie pytanie. Czy na tym ściernisku, w sierpniowy upalny dzień dwóch bezbronnych ludzi wyglądających na parobków dworskich, których namierzył w lornetce sowiecki zwiadowca z odległości dwóch kilometrów, zagrażało żołnierzom ukrytym na linii frontu? Rana zabliźniła się, ale blizna pozostała wraz z pamięcią.
I jeszcze jedno wspomnienie z sierpnia 1944 roku.
- Po ostatniej burzy upalnego lata zaczęło już pachnieć jesienią - pan Jerzy Kudelski z fotograficzną pamięcią opisuje zdarzenie, które omal nie zakończyło się dla niego śmiercią. - Oddziały sowieckie i niemieckie stały w miejscu. Oczekiwały widocznych posiłków. Przyszedł wreszcie dzień, w którym w pozycję ryglową uderzyły katiusze - słynne miotacze min, wyrzucające pociski seriami. Zaczęło się piekło na ziemi. Stało się to całkiem nieoczekiwanie. Usłyszałem okrzyk z pobliskiej zagrody: czołgi! Wyjrzałem. Z odległych około 1 kilometra opłotków Długołęki, w krótkim odstępach wyglądały na tym piaszczystym nierównym gościńcu jak ogromne kaczki zmierzające do wodopoju. Po chwili rozlazły się na prawo i lewo od gościńca po łanach zbóż i ścierniskach.
Ukryty w liściach łopianu liczyłem: 27, 28, 29, spojrzałem w lewo i skamieniałem ze strachu - 30 szedł na mnie. Nie było czasu, by gdzieś indziej się schować. Czołg pełzł na zbocze wzniesienia w pobliżu mojego ukrycia. Zapamiętałem jego niski kadłub, długą lufę działa zakończoną potężnym tłumikiem i ochronny kolor pancerza, zlewający się z barwą pól i ściernisk.
Przemknęło mi przez myśl: wgniecie mnie w ten dół. 10 ton stali toczącej się na gąsienicach było coraz bliżej. I oto ze zgrzytem gąsienic czołg typu Stug przetoczył się w pobliżu mego ukrycia, strącając jedynie kamienie z polnego zbocza. Odetchnąłem. Pot obficie spływał mi ze skroni na policzki, nos i mokrą, brudną koszulę. Z każdą sekundą oddalała się śmierć z czarnym krzyżem na stalowym pancerzu.
Pod czaszką kłębiły się myśli, nieoczekiwanie bowiem znalazłem się w strefie ostrzału. Sowieckie baterie jednak milczały. Czołgi również nie otwierały ognia. Szły naprzód, nabierając szybkości - ku pierwszej linii obrony. Niemiecki kułak pancerny utrzymał pozycję ryglową. Umożliwił tym samym wycofanie się Niemców w kierunku Tykocina.
Toczyły się więc starym traktem królewskim przez Krypno niezliczone zaprzęgi różnych formacji Wehrmachtu na most ku rzece Narwi, popędzane z góry przez serie z broni maszynowej sowieckich MiG-ów.
Po wycofaniu się Niemców i wysadzeniu przez nich mostu, ucichło w okolicy. Ale kiedy Jerzy Kudelski dotarł do Krypna, wiało stamtąd grozą i pustką, jak opisuje. - Reduta w obrębie kościoła i przyległego cmentarza była rozległym pobojowiskiem, nasiąkniętym krwią zabitych żołnierzy. Zginął też proboszcz ks. Antoni Walentynowicz, trafiony odłamkiem pocisku. Cały teren był zryty rowami strzeleckimi, brzozowy zagajnik, wyznaczający linie umocnień niemieckich ścięty i połamany jak zapałki. O intensywności ostrzału świadczyły też rozbite ogrodzenia kościelne. Zniszczone mury cmentarza ukazywały połamane krzyże, uszkodzone mury i sklepienia, zniszczona była wieża kościelna. Obrazu zniszczenia dopełniały nieruchome ciała żołnierzy poszarpane pociskami i wybuchami szrapneli leżące przy rowach strzeleckich. Ciągnęło smrodem od zwęglonych zabudowań gospodarczych. Chmury czarnych much unosiły się w zatrutym powietrzu. Od trupiego rozkładu zapierało oddech. Masa śmierci. Do dziś to widzę.