Jerzy Kwieciński: Inwestycje już niedługo będą pędzić pełną parą
Inwestycje już niedługo będą pędzić pełną parą. Szybko przełoży się to na wzrost PKB - mówi Jerzy Kwieciński, wiceminister rozwoju, członek Rady Ministrów.
Wzrost PKB w tym roku będzie niższy od oczekiwań - głównie z powodu niższych inwestycji. Pana zadaniem w rządzie jest te inwestycje napędzać. Czuje się Pan winny?
Po pierwsze, to nadal wiele krajów chciałoby mieć taki wzrost gospodarczy, jaki ma teraz Polska. Po drugie, mam wpływ, ale na inwestycje publiczne, zaś w zdecydowanie mniejszym stopniu na inwestycje prywatne. A to inwestycje prywatne dominują w gospodarce. Inwestycje publiczne to tylko około jedna trzecia wszystkich inwestycji. Prawie w połowie inwestycje publiczne zasilane są funduszami unijnymi. Przyczyny spowolnienia są różne, w większości obiektywne.
Na przykład?
Choćby fakt, że dotyka ono większość krajów UE, a zewnętrzne powiązania gospodarcze nie pozostają bez wpływu na tempo naszego wzrostu. Musimy też zwracać uwagę na właściwy odczyt danych. Porównujemy obecny poziom inwestycji do tego sprzed roku, kiedy one były bardzo mocno rozpędzone, zwłaszcza w czwartym kwartale, gdy w ostatnim momencie ratowaliśmy zagrożone wielkie pieniądze z poprzedniej perspektywy i wzrost poszybował do góry. To nieco zakłóca obraz, bo baza porównawcza jest bardzo wysoka. Na to jeszcze nakłada się inne zjawisko - luka między dwoma perspektywami finansowymi.
Skończyły się pieniądze na lata 2007-2013, a jeszcze nie zaczęły pracować te z budżetu UE lat 2014-2020?
Formalnie wydawanie pieniędzy ze starej perspektywy 2007-2013 zakończyliśmy w zeszłym roku. Jednak jeszcze w tym roku musieliśmy je rozliczyć, co kosztowało nas sporo czasu i pracy. Ale dzięki temu wykorzystaliśmy wszystkie dostępne Polsce środki, a zagrożone było ponad 30 mld zł. Nową perspektywę wprowadziliśmy już na właściwy tor dzięki specjalnemu pakietowi działań. Idzie już pełną parą. Co miesiąc do krwiobiegu gospodarczego wprowadzamy około 10 mld zł poprzez podpisywane umowy. Takiego tempa jeszcze nie było. Ale gospodarka w inwestycjach odczuwa to dopiero po paru miesiącach, kiedy podpisywane są umowy z wykonawcami i realizowane prace. Dlatego nie udało się jeszcze tej luki inwestycyjnej zapełnić, tym bardziej, że poprzedni rząd nie przygotował dostatecznej liczby projektów, które moglibyśmy szybko uruchomić. Ale zapewniam, że programy krajowe są na dobrej drodze. Takiego rozpędu muszą nabrać jeszcze samorządy, które w przeciwieństwie do poprzedniego okresu zdecydowanie wolniej realizują programy. Już niedługo inwestycje unijne ruszą pełną parą.
Mówi Pan o wysokiej bazie do porównań i roku przejściowym, co ma tłumaczyć spadek inwestycji. Ale to wszystko było wiadomo już rok temu. Dlaczego więc w budżecie na 2016 r. założyliście wzrost PKB o 3,4 proc.? Nie widzieliście wtedy zjawisk, które teraz wyszły na jaw?
Wszyscy dobrze wiemy, że ze względu na kalendarz wyborczy nowy rząd, po przejęciu władzy, nie ma wiele czasu na gruntowne i w pełni autorskie przygotowanie budżetu. A zapewnienia poprzedniej ekipy, choćby o dobrym przygotowaniu projektów na nową unijną perspektywę, okazały się bardziej płonne niż można było przypuszczać. Jednak zakładanie od początku czarnego scenariusza też nie byłoby właściwe.
Gospodarkę muszą napędzać nie tylko środki unijne, ale też krajowe
Zakładam, że rząd tworzą realiści - nie optymiści, czy pesymiści.
Każdy rząd musi twardo stąpać po ziemi, ale też nie może być zbytnio pesymistyczny - bo jeśli premier, ministrowie będą zarażać pesymizmem otoczenie, to łatwo sobie wyobrazić, co się będzie działo w gospodarce.
Czyli gdybyście wpisali do budżetu na 2016 r. wzrost PKB o 2,5 proc., to końcowy wynik byłby jeszcze niższy?
W tej chwili takie rozważania są bezprzedmiotowe, ale wiemy, że w gospodarce obowiązuje zasada samospełniających się przepowiedni. Ona wyjątkowo skutecznie sprawdza się w rysowaniu czarnych scenariuszy. Odpowiedzialny rząd nie może przyjmować pesymistycznych założeń, bo może wtedy będzie łatwiej osiągnąć założone cele, ale w ten sposób nie zmobilizuje ani swoich partnerów, ani nie pobudzi przedsiębiorców i gospodarki do wzrostu.
Skoro tak, to dlaczego w budżecie na 2017 r. nie wpisaliście wzrostu PKB o 5 proc., a jedynie o skromne 3,6 proc.?
Bo jak wspomniałem, trzeba trzymać się realiów. Ważyć możliwe scenariusze i obierać optymalną drogę rozwoju. Musimy brać pod uwagę nie tylko to, co się dzieje w Polsce, ale także to, co ma miejsce za granicą, przede wszystkim w krajach UE. Rynek unijny jest cały czas jednym z naszych głównych bodźców rozwojowych, generuje 80 proc. wymiany handlowej Polski, same Niemcy przyjmują 27 proc. naszego eksportu. Jakiekolwiek zawirowania na świecie i za naszą zachodnią granicą natychmiast wpływają na naszą gospodarkę.
Teraz tych zawirowań nie widać. Niemiecka gospodarka w ostatnich latach rozwija się stabilnie i przewidywalnie.
Choć podobnie jak innych krajów UE, nie ominęły jej pewne perturbacje. Większość państw w Europie, nie tylko Polskę, dotknęło spowolnienie wzrostu. Jednak polskie inwestycje znajdują się na dobrej drodze. Fundusze unijne mamy już dobrze rozpędzone. Zaraz przełożą się na inwestycje i na PKB. Zmieniamy radykalnie otoczenie prawne funkcjonowania firm, aby było bardziej przyjazne do prowadzenia działalności gospodarczej, wspieramy ekspansję firm na zagraniczne rynki, przyciągamy wysokiej jakości inwestycje zagraniczne, wspieramy polskie małe i średnie firmy.
W tym roku zakontraktowaliśmy ponad 90 mld zł z funduszy unijnych.
A do końca roku pewnie podpiszemy umowy o łącznej wartości ponad 100 mld zł - licząc z wkładem własnym. Takiego przyspieszenia w wydatkowaniu środków z UE w tak krótkim okresie czasu nie mieliśmy od 2004 r.
Mówimy o pieniądzach zakontraktowanych. Jaka jest gwarancja, że one wpłyną na konto resortu? Teraz KE skrupulatniej rozlicza każdą fakturę - a z powodu konfliktu politycznego między KE i Polską, nasze faktury pewnie będą podwójnie dokładnie sprawdzane.
23 proc. środków europejskich na politykę spójności trafia do Polski - nic więc dziwnego, że będziemy skrupulatnie sprawdzani. Gdy dostajemy tak duże sumy, zawsze będziemy bacznie obserwowani przez instytucje unijne. Nie jesteśmy w stanie sytuacji kryzysowych uniknąć. Musimy jak najlepiej wykonywać własną pracę, by do minimum ograniczyć ryzyko ich wystąpienia. Zależy nam, żeby polską gospodarkę przestawić na bardziej innowacyjne tory. Kończymy z czasem, gdy politykę rozwojową określano tylko na rok do przodu.
Planując sposób wydawania pieniędzy unijnych zakłada Pan, że część środków w ten czy inny sposób nam przepadnie?
Nie, w żadnym wypadku - natomiast wiem, że mogą zdarzyć się tego typu problemy. Nie można być naiwnym. Mam zresztą doświadczenia z lat 2005-2007, gdy rozliczaliśmy pierwszą perspektywę finansową. Wtedy też słyszałem głosy, że jak uda się wykorzystać 50-60 proc. przyznanych nam środków, będzie to świetny wynik. Tymczasem wykorzystaliśmy całość. Wiemy, jak to robić i wiemy też, że nie stać nas na to, by rezygnować z pieniędzy na rozwój. Podobnie jest z obecną perspektywą finansową. Oczywiście, bardzo bym chciał, żeby od razu przełożyła się ona na wskaźniki makroekonomiczne, ale takie rzeczy nie dzieją się od razu. Trzeba na to poczekać kilka miesięcy.
Wiele krajów chciałoby mieć taki wzrost gospodarczy, jaki ma teraz Polska
Nawiązał Pan do poprzednich rządów PiS. W latach 2005-2007 był Pan wiceministrem rozwoju regionalnego, rok temu wrócił do resortu. Wszedł Pan w stare buty, czy założył inny model?
Gdy rok temu wszedłem do ministerstwa, to nawet nie miałem czasu szukać porównań - musiałem przede wszystkim szybko przygotować programy pozwalające w pełni wykorzystać fundusze kończącej się perspektywy 2007-2013 i uruchomić nowe unijne środki. Nie przypuszczałem, że zastanę te sprawy w tak fatalnym stanie.
Ale już minął rok, pożar zdążył Pan ugasić. Nie miał Pan bardziej ogólnej refleksji przez ten czas?
Polska dużo korzysta na tym, że jest w UE. Jesteśmy jednym z najbardziej proeuropejskich krajów. Ale tuż po wejściu do Unii wcale nie najwięcej zyskiwaliśmy dzięki dostępowi do unijnych dotacji - głównym zyskiem był dostęp do europejskiego jednolitego rynku. Ten fakt był dla nas niczym eksplozja gospodarcza, korzystał na tym cały kraj. Już w 2005 r. namawiałem Grażynę Gęsicką, ówczesną minister rozwoju regionalnego, do tego, by w oparciu o fundusze unijne stworzyć nową politykę rozwojową Polski.
Na czym polegała jej specyfika?
Na współpracy wszystkich resortów, które wspólnie realizowałyby jeden cel. Do pewnego stopnia udało nam się to zrealizować. Ministerstwo Rozwoju Regionalnego było wtedy właściwie tworzone od zera - ale dzięki temu łatwiej było mu pełnić rolę koordynatora polityki rozwojowej całego rządu. Udało nam się to osiągnąć, mimo że wtedy Grażyna Gęsicka była mało znana, nie miała silnej pozycji politycznej w rządzie.
Mówi Pan o okresie, gdy minister Gęsickiej było tak samo blisko do PiS jak do Platformy.
Ona przecież współpracowała z gabinetem z cieni PO, na którego czele stał Jan Rokita. Zresztą gdy w 2005 r. tworzyliśmy nowy rząd, długo się wydawało, że będzie to gabinet PO-PiS-u. Tak się jednak nie stało - więc Grażyna zdecydowała się realizować nasz pomysł w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, a później Jarosława Kaczyńskiego. I udało nam się stworzyć nowy model polityki rozwojowej pod względem programowania w oparciu o wcześniej wypracowaną strategię i stworzyć skuteczny system realizacji tej strategii.
A jak Pan dziś patrzy na lata 2005-2007? Ile błędów wtedy popełniliście? Płynących choćby ze zwykłej naiwności, braku doświadczenia, znajomości realiów w UE. Jak bardzo się Pan dziś śmieje z samego siebie sprzed 10 lat?
Wiadomo, że politycy i administracja dorastają do wyzwań. Ale gdy dziś patrzę na tamte lata, nie uważam, żebyśmy popełnili rażące błędy. Na pewno nie zmarnowaliśmy szansy, jaką Polska zyskała w 2004 r. Wejście do UE było dla nas taką okazją, jaką dla Zachodu po wojnie był „plan Marshalla”. Wypracowaliśmy strategię jak najlepszego wykorzystania tej szansy. Chyba skutecznie, skoro z tych rozwiązań później korzystały rządy PO-PSL w latach 2007-2015 - które w dodatku z wykorzystywania funduszy UE uczyniły główny atut polityczny.
PiS atakował PO zarzucając jej, że marnuje środki UE. Wykorzystuje je do budowy tzw. białych słoni, czyli drogich, niepotrzebnych projektów jak aquaparki, czy filharmonia w Białymstoku. To jak w końcu było? PO dobrze wykorzystywała środki unijne, czy źle?
Łatwo krytykować, gdy nie było się za sterami, ale wydaje mi się, że takich błędów byśmy nie popełnili. Na pewno rządom PO-PSL zabrakło stałego dobrego monitoringu i nadzoru nad wydawanie pieniędzy, dlatego regularnie zdarzało się, że te środki wydawano na nietrafione inwestycje. Zabrakło umiejętności korygowania planów. Nie wiem, na ile to był proces nieświadomy, a na ile świadomy, choć wydaje mi się, że często działo się to jednak ze świadomością ówczesnych władz.
Odpowiedzialny rząd nie może przyjmować pesymistycznych założeń, bo w ten sposób nie zmobilizuje ani swoich partnerów, ani nie pobudzi przedsiębiorców i gospodarki do wzrostu
Może ciśnienie na wykorzystanie kwot było zbyt duże i jakość projektów zeszła na plan dalszy? Najważniejsze, by całość wpuścić do obrotu.
Właśnie dlatego w latach 2005-2007 przygotowaliśmy strategię rozwoju kraju, by uniknąć prostej absorpcji pieniędzy na projekty, które nie tworzą wartości dodanej. Od początku było wiadomo, że nie chodzi tylko o to, by te pieniądze wydać, ale też, żeby napędziły one rozwój kraju. Dziś jesteśmy mądrzejsi o doświadczenia poprzednich lat.
Gdzie jest największa różnica?
Wiemy, że nie należy polegać tylko na unijnych pieniądzach, że w kraju musimy znaleźć sposoby generowania dodatkowych bodźców napędzających rozwój. Dlatego jako rząd przygotowaliśmy nową Strategię na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju.
A jak się zmieniła Unia Europejska w ostatnich 10 lat? Jakie różnice Pan widzi?
Unijni urzędnicy, ale także część polityków pracujących w Brukseli, wydaje się funkcjonować w oderwaniu od tego, co się dzieje w Europie, od normalnych ludzi.
Bardziej niż 10 lat temu? Czy może po prostu wtedy patrzyliśmy przez różowe okulary?
Jednak nie. Przez tę dekadę narastał dystans między elitami brukselskimi a sprawami, którymi żyją zwykli Europejczycy w krajach członkowskich i regionach UE. Dziś elity zajmują się przede wszystkim tzw. wielką polityką.
]Wydaje się, że chęć zrobienia czegoś dla Europejczyków zeszła na dalszy plan. A optyka powinna być odwrotna. Przez to jako Unia przegrywamy - tym bardziej, że UE nie do końca skutecznie reaguje na zmiany, jakie szybko zachodzą na całym świecie.
Po zwycięstwie wyborczym PiS zmienił się też stosunek Brukseli do Warszawy. Jak Panu się pracuje z instytucjami unijnymi? Odczuwa Pan te zmiany na co dzień?
Nie myślę o swojej pracy w tych kategoriach. Koncentruję się na swoich zadaniach, nie zwracając uwagi na kontekst polityczny, jeśli to nie jest konieczne. Często bywam w Brukseli, tak jak ostatnio na posiedzeniu Rady ds. Ogólnych. Mam bardzo dobry kontakt z urzędnikami z Komisji Europejskiej i z odpowiednikami z pozostałych krajów UE. Choć faktem jest, że wielu polityków europejskich nie umie zrozumieć zmian zachodzących w Polsce - a my nie zawsze potrafimy to dobrze wytłumaczyć.
Polskę wyróżnia w UE fakt, że z jednej strony Polacy są najbardziej euroentuzjastycznym narodem w Europie, ale z drugiej w ostatnich wyborach poparli partię o poglądach niemal eurosceptycznych. Swoiste rozdwojenie jaźni. Do czego ono doprowadzi?
Nie widzę rozdwojenia jaźni. To raczej dowód na to, że Unia jest bardzo różnorodna, każdy jej członek ma swoją specyfikę. Widać bardzo wyraźnie różnicę między północą a południem Europy. Unia swoją przyszłość powinna budować na tej różnorodności - i ich akceptacji. Nie powinno być prób ujednolicenia europejskiej polityki, bo to się zwyczajnie nigdy nie przyjmie.
Natomiast dziś najważniejsze jest, by UE przetrwała trudny czas, a politycy z różnych krajów i różnych opcji politycznych umieli ze sobą rozmawiać, by przeprowadzić niezbędne reformy dające trwałe podstawy istnienia Wspólnoty.
Jak to wygląda dziś w praktyce? Politycy w Europie jeszcze ze sobą rozmawiają?
Ja mam w tym względzie bardzo dobre doświadczenia - czy to na polu polityki spójności, czy polityki gospodarczej. Choć faktem jest, że dziś Polsce przykłada się inne miary niż pozostałym krajom członkowskim. Przykładem na to jest choćby postępowanie Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego wobec Polski wywołane sprawą Trybunału Konstytucyjnego.
Urzędnicy i politycy pracujący w Brukseli wydają się funkcjonować w oderwaniu od normalnych ludzi
Uda się Unii przejść przez obecne napięcia? Czy odwrotnie - Brexit jest początkiem całkowitej defragmentacji Europy?
Wierzę, że Unii uda się zachować jedność. I jest to możliwe. Przecież w 2010 r. Grecja wydawała się być jedną nogą poza strefą euro, a jednak udało się ją utrzymać w tych strukturach. To dowód na to, że UE potrafi przezwyciężać problemy, które wydają się być nie do przełamania. Mam nadzieję, że Polska też się do tego przyczyni.
To jeszcze pytanie o Polskę. Pana resort realizuje Plan Morawieckiego. Kiedy zobaczymy jego pierwsze efekty?
Już mamy jego pierwsze efekty.
Mówi Pan o malejącym tempie wzrostu PKB?
Pan ciągle mówi o PKB, choć dobrze wie, że wcale nie jest to najlepszy wskaźnik obrazujący rozwój gospodarczy.
Tak, wiem to - ale znam też przykłady polityków, którzy próbowali przekonać wyborców do tego, by nie patrzyli tylko na PKB. Każdy z nich źle na tym wychodził.
Nie zamierzam lekceważyć PKB. Po prostu chcę podkreślić, że mamy kilka innych wskaźników pokazujących, że gospodarka zaczyna iść w dobrym kierunku. Choćby ciągle spadające bezrobocie, czy malejącą liczbę emigrantów zarobkowych.
To kiedy PKB zacznie rosnąć tak jak zakładacie w projektach budżetów kraju?
Już wkrótce. Proszę mi wierzyć.