Jerzy Lisowski, czyli Jurek Ogórek (zdjęcia)
Żeby jeździć nowoczesnymi wozami, wystarczy trochę rozumu. A do kierowania ogórkiem, to i rozum, i siła w rękach i nogach potrzebna - mówi Jerzy Lisowski. Przez osiem lat kierował zabytkowym jelczem
Jurek Ogórek - przedstawia się od lat Jerzy Lisowski. - Bo my zawsze razem w duecie - z dumą pokazuje zabytkowy czerwony autobus, którym obwozi po najciekawszych miejscach Białegostoku wycieczki. Kojarzą go białostoczanie: sympatyczny uśmiech, siwe bokobrody i charakterystyczna czapka kierowcy. Pan Jurek nie zliczy, ile razy dziennie musi odpowiadać na wesołe: cześć! pasażerów miejskiego autobusu, którzy kojarzą go właśnie z ogórkiem. Jeden z nich nawet kiedyś dodał: O! To ty i w KPK dorabiasz, spryciarzu!
O tym, by pracować jako kierowca pan Jurek - jak zresztą większość chłopców wtedy - marzył od dziecka. - Ciągnęło mnie do kierownicy - przyznaje. I opowiada, jak jego rodzice kupili pralkę, taką zwykłą Franię. Miał wtedy nie więcej niż cztery-pięć lat. I uznał, że pokrywka od pralki będzie świetną kierownicą. - Brałem taboret, siadałem na nim w oknie i... brrrrrr!
Gdy dorósł - zrobił prawo jazdy. - Najpierw kategorii B, na osobówki. Ale pracy nie mogłem znaleźć. Zrobiłem więc na ciężarowe. Ale pracy nadal nie było. To myślę - tylko empek został - opowiada.
Koledzy mu odradzali: - Jurek, w takiej pracy to ty roku nie wytrzymasz!
- A jakoś te 33 lata już minęły... - mówi pan Jerzy.
W komunikacje miejskiej zaczął jeździć od 1984 roku. A jakże, ogórkiem! - Najpierw z tzw. patrolem, który podpowiadał, gdzie skręcić. A potem, po dwóch tygodniach to już sam!
Jakoś tak zawsze wychodziło, że się wyróżniał wśród innych. Na przykład - do munduru kierowcy nakładał kapelusz kowbojski. - Zobaczyłem go kiedyś w sklepie. Przymierzyłem. Sprzedawczyni mówi: pasuje panu. No to dobra, biorę! - wspomina.
Jeździł w nim latami. Ale oprócz tego, że woził białostoczan autobusami komunikacji miejskiej - bywało, że kierownictwo firmy wysyłało go w dalsze podróże: np. do Poznania, po nowe autobusy.
- Któregoś dnia kierownik znów mówi: Jurek, pojedziesz po autobus. Pojechaliśmy. Tym razem do Bydgoszczy. Zdziwiłem się, że nie do Poznania. A kierownik tłumaczy: ale my po nowy autobus nie jedziemy - wspomina Jerzy Lisowski. Kierownik mówi: - Po jelcza! Ogórka!
Na to pan Jurek: - To ja wysiadam!
No, ale przyprowadził jednak tego ogórka. 550 kilometrów zrobił w 10 godzin. Wcale nieźle. Bo autobus - mimo że nie wyglądał tak pięknie jak dziś - był zupełnie sprawny. W Białymstoku oczywiście przeszedł generalny remont. - Zerwane były blachy, podłogi - wszystko od podstaw robili mechanicy. A ja od czasu do czasu patrzyłem, co robią. Jakoś mnie to zainteresowało.
Zobaczył to prezes spółki. I mówi: - Panie Jerzy, będzie pan tym ogórkiem jeździł.
A panu Jerzemu wtedy to było trochę nie w smak. Odpowiedział: - Żeby jeździć nowoczesnymi wozami, to trzeba tylko trochę rozumu mieć. A ogórkiem - to oprócz rozumu siłę w rękach i nogach.
Bo to przecież autobus bez wspomagania, bez klimatyzacji, ze starodawnymi siedzeniami. No i starym mechanizmem. Żeby go uruchomić, trzeba podwójnie wysprzęglić - a to nie każdy potrafi.
Ale dziś czas spędzony w ogórku wspomina z uśmiechem. To właśnie na potrzeby tego autobusu niemal zmienił przecież nazwisko. Kto tam dziś pamięta, że nazywa się Lisowski! Przecież sam się przedstawia i służbowo, i prywatnie: Jurek Ogórek. Tak też zresztą mówią o nim przewodnicy, którzy jeżdżą z wycieczkami, również tymi zagranicznymi: - Anglicy nazwali już mnie polish driver car George Cucumber. A Francuzi: Żorż Korniszon. Taki ze mnie kierowca międzynarodowy - śmieje się pan Jurek.
Ogórkiem jeździł prawie osiem lat. Co roku, w lipcu i sierpniu magistrat organizował wycieczki zabytkowym autobusem. Białostoczanie i turyści mogli posłuchać o starym Białymstoku i obejrzeć ciekawe miejsca, przeważnie Bojary. Ale przejażdżka ogórkiem jest tak wielką frajdą, że są tacy, którzy nie czekają na zorganizowane przejażdżki, tylko sami je sobie organizują. - Politechnika, oba uniwersytety, urząd miasta, ratusz, muzeum wojska - wymienia pan Jurek. Na żydowskie cmentarze woził też gości z Izraela. Po Białymstoku - Francuzów, Belgów, Anglików, Czechów, Hiszpanów, Portugalczyków, Rosjan, Skandynawów, Turków, Malezyjczyków, Chińczyków, Amerykanów, Australijczyków.
- Zdarzały się też wieczorki panieńskie. Fajne - mruga okiem pan Jurek. I już opowiada inną historię - jak wujek zafundował wycieczkę siostrzeńcom z Kanady. Albo jak miał zawieźć weselnych gości na przyjęcie do Topolan. Podchodzi, a tam... wszyscy mówią po hiszpańsku! - Myślę: o, mogę mieć kłopoty - opowiada. - Jak tu zagadać, myślę. I pytam: Red bus? Oni nic. Więc pytam: Topolany? Wsiedli. Jadą. A w ogórku, jak na wozie drabiniastym - trzęsie, bo on na resorach. A jadą przez wioskę wyłożoną brukiem. Domy drewniane, zawalające się... - Kazali się zatrzymać. Bo zdjęcia chcą robić - śmieje się pan Jurek.
Dlaczego ludzie chcą jeździć ogórkiem? - To sentyment. Chcą czasy PRL-u sobie przypomnieć - nie ma wątpliwości pan Jurek. - Czasem jak nawsiada ludzi, to i mandatu się boję, że za dużo. Ale wysiadać nie chcą.
O ogórku mówi ciągle w czasie teraźniejszym. Choć dla niego - to już przeszłość. Od wtorku jest już na emeryturze. Ostatnie brawa ma już za sobą. Bo brawa na koniec wycieczki zawsze były. - Dla ogórka oczywiście. Bo ja co? Kierownik tylko. A kierownik dlatego, że kierownicę trzymam. I to mocno, bo mi na boki chodzi - żartuje.
Zabytkowy ogórek to polski autobus na czechosłowackiej licencji - jelcz 043. Produkowano go w latach 1959-1988. „Białostocki” model pochodzi z roku 1984. Po naszym mieście jeździ od 2010 roku. Obsługuje go miejska spółka KPK.