Jerzy Trela: Teatr uzależnia. Mam to rzucić i jeździć na działkę sadzić marchewkę?
15 maja 2022 roku zmarł Jerzy Trela, wybitny aktor teatralny i filmowy. Jerzy Trela od 1970 roku związany był ze Starym Teatrem w Krakowie, ale krakowianie znali go to także z innych scen miasta. W tym roku obchodził 80. urodziny oraz jubileusz 60-lecia pracy artystycznej. Zaledwie kilka dni temu został honorowym obywatelem miasta Krakowa. Przypominamy ostatni wywiad, jakiego nam udzielił.
Jerzy Trela, aktor: Całe życie czerpałem siłę ze sceny. Dziś teatr jest już inny, rzeczywistość jest inna, nie wszystko już zagram, nie wszystko mi się podoba. Ale aktorstwo jest rodzajem nałogu. Mam to rzucić i jeździć na działkę sadzić marchewkę? Wątpię, że umiałbym się przestawić. Jestem uzależniony od teatru, od ludzi. Sprawiam wrażenie człowieka zamkniętego, bo taką mam gębę, ale bez ludzi nie istnieję.
Umówiliśmy się w „Loży” na krakowskim Rynku, aktorzy - szczególnie ci ze starszego pokolenia - lubią umawiać się właśnie tam. Mieliśmy mieć salę dla siebie, ale okazało się, że są w niej też artyści „Piwnicy Pod Baranami”; mają próbę przed Noworocznym Koncertem. Proponują, że wyjdą.
Jerzy Trela: Mnie to nie przeszkadza, śpiewajcie. Ale czy pani nagra się rozmowa?
Nagra się. A czy może być coś bardziej krakowskiego niż rozmawiać z Konradem z „Dziadów” Swinarskiego przy akompaniamencie „Piwnicy Pod Baranami”?
À propos Dziadów. Widziała pani nową wersję w reżyserii Kleczewskiej?
Nie. A pan?
Jeszcze nie. Miałem w tym czasie premierę w Starym Teatrze, nie było jeszcze okazji. Zobaczę chętnie; szczególnie jestem ciekawy Dominiki Bednarczyk w roli Konrada. To jedna z moich ulubionych aktorek, z którą miałem przyjemność grać w „Królu Learze” Pawła Miśkiewicza, a wcześniej pracować z nią Szkole Teatralnej. Bardzo ją cenię i trzymam kciuki. Ale przejdźmy do rzeczy: dlaczego pani się chciała spotkać?
Żeby zapytać, czy pan umiera.
A wyglądam na umierającego?
Nie. Ale przed świętami media obiegła wiadomość, że jest pan w bardzo ciężkim stanie.
Jak mam się do tego odnieść?
Jak pan chce.
Nie chcę w ogóle. Są sytuacje, w których milczenie jest złotem. Wolę odnosić się do swojej pracy, planów, zajęć - a nie do niesprawdzonych pogłosek.
Odnosząc się więc do pana pracy - wkrótce zobaczymy pana w serialu netfliksa „Wielka woda”. To mnie zaintrygowało.
Dlaczego?
Bo nie kojarzy się pan z serialami.
W pierwszym serialu zagrałem jeszcze na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, to byli „Kolumbowie”. Czym innym jest serial - on ma swoją dramaturgię, zamknięty scenariusz - a czym innym telenowela. Tej drugiej rzeczywiście całe życie unikałem, choć nie oceniam aktorów - szczególnie młodych - którzy się na to decydują. Czasem po prostu nie ma wyboru, z czegoś trzeba żyć. Jeśli jednak pyta pani o mnie, to ja żadnej granicy nie przekroczyłem. „Wielka woda” w reżyserii Jana Holubka to jest po prostu dobry film, tyle że podzielony na kilka odcinków.
Dominika Słowik, krakowska pisarka młodego pokolenia, w wywiadzie udzielonemu mojej redakcyjnej koleżance, Annie Piątkowskiej, powiedziała zdanie, które zapadło mi w pamięć: Dzisiaj literaturą jest już nie tylko książka, ale również dobry serial.
Tak daleko bym nie szedł. Kino i teatr opierają się na literaturze, ale nią nie są. Są za to - mogą być - sztuką. Serial może być sztuką.
Pana żywiołem jest jednak przede wszystkim scena.
Ja ze sceny czerpię siłę, to prawda.
Nie boi się pan grać w teatrach czasach pandemii? Pan chyba - wnoszę po rodzaju maseczki, którą ma pan na ustach - jest z tych bardziej ostrożnych.
My oczywiście staramy się być ostrożni, przed próbami w teatrze wszyscy mają robione badania, publiczność jest w maseczkach. Mimo to boję się, to normalne. Mam prawie 80 lat i jestem po perturbacjach zdrowotnych. Tylko że czas, kiedy teatry były pozamykane, kiedy nie było publiczności, pokazał, że teatr nie może działać bez widzów. Te przedstawienia internetowe - były ledwo namiastką teatru. Żywy teatr potrzebuje żywego człowieka. A głód żywego teatru jest we mnie silniejszy niż strach.
Co właściwie daje ten kontakt z publicznością, który jest dla aktorów tak ważny?
Ja przecież gram dla widza. I tego widza muszę przekonać. Jeśli scena jest dramatyczna, a ja, mimo pełnej widowni, słyszę ciszę - bo ciszę się słyszy - to wiem, że widz ten dramat, który przekazuję ze sceny, przeżywa ze mną. Że jest ze mną.
Pan lubi ludzi?
No pewnie, że lubię ludzi. Sprawiam wrażenie człowieka zamkniętego, bo taką mam gębę. Ale kontakt z ludźmi jest dla mnie ważny. Bez ludzi aktor nie istnieje. Bez ludzi człowiek nie istnieje.
A jednak robił pan sobie czasem od teatru przerwy.
Parę razy, na chwilę, bo tak się życie układało. Na przykład rezygnowałem z pracy w Starym Teatrze, żeby grać w STU. Ale to były przerwy wynikające z czynników zewnętrznych, niezależnych ode mnie, różnych tarć w teatrze. Ja chciałem zajmować się tym, co na scenie, a nie tym, co poza nią.
O co tak naprawdę poszło w 2014 roku, kiedy - za kadencji Jana Klaty - odszedł pan ze Starego?
O nic nie poszło. Nigdzie nie odszedłem. Ja jestem na emeryturze już od lat i po prostu zmieniłem teatr. To media zrobiły z tego sprawę, szukając sensacji. Tak niestety działa dzisiaj pani branża, przynajmniej jej część. Kiedyś, za starych czasów, myśmy razem z dziennikarzami chodzili na obiad „Pod Gruszkę” (czy jeszcze ktoś z was przesiaduje w tym klubie dziennikarskim?), bo tam była dobra fasolka po bretońsku. Ale „Gruszkę” zamykali o 22, więc na kolację dziennikarze przychodzili do nas, do SPATiF-u. A kolacja bardzo często była zakrapiana. I wie pani co? Nikt nigdy niczego stamtąd nie wyniósł. Nigdy! Nawet jak ktoś puścił pawia na stół, to informacja na ten temat nie ukazywała się w prasie. Jestem przekonany, że teraz na kolejny dzień we wszystkich tabloidach byśmy ją znaleźli.
Stary Teatr przypomina jeszcze ten z czasów Swinarskiego i Lupy?
Nie jestem od oceny - ja mogę z pewnymi rzeczami się zgadzać, z innymi nie, ale znam swoje miejsce. Mój Stary był inny, my byliśmy inni - „ale to już było i nie wróci więcej”, trzeba się z tym pogodzić. Pewnych rzeczy nie będę już grał, bo jestem za stary. W innych nie będę brał udziału, bo estetyka jest już nie moja. Żyłem w innych czasach.
Lepszych?
Jeśli idzie o teatr? O mnie? (Trela się zamyśla, żeby za chwilę łagodnie się roześmiać). Dla mnie lepszych. Byłem młodszy, inaczej patrzyłem na świat. Teatr wyprzedzał wtedy rzeczywistość i dzisiaj też ją wyprzedza - nie mam żadnych wątpliwości, że taka jest jego rola, zawsze musi być o krok do przodu. Tylko rzeczywistość się zmieniła.
A jeśli zapytam nie tyle o to, co na scenie, lecz o to, co poza nią? O waszych przyjaźniach, spotkaniach, bankietach, o życiu po spektaklach i między nimi - krążą legendy. Dzisiaj chyba już tego nie ma?
Nie ma. Dziś po spektaklu młody aktor wsiada do nocnego pociągu i jedzie nim na zdjęcia do Warszawy. My też jeździliśmy na zdjęcia, ale sporadycznie, to nie było naszą codziennością. Naszą codziennością były spotkania po przedstawieniach. Mieliśmy dla siebie czas. Nie było tego pędu, a dzisiaj ludzie są zmuszeni do pędu - nie tylko w teatrze, w różnych dziedzinach życia.
Dziś są zmuszeni, a wy nie byliście?
Ujmę to tak: pieniądz mniej znaczył wtedy, gdy go nie było.
Pan zawsze chciał być aktorem?
Nie. Kończyłem Liceum Plastyczne w Krakowie. Myślałem o pracy rzeźbiarza lub scenografa. Jako scenograf nawet przez moment pracowałem. Ale od scenografii do sceny jest blisko. Zacząłem grać. I tak to się zaczęło.
Pochodzi pan z rodziny artystycznej?
Skądże. W rodzinie byli sami kolejarze. Mama nie wyobrażała sobie mnie w innej roli. Do końca życia udawała, że jej to moje aktorstwo nie interesuje, że się z nim nie godzi, że wolałaby, żebym pracował na kolei. Po jej śmierci otworzyliśmy kasetkę. Były w niej recenzje sztuk, w których grałem, wszystkie wywiady ze mną, wzmianki. Całe archiwum. W tajemnicy przez lata to składała, jednocześnie mówiąc, jak nie podoba jej się to, że zostałem aktorem. Taka była mama. Miała charakter. Jak raz powiedziała, że jej coś się nie podoba, nie chciała wycofać się z tej opinii. A po cichu kibicowała, wspierała.
A jakby pan miał jeszcze raz przeżyć swoje życie, wiedząc to wszystko, co wie pan teraz - wybrałby pan drugi raz tę samą drogę?
Tak. Za dużo miałem radości i satysfakcji z tego, co robię, żeby mówić, że popełniłem błąd. Oczywiście: popełniłem w życiu mnóstwo błędów, ale akurat nie w przypadku drogi zawodowej. Mówi się, że aktor nigdy nie jest spełniony, to prawda. (Dzwoni telefon, Trela odbiera). No i widzi pani, dzwonili z Teatru STU. Może gdyby nie takie telefony, mówiłbym inaczej, ale one sprawiają, że jest mi lżej, czuję się lepiej. To jest chyba normalne. Był taki świetny aktor, Zygmunt Malanowicz, może ktoś kojarzy go jeszcze z „Noża w wodzie” Polańskiego. On miał długi okres zupełnego przestoju, telefon nie dzwonił nie miesiącami, a latami. On przeżywał dramat. Jego kolega zrobił z nim film - o nim samym, o losie odrzuconego, zapomnianego aktora, który przez lata żyje w nicości, zastanawiając się, czy ktoś sobie o nim przypomni, czy nie, czy telefon w końcu zadzwoni.
Jego telefon w końcu zadzwonił.
Tak, Krzysztof Warlikowski z Teatru Nowego w Warszawie sobie o nim przypomniał i zaangażował go u siebie. Malanowicz grał tam dobre kilka lat. Dzięki temu wrócił do życia. Znów był szczęśliwy. Spełniony. Opowiadam o tym pani, bo w pracy aktora są dwie trudne sytuacje: jak telefon nie dzwoni lub jak dzwoni za często. Przy czym ta pierwsza jest dla aktora dużo gorsza. Jest paradoksem, że ten zawód wymaga wielkiej wrażliwości i wielkiej odporności jednocześnie. A przecież pogodzić ze sobą te dwie cechy jest prawie niemożliwe.
Jeśli czasem panu czegoś brakowało, to czego? Wrażliwości czy odporności?
Odporności. Wrażliwości miewałem nadmiar. Bywały chwile rozchwiania psychicznego, ale zbierałem się i wracałem do siebie. A leczyła mnie scena. I leczy dalej. Dzisiaj wieczorem gram „Wariacjach Tischnerowskich” w Teatrze STU, wczoraj też grałem, jutro też będę. We wtorek jest wznowienie spektaklu „Trąbka do słuchania” w reżyserii Agnieszki Glińskiej w Starym. Miałem też ostatnio zaszczyt wystąpić na koncercie Doroty Imiałowskiej i prof. Piotra Chłosty "Płynąc łodzią ku słońcu". Wspaniała rzecz.
A Kołakowskiego w STU jeszcze gracie?
Będę jeszcze chciał się zmierzyć z tym monodramem. To jest wbrew logice, bo „Rozmowy z diabłem” wymagają siły, wielkiej dynamiki, ja praktycznie nie powinienem już takich spektakli grać. Ale chcę jeszcze spróbować.
A właściwie jest pan na emeryturze od...
W teatrze od 15 lat, na uczelni - od 10.
Naprawdę nie ma pan pokusy, żeby wreszcie sobie odpocząć?
I co, zająć się ogródkiem? Jeździć na działkę i sadzić marchewkę?
A ma pan działkę?
Ano mam. Ale nic na niej nie uprawiam. Trawa rośnie.
Może to nie byłoby takie głupie? Ludzie wciągają się w takie rzeczy.
Ja całe życie byłem podporządkowany teatrowi. Uzależniony od teatru, od pracy z ludźmi. Wątpię, że byłbym w stanie przestawić się na pracę działkowca.
Wie pan, że użył pan słowa „uzależniony”?
Myślę, że to jest rodzaj nałogu. Poza tym, co mądre głowy będą do tego dorabiać - to aktorstwo jest również uzależnieniem. Dlatego korzystam, póki telefon dzwoni. Za chwilę zaczynam zdjęcia do filmu „Przed świętami”, to trochę komediowy scenariusz, myślę, że wyjdzie z tego coś ciekawego. Zastanawiam się jeszcze nad jedną propozycją filmową, ale to jest kontrowersyjny temat i postać, więc mam dylemat: brać to czy nie? Bo aktor pozostawia po sobie jakiś wizerunek. Może poprzestać na tym, co już było?
Pan grał tak różne role, że żadna już panu nie zaszkodzi.
To prawda, Stalina nawet grałem (parsknięcie śmiechem). Nikt mnie za to nie osądzał, przeciwnie, gratulowali.
Pan jest osobą, która przejmuje się krytyką? Tym, co myślą o panu inni?
Krytyka krytyce nierówna. Z tej poważniej i merytorycznej próbuję wyciągać wnioski. Naprawiać błędy. Na miarę swoich możliwości.