Jest zasada: Nie wolno przynosić pracy do domu. Ale u nas się tak nie da - mówią poznańscy strażacy
O poznańskich strażakach z JRG 5 zrobiło się głośniej, kiedy w internecie pojawił się nagrany i zmontowany przez nich filmik z gaszenia pożaru przy ul. Karpiej. To dało okazję i stało się bezpośrednią przyczyną naszego spotkania. Z bliska przyjrzeliśmy się, jak wygląda codzienna praca strażaków z jednostki na Piątkowie.
Grudniowy czwartek, godz. 7.45. Rozpoczynamy spotkanie ze strażakami z Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 5 w Poznaniu. Za kwadrans mamy być świadkami zmiany warty i uczestniczyć w kilku godzinach pracy nowej zmiany. W progu jednostki wita nas dowódca - mł. bryg. Krzysztof Bugajak. Przepracował w niej blisko 23 lata.
Mamy jeszcze kilkanaście minut, więc idziemy do jego gabinetu. Mijamy dużo sprzętu strażackiego. Normalnie byłby pochowany w garażu, ale trzeba sobie radzić inaczej. Trwa bowiem jego remont. My mamy trochę czasu na wstępne „rozpoznanie”.
- Na zmianie mamy 11 strażaków. O godz. 8 jest zmiana warty. Służba trwa całą dobę. Zaczyna się od 8 godzin pracy, potem 8 godzin czasu wolnego i 8 godzin nocnego czuwania
- tłumaczy Bugajak.
Remiza i korytarze JRG 5 przypominają nieco te szkolne. Szereg zamkniętych drzwi, każde opisane. I tak w czasie nocnego czuwania można skorzystać z sypialni (choć strażacy podkreślają, że taki sen nigdy nie jest głęboki i drzemie się „jak na szpilkach”). Warunki są „kolonijne” z kilkoma łóżkami obok siebie. Jest też wyremontowana przez strażaków siłownia, kuchnia, toalety, magazyny, sale do spędzania czasu wolnego, sale wykładowe, magazyny i kilka innych niezbędnych pomieszczeń.
- JRG 5 jest jedną z największych w Poznaniu. Ustępuje jedynie JRG 6. „Jedynka”, „dwójka”, „czwórka” i „siódemka” są z nami porównywalne. Najmniejsza jest JRG 3, ale ona ma nieco inne zadania, w dużej mierze odpowiadając za ochronę fabryki Volkswagena - charakteryzuje poznańskie jednostki, dowódca „piątki”. Cały system strażacki wokół Poznania opiera się też na dwóch satelitach - w Bolechowie i Mosinie oraz całym szeregu ochotniczych jednostek.
- OSP bardzo nas wspierają. Tak samo zresztą, jak wszystkie wydziały organizacyjne w straży pożarnej. Ich praca jest często za mało zauważana i niedoceniana, bo to my jesteśmy na świeczniku. Jednostki gaśnicze są „solą” straży, ale bez całego pionu organizacyjnego, nasza praca byłaby niemożliwa - podkreśla Bugajak.
Dochodzi godz. 8. Czas na zmianę warty.
Służba rozpoczęta, zmiany odprowadzić
Po drodze idziemy jeszcze do pomieszczenia centrali. To z jej dyżurnym spotykają się osoby przychodzące do jednostki. Ktoś jest w centrali przez całą dobę, obsługując radiostację i nadając komunikaty przez radiowęzeł w jednostce. Oprócz konsoli sterowania uwagę przyciąga tablica z nazwiskami.
- Mamy tu magnesy z nazwiskami strażaków. Ktoś wchodzi i od razu widzi, na jakim siedzi wozie i kto jest na służbie. Są tu też nazwiska moje i mojego zastępcy - pokazuje Bugajak.
„Przygotować się do zmiany służby” - słyszymy w radiowęźle. Nazwisko dowódcy jednostki ląduje jeszcze w odpowiednim miejscu na tablicy i idziemy na główny plac jednostki. Tam naprzeciwko siebie stoi już „stara” i „nowa” zmiana.
Czas na szereg komunikatów - co działo się przez ostatnią dobę, jakie są plany na dany dzień. Dziś będzie rozpoznanie operacyjne. Strażacy pojadą do firmy, gdzie składowane są butle gazowe. To potencjalne zagrożenie pożarowe. Będzie rozmowa, sprawdzenie terenu. Pada szybkie pytanie: „Czas?”, jest i szybka odpowiedź: „Maksymalnie godzina”.
„Baczność. Zmiana służby. Służba rozpoczęta. Baczność. Zmiany odprowadzić”. Apel zawsze kończy dzwon. Strażacy mogą pójść do kuchni i zacząć przygotowania do śniadania.
- To ważna pora dnia - wyjaśnia Michał Osięgłowski, dowodzący zmianą.
- W czasie śniadania dowiaduję się, co działo się u strażaków przez dwa dni. Możemy poczuć, że jesteśmy razem, bo w jednostce spędzamy tyle czasu, że staje się naszym drugim domem.
Zostawiamy nową zmianę w kuchni i idziemy do jednej z najważniejszych części remizy - garażu. W jednostce na co dzień pracuje sześć wozów. Najnowszy ma trzy tygodnie. Jego poprzednik służył przez 10 lat. - W naszych warunkach to maksymalny czas dla wozu wyjazdowego. Później często dostają one drugie życie w jednostkach OSP. Ochotnicy, którzy są np. mechanikami, na tyle o nie dbają, że dają im drugie życie i taki wóz jeździ kolejną dekadę - zapewnia dowódca jednostki.
Do zgłoszeń najczęściej wyjeżdża średni wóz. Te najcięższe i specjalistyczne zostają na miejscu i są wzywane w razie potrzeby, gdy tak zadecyduje dowódca akcji. Zdarza się, że do niektórych zdarzeń dyspozytor Komendy Miejskiej od razu wysyła kilka zastępów.
Uwagę na placu przyciąga jednak pojazd pod plandeką. Zdradzają go białe felgi kontrastujące z oponami. - To taka moja osobista zabawka - odpowiada na nasze zainteresowanie Bugajak. Po chwili plandeki już nie ma, a przed nami stoi czerwona syrenka z białym dachem i kogutem. Wszelkie wątpliwości rozwiewa napis „STRAŻ” na drzwiach.
- Ta syrenka stała się już sławna w naszym światku - śmieje się dowódca. - Są strażacy, którzy chcieliby nią pojechać do ślubu. Nie mam nic przeciwko, wożę ich osobiście - dodaje.
Za remont zabrał się wraz z innym strażakiem z jednostki. Pracy było sporo, bo ten egzemplarz na początku był autem cywilnym, w kolorze bahama yellow.
- W straży służyły kiedyś syrenki. Z tego, co wiem, to w jednym OSP nadal jeździ jedna. To było inspiracją
- podsumowuje Bugajak.
Wyjazdy i pamiątki
Kiedy dochodzi godz. 9, zbliża się firmowy rytuał. Stanowisko kierowania Komendy Miejskiej PSP będzie wywoływało każdy wóz, żeby sprawdzić łączność radiową.
Tyle że właśnie gdy zbliża się godz. 9, słyszymy pierwsze tego dnia zgłoszenie. „Wyjazd alarmowy. Pomoc w otwarciu mieszkania. Starsza kobieta”. - niesie się z jednostkowego radiowęzła.
Strażakom potrzeba minuty. Po chwili pięciu siedzi już w wozie i na sygnale opuszcza jednostkę. - W przypadku wyjazdu alarmowego, kiedy jest zagrożenie życia, straż zawsze wyjeżdża na sygnale - mówi Bugajak, z którym obserwujemy wyjazd. W czasie naszej obecności wezwanie do podobnego zdarzenia będzie jeszcze jedno.
„Sprawdzanie stacji z godz. 9 przesunięte na później” - podsumowuje komunikat z radiowęzła.
Mamy więc chwilę, żeby odwiedzić miejsce unikatowe w skali poznańskiego pożarnictwa. W JRG 5 mieści się bowiem Sala Tradycji, czyli małe muzeum straży pożarnej. - W jednej części są nasze pamiątki, druga dotyczy całego miasta. Mamy choćby dyplom dziękczynny z 1892 roku - prezentuje Krzysztof Bugajak. Idziemy dalej i widzimy zdjęcia z najtrudniejszych poznańskich akcji. Przed wojną był to choćby pożar spirytusu, który rozlał się po części miasta czy wybuch zbiornika gazowego.
Przez lata historii, oglądając wyposażenie, przenosimy się do współczesności i jednego z największych sukcesów JRG 5. W jednostce działa grupa wysokościowa, która została zaproszona na zawody do Niemiec.
- Jako jedyni z Polski wygraliśmy niemieckie zawody. Po prostu przyjechaliśmy i zrobiliśmy porządek
- żartuje dowódca. A sama grupa wysokościowa jest powodem do dumy JRG 5.
Trochę jak miejski GOPR
Grupa wysokościowa przy JRG 5 trenuje we własnej wieży. To ona góruje nad całą jednostką. Ma około 26 metrów, czyli blisko 7 pięter. Przydaje się we „wtorki z liną”. - Każda grupa specjalistyczna ma swój dzień treningowy. My także. Strażacy z grupy idą na samą górę, montują liny i wspinają się z dołu - wyjaśnia Bugajak, kiedy stoimy na stromych, metalowych schodach wieży.
Rozmawiamy też ze strażakami należącymi do grupy. Podkreślają oni, że ich praca w warunkach miejskich jest dość specyficzna. Grupa wysokościowa pracuje zarówno nad, jak i pod ziemią. W mieście często pojawia się konieczność wejścia do kanału czy studzienki. Przeciwwagę stanowią wysokie budynki czy dźwigi na budowie. Zdarzały się akcje, że operator zasłabł na dźwigu i trzeba było dostać się do niego na górę. Strażacy mówią więc, że są trochę jak miejski GOPR.
Zdarzają się akcje, które po latach pamiętają z uśmiechem, i takie, do których trudno wrócić myślami. Do pierwszej grupy zalicza się ratowanie legwana z 2002 roku. Uciekł on z mieszkania na os. Chrobrego. Było lato, ale noce coraz chłodniejsze. Właścicielka martwiła się o zwierzę, które weszło w szczelinę między betonowymi płytami. Trzeba było do niego dojechać na linie, wypłoszyć i złapać. Udało się i akcja stała się w jednostce kultowa.
Jednak przeciwwagę dla takich momentów stanowią wszystkie akcje, gdzie życie strażaka było zagrożone. Do najpoważniejszego wypadku doszło podczas ćwiczeń ze śmigłowcem w lipcu zeszłego roku. Nie bez powodu Michał Osięgłowski podkreśla, że jest zastępcą dowódcy zmiany. Wciąż pamięta o koledze, który za kilka miesięcy ma szansę wrócić do pracy, ale można to traktować w kategoriach cudu.
- Spadł on z wysokości około 10 metrów podczas ćwiczeń ze śmigłowcem. Trudno wymienić wszystkie obrażenia, ale najważniejsze, że przeżył i dziś jest sprawny. Przeszedł długą drogę i rehabilitację, za kilka miesięcy może wrócić do służby. Chłopacy po prostu nie widzą się w innej pracy
- podkreśla Bugajak.
Nasi rozmówcy podkreślają, że praca strażaka wymaga najwyższego skupienia. Jego brak może się skończyć tragicznie. - Były akcje, że wchodziło się do hali i człowiek miał wrażenie, że z niej nie wyjdzie. Jednak tam wznosimy się na wyżyny swoich umiejętności, jesteśmy nadzwyczaj uważni. Najgorzej, kiedy wpadnie się w rutynę - przestrzega Osięgłowski. Sam doznał największych obrażeń, kiedy wchodzili do mieszkania zakręcić zawór wody. Schody były śliskie, poślizgnął się i połamał.
Obciążeni genetycznie
Bugajak i Osięgłowski to dwaj strażacy, w których rodzinach pożarnictwo było obecne od zawsze. Obciążeni genetycznie - mówią o sobie.
Bugajak pracuje w JRG 5 od 23 lat. Jego mama była dyspozytorką przez 20 lat. Z Osięgłowskim (w straży od 20 lat) znają się od dziecka. - Człowiek wychował się pośród czerwonych samochodów. Kiedy zaczynałem, jeździły jeszcze jelcze i stary. Dzisiaj pod kątem technologii jesteśmy w Europie. Wspomagają nas śmigłowce LPR, inny świat niż na początku - porównuje Bugajak.
Najtrudniejsze akcje jest w stanie wspominać datami. Dodaje, że w 90 proc. przypadków to straż bywa pierwsza na miejscu zdarzenia. Wszystkie trudne zdarzenia zostawiają ślad.
- Na służbie jest strażak, który złapał kobietę w locie. Tu skończyło się szczęśliwie, ale są też tragedie. Dlatego strażacy mogą skorzystać z pomocy psychologa z komendy. Zwykle jest też tak, że po powrocie z akcji nocka jest przegadana. Postęp widać, bo dziś można się do kogoś zwrócić. Kilkanaście lat temu każdy musiał zacisnąć zęby i powiedzieć „jakoś to będzie”. To wychodziło w postaci bezsennych nocy, urazów psychicznych
- zwraca uwagę dowódca.
Wszystko to potwierdza Osięgłowski. Rozmawiamy w Sali Tradycji. Pytamy o tradycje w rodzinie, a on wstaje i podchodzi do zdjęcia. - Tu jest tradycja. Na zdjęciu jest mój ojciec. 8 września 1993 roku, katastrofa tramwajowa w Poznaniu. To była jego ostatnia akcja. Tak się złożyło, że pracę zaczynał też od wypadku tramwaju - wskazuje nasz rozmówca.
Strażakiem chciał być od zawsze. Wszystko było temu podporządkowane. Pomogło strażackie podejście w domu. Jasne reguły, podział obowiązków, punktualność. To procentowało w szkole aspirantów.
Osięgłowski założył też mundurową rodzinę. Jego żona jest policjantką.
- Jest zasada - nie wolno przynosić pracy do domu. Tylko ona nigdy nie będzie w pełni działać w naszym przypadku. W rodzinie miałem wypracowane reguły i przenieśliśmy je do naszego domu. Wiemy, jak wspierać się po ciężkiej służbie. Dzieci nie da się od tego w pełni odizolować - zdradza.
Jako ojcu najtrudniej mu poradzić sobie z tragedią, w której ginie dziecko.
- Śmierć dziecka pamięta się cały czas… Tego się nie wyprze. Nie potrafimy tego wyrzucić z pamięci, zapomnieć. To niemożliwe
- kończy z trudem strażak.
Strażak filmowiec
Autorem filmu z gaszenia pożaru przy ul. Karpiej był Arkadiusz Tobiasz, strażak z JRG 5, a także jeden z członków grupy wysokościowej. Film był w remizie poddany dyskusji, zastanawiano się nad jego upublicznieniem. Nikt nie spodziewał się, że będzie o nim tak głośno.
Zobacz film:
- Filmy z takich wydarzeń są znakiem czasu. Jeżeli ktoś ma je kręcić, to wolę, żeby byli to moi strażacy, bo filmiki nagrywane przez gapiów często przynoszą więcej szkody niż pożytku. My staramy się pokazać pracę, ale tak, żeby nie ujawnić wrażliwych danych, np. instalacji technologicznych w firmach - zdradza Krzysztof Bugajak.
A kim jest Arkadiusz Tobiasz, przez kolegów tytułowany „Tobim”? W straży pracuje 12 lat, ale jako dziecko nie myślał, że wybierze taką drogę. - W rodzinie nie było tradycji. Poszedłem do wojska, byłem kierowcą. W tym czasie znajomy wszedł do straży, powiedział, że warto. Spróbowałem - tłumaczy Tobiasz. W pracy stara się dokumentować pracę kolegów, ale bardziej do prywatnego archiwum niż do szerszego pokazywania.
- Moja przygoda z filmami zaczęła się od nagrywania psa. „Pożarka” wyszła nieco przy okazji. Spektakularne akcje zdarzają się stosunkowo rzadko. W przypadku Karpiej było trochę przypadku, bo normalnie nagrywam dla zachowania wspomnień. Nie tylko pracę, ale codzienne życie remizy. Kiedyś to zmontuję i będzie pamiątka
- wyjaśnia Tobiasz. Zanim coś opublikuje, zawsze pyta o zgodę wszystkich kolegów.
Z nim także rozmawiamy o tym, jak reaguje na trudy codziennej pracy. - To niełatwy temat. Życie strażaka jest pełne skrajności. Zdarzają się akcje, że z akademika wynosi się niewiasty w piżamach, ale są też te, gdy na rękach ginie dziecko. Mam wrażenie, że ludzie pracujący w zawodach, gdzie stykają się ze śmiercią, starają się na nią uodpornić. To chyba nie jest możliwe. Nie jesteśmy bez uczuć, te sytuacje, tragedie w nas zostają - mówi Tobiasz.
W trudnych przypadkach stara się wejść w, jak określa, tryb pracy. Jak najmniej myśleć. Najtrudniejszą sytuacją była dla niego ta, gdy czekali na prokuratora na miejscu wypadku i przyjechała na nie rodzina. „Ludzie płaczą, proszą, a my nie możemy ich przepuścić. To zapamiętam”.
Gwiazdor w windzie i bez brody
Nie jest tajemnicą, że 1/3 zawodowego życia strażak spędza w swojej jednostce. Wobec tego niczym dziwnym nie jest, że wykorzystuje w niej swoje umiejętności. - Wśród nas często jest elektryk, mechanik - pewne rzeczy robią sami, bo się na tym znają i chcą zrobić coś dla wspólnego dobra w remizie. Robią to po służbie, spędzają tu dodatkowy czas, ale dzięki temu lepiej nam się żyje - komentuje st. kpt. Jarosław Kuczkowski, zastępca dowódcy jednostki. To dzięki dobrej woli strażaków z JRG 5 wyremontowane są łazienki i toalety czy siłownia, z której wszyscy korzystają.
Nic dziwnego, że świąteczny czas to kolejny okres mobilizacji załogi. Strażacy podkreślają - służba w Wigilię czy Wielkanoc to normalny dzień pracy. Trzeba się stawić i spędzić dzień w jednostce. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by sobie ten dzień umilić.
- Chłopacy przygotowują tutaj wieczerzę wigilijną. Każdy coś przyniesie, więc potraw bywa nawet więcej niż 12
- mówi z uśmiechem Kuczkowski. Czasem strażaków można zastać przy stole, ale zdarza się, że są przy nim tylko puste krzesła i ciepłe potrawy.
- Było zgłoszenie, wracaliśmy, kolacja była zimna. Taka praca i nic w tym dziwnego. Po udanej akcji i tak smakowała lepiej - zapewniają strażacy. Czasem mają w jednostce gości. Są dowódcy, czasem przyjedzie komendant.
- Bywają śmieszne historie. Kiedyś ugościliśmy go zupą rybną, ale coś chyba nie grało. Wszyscy zjedli, a komendant siedział i jeszcze dojadał. Zaproponowaliśmy dolewkę i bardzo uprzejmie, ale stanowczo podziękował - wspominają dowódcy.
Liczba akcji w święta jest porównywalna do tych w dni powszednie. Tyle że ich charakter często jest dość osobliwy. - Raz Gwiazdor utknął nam w windzie. Na szczęście miał piersiówkę i przeczekał - śmieje się Bugajak. Dodaje, że często strażacy z grupy wysokościowej wspomagają instytucje. A nic nie robi takiego wrażenia, jak święty Mikołaj wchodzący na linie przez okno szpitala czy szkoły.
Nie zabrakło też „traumatycznych” wydarzeń dla dzieci.
- Na Starym Rynku co roku proszą, żeby Gwiazdor zjechał na linie. Nie ma problemu, ale raz broda nam się wkręciła w sprzęt strażacki. Sztuczna, bo sztuczna, ale było trzeba ciąć. No i dzieciaki zobaczyły nóż, a Gwiazdor zjechał bez brody
- podsumowują nasi rozmówcy, zastanawiając się, co przyniosą święta w tym roku.