Jestem artystką poszukującą - rozmowa z Anitą Lipnicką [WYWIAD]
Rozmawiamy z Anitą Lipnicką, wokalistką i autorką tekstów świętującą w tym roku 25-lecie pracy artystycznej.
Na estradzie jesteś od 25 lat. Twoje początki kojarzą się z zespołem Varius Manx. Jak do niego trafiłaś?
Anita Lipnicka: Trafiłam tam po prostu przez przypadek. Miałam okazję śpiewać z moim zespołem z Piotrkowa Trybunalskiego jako support przed grupą Wilki, która w tamtym czasie była bardzo popularna. To było w piotrkowskim kinie Hawana. Podczas koncertu na widowni siedział dziennikarz z Radia Łódź, Maciek Pilarczyk. Potem przekonywał, że muszę na poważnie zająć się śpiewaniem, a będzie mi łatwiej gdy nawiążę współpracę, z którąś z łódzkich formacji, która istnieje i ma już jakiś dorobek. Mój zespół był formacją amatorską. To co robiliśmy, robiliśmy z potrzeby serca, nie myśląc o robieniu kariery. I przez Maćka zostałam skojarzona z Varius Manx. Ani oni nie szukali wokalistki, ani ja zespołu. To było małżeństwo aranżowane przez osobę trzecią i jakoś tak się złożyło, że nawiązaliśmy współpracę i nagraliśmy kilka piosenek dla Radia Łódź. Potem bardzo szybko przeszliśmy od nagrań radiowych do nagrania płyty długogrającej i poszukiwania wydawcy. Pomysł wspólnego albumu wyszedł od Roberta Jansona. Legenda głosi, że na sfinansowanie powstania płyty „Emu” pożyczył pieniądze z banku. Jej wydawcą stała się wytwórnia ZicZac z Warszawy.
Byłaś bardzo popularna. Zespół też był bardzo popularny, ale w pewnym momencie się rozstaliście. Dlaczego?
Rozstaliśmy się, bo - jak wspomniałam - był to układ niejako sztucznie wykreowany. Oprócz tego, że razem działaliśmy i tworzyliśmy piosenki, nie było pomiędzy nami jakiejś chemii, zażyłości, charakteryzującej zespoły, które zawiązują się razem od samego początku. Pomiędzy nami zawsze istniał dziwny rozłam, mimo wspólnie odnoszonych sukcesów. Nie czułam, że to jest do końca mój zespół. Byłam do niego niejako doklejona i chłopcy też nie wiedzieli jak sobie z tym radzić. Ja byłam na pierwszych stronach gazet. Ze mną były wywiady. To było trudne do uniesienia dla wszystkich. Sytuacja była bardzo dynamiczna. Nasza kariera rozwijała się błyskawicznie.
Po pierwszej płycie „Emu” natychmiast nagraliśmy kolejną „Elf”. Bez przerwy graliśmy koncerty, bez przerwy było ciśnienie, aby ten sukces podtrzymywać. Ja byłam młodą osobą i nie do końca sobie z tym radziłam. Z tyłu głowy cały czas miałam świadomość, że to sytuacja trochę z przypadku i jeśli ktoś by pamiętał mnie z Piotrkowa i z tego co lubiłam grać i jaką muzykę kochałam, ten wie, że to były zupełnie inne klimaty. Bardzo szybko rodziły się u mnie marzenia, aby robić muzykę bardziej wyciszoną, intymną, autorską. A coraz większa presja na pop i uprawianie hitów gdzieś mnie powaliła. Nie byłam w stanie tego kontynuować. I powiem szczerze, że odeszłam wtedy nie tylko od zespołu, ale i z wytwórni fonograficznej. Miałam pragnienie zerwania z takim stylem życia, z showbiznesem ogólnie, chciałam zastanowić się gdzie jestem, kim jestem i co chcę dalej robić. I tu nadarzyła się cudowna okazja - wyjazd do Londynu i spotkanie z Wiktorem Kubiakiem. który zapewnił mi tam warunki do życia. Powiedział: przyjedź i bądź moim gościem. Zostań, ile potrzebujesz. Odpocznij, zastanów się, co dalej. Ja chcę z tobą w przyszłości współpracować i nagrywać płyty. Powiedz tylko gdy będziesz gotowa. I tak też zrobiłam. To była ta chwila, aby odnaleźć siebie.
Jak wspominasz współpracę z Wiktorem Kubiakiem?
Bardzo kolorowo. To była niezwykle barwna postać! Wiktor miał dwuznaczną reputację. Krążyły pogłoski, że jest agentem KGB i powiem szczerze, że ja jako jedna z dwóch artystek, którymi się zajmował - tą drugą była Edyta Górniak - poznałam Wiktora z zupełnie innej strony. Jako ciekawego człowieka. Niezwykle emocjonalnie zaangażowanego w kulturę. Jego miłością była muzyka, scena, kreacja. Nikt nie wiedział jakie biznesy robi i na czym one polegają. Powiem szczerze, że przez lata współpracy z Wiktorem nie dowiedziałam się skąd on właściwie czerpał swoje dochody, ponieważ jego firma była jednoosobowa. Wiktor nie miał żadnej sekretarki, żadnego biura. Odwiedzałam go w Londynie. Wszystkie decyzje zapadały w jego salonie. Tam przyjmował gości i kontrahentów. Często wyjeżdżał. Ale dokąd i co robił, tego nie wiem. Poznałam go jako pasjonata muzyki i to on stał też za sukcesem „Metra”. Finansował to przedsięwzięcie. Całym sercem był za tą sprawą i przez chwilę byłam też w kręgu jego zainteresowań wydawniczych. Wiktor był jednak osobą niestałą w swych fascynacjach, po pierwszej płycie jego zainteresowanie mną już nie było tak intensywne. Drugą płytę przyszło mi nagrywać z wielkim trudem. W Londynie już byłam pozostawiona sama sobie i nie łatwo mi przyszło kończyć ten projekt. Ale nadal tam tkwiłam. Osobiście bardzo dużo zawdzięczam Wiktorowi Kubiakowi. Poznałam jego żonę. Byłam w jego domu częstym gościem.
Działałaś solo, ale w pewnym momencie w Twoim życiu zawodowym i prywatnym pojawił się John Porter. Jak wspominasz okres współpracy z Johnem?
Cudownie. To był wspaniały czas. John to lwia część mojej kariery i mojego życia. Kilkanaście lat spędzonych razem i w muzyce, i w życiu osobistym. Powiem, że takiej radości z grania i tworzenia nie miałam nigdy wcześniej, i trudno było mi ją osiągnąć potem. To było coś wyjątkowego co wydarzyło się pomiędzy nami. Niestety, nic nie trwa wiecznie. Udało nam się zachować przyjaźń. Nadal wiemy, że możemy na siebie liczyć. Jesteśmy pierwszymi recenzentami swojej twórczości i dzielimy się uwagami. Spotkanie Johna było dla mnie bardzo ważnym, pozytywnym i potrzebnym doświadczeniem.
Które z momentów w swojej 25-letniej karierze uważasz za szczególnie ważne, przełomowe?
Tych punktów przełomowych było kilka. Pierwszym było na pewno spotkanie z zespołem Varius Manx. Potem czasy londyńskie i spotkanie Wiktora. Po trzeciej płycie solowej byłam w totalnym dole. Potem spotkanie Johna. Rozstanie, powrót do działalności solowej... To sinusoida, to historia, która nie ma początku ani końca, nie jest też żadną linią stałą. Przez 25 lat nauczyłam się wiele i pojęłam jak względny może być sukces. Nie zawsze sukces komercyjny idzie w parze z osobistym i z radością, którą niesie nagranie danego projektu czy płyty. To się nie pokrywa często i często z niewiadomych przyczyn nagle okazuje się, że coś bardzo się ludziom podoba, a coś innego zupełnie się nie przebija. Po 25 latach wciąż nie odkryłam przepisu na to, jak to zrobić, żeby wszystko było super i człowiek był ciągle zadowolony. (śmiech)
A którą z Twoich płyt uważasz za najważniejszą?
Myślę, że „Hard Land of Wonder”. To była moja pierwsza płyta po tym jak nagrywaliśmy długie lata z Johnem. Chciałam zobaczyć czy stać mnie jeszcze na to, aby zrobić coś samodzielnie. To bardzo ważna płyta, którą zawalczyłam o swoją artystyczną autonomię, jestem z niej do dziś bardzo dumna. O dziwo stała się ona „platynową płytą” i zdobyła statuetkę Fryderyka. Była albumem roku w kategorii „Poezja śpiewana”. Dziwiłam się temu sukcesowi. Bo to był projekt nagrany z pobudek bardzo egoistycznych. Dla samej siebie. I to w całości po angielsku!
Jakie znaczenie ma dla Ciebie „Piosenka księżycowa”. Nagrałaś ją też na najnowszej płycie „Od Nowa”.
To dla mnie bardzo ważna piosenka, która dla wielu ludzi sporo znaczy. Była istotna dla całego mojego pokolenia. Dla osób, które ze mną dorastały, przeżywały wtedy swoje pierwsze miłosne uniesienia. Dla mnie to też kawał osobistej historii, napisałam ją dla swojego pierwszego chłopaka. Bardzo ciekawe jest to, jak podszedł do tego tematu Kuba Karaś z zespołu Dumplings, który zrobił nową odsłonę „Księżycowej”, uszytą na miarę współczesnych czasów, zgodną z panującymi obecnie muzycznymi trendami. Kuba jest młodszy o rok od „Piosenki księżycowej”. Zabrał się za produkcję tego utworu bez żadnych obciążeń emocjonalnych. Ta piosenka nie niosła dla niego żadnego bagażu wrażeniowego. Potraktował ją zwyczajnie jako materiał do pracy i stworzył na jej kanwie jakby nową opowieść, osadzoną w duchu dzisiejszych 20-latków. Tak jak oni ją czują. Praca nad tą płytą z tego względu była dla mnie ciekawym eksperymentem. Dowiedziałam się na ile różnych sposobów można zrobić moje piosenki, jak wiele muzycznych światów można przy tym odwiedzić i że przywiązywanie się do jednej, jedynej wersji czegokolwiek nie ma sensu. Tę samą historię można opowiedzieć na wiele sposobów. Jest mnóstwo alternatywnych światów, które można odwiedzić. Także w muzyce.
Czy tytuł „OdNowa” nie jest trochę przekorny?
Jest trochę dwuznaczny, bo chodziło o to, że są to piosenki stare, nagrane całkiem od nowa. Żadna z nich nie jest tak naprawdę remixem. To są ich zupełnie nowe wersje, stworzone na świeżo. Natomiast słowo odnowa, pisane razem, kojarzy się z nowym początkiem, nowym otwarciem, odrodzeniem, rewitalizacją. Liczyłam na to, że nagrywając taką płytę, otworzę się na nieznane mi dotąd muzyczne klimaty, wygeneruję energię, która poprowadzi mnie dalej, podpowie, w którą stronę iść w kolejnym etapie mojej działalności twórczej. Bo jak każdy artysta jestem osobą poszukującą i po jakimś czasie zaczynam się męczyć w jednej konwencji. Wtedy szukam nowych inspiracji. Ta płyta była dla mnie przewietrzeniem umysłu.
Na początku roku z okazji Twojego jubileuszu miałaś trasę akustyczną „Z Bliska”. Czy teraz planujecie trasę?
To była o tyle nietypowa trasa, że prezentowałam w niej nie tylko piosenki swoje, ale także swoich muzycznych idoli, artystów, którzy wpłynęli na moją twórczość. To ich stawiałam w świetle reflektorów, aby pozwolić im przemówić swoim głosem. Chciałam pokazać zależność między tym co do mnie trafiało, jako odbiorcy, i co oddawałam potem z siebie jako artystka. Była to trasa akustyczna, ale nie melancholijna - bardzo dynamiczna. Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze gdzieś pograć ten materiał. A jeśli chodzi o płytę „OdNowa” nie wiem jeszcze czy będziemy z nią koncertować. Muszę poszukać sposobu, bo to płyta eksperymentalna, producencka, bardzo różnorodna stylistycznie. I ugryźć ją pod kątem grania na żywo z jednym zespołem, a to wyzwanie.