Jestem morsem, jestem pomarańczowy
Pewne objawy podniecenia nad zimną wodą zaobserwowałem już w listopadzie, nad Kryspinowem. Spacerowałem nad pustą wodą i poczułem nieodpartą chęć pływania. Od tego czasu regularnie zamieniałem samochód w nadjeziorną saunę, aż w końcu dziki Kryspinów ogrodzili i mogłem się jedynie w zimnej wannie moczyć, co miało tę wadę, że domownicy słyszeli przy okazji sapanie moje, stękanie morsowe. Bo mors jak wchodzi do wody, to czasem jest cicho, ale po minucie w lodowatej wodzie musi wydać z siebie morsowe westchnienie. I sapanie.
Tu jest wizerunkowy problem, a raczej przesąd - morsy nie kojarzą się z wysportowanymi twardzielami, tylko raczej z tłustymi, dziarskimi, chuchającymi dziadkami. Dopiero gdy udałem się nad jezioro Bagry, gdzie morsy zimują, zobaczyłem, że nie tylko dziadki, ale także wikingowie, a nawet laski niezłe i chude tam się kąpią i biegają. A trzeba widzieć, że kto po wyjściu z zerowej wody bieży, ten jest w ekstatycznym stanie i niczym się nie przejmuje. Ani tym, że się zrobił pomarańczowy, ani tym, że ma głupią czapę i kąpielówki i buty do tego wysokogórskie, ani tym, że na jego banana na twarzy ubrani ludzie patrzą się sceptycznie. Tym, którzy nie morsują, wydaje się, że gdy na dworze minus 10 to woda w temperaturze prawie zero wydaje się ciepła. Bzdura. Woda jest okropna, jak rollercoaster, albo jak zjeżdżalnia w aqua parku. W trakcie marzymy tylko, żeby to się jak najszybciej skończyło. Przyjemnie jest dopiero po wyjściu. Albo po wypłynięciu. Ale jak przyjemnie!