Rozmowa z prof. Leszkiem Dziawgo, ekonomistą z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, o awansie Polski w szacunkach Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Przy uwzględnieniu realnej mocy nabywczej walut narodowych nasz dochód po raz pierwszy przegonił dochód kraju Europy Zachodniej. Na razie Grecji, i tylko o 6 dolarów, ale jednak. Tym bardziej że w przyszłym roku różnica ta ma wynieść około 1,5 tysiąca dolarów. Jest się z czego cieszyć?
Szacunki Międzynarodowego Funduszu Walutowego są do pewnego stopnia umowne, oparte o umowne kategorie. Jeśli jednak są prawdziwe, to zdecydowanie jest się z czego cieszyć. Traktuję to zdarzenie nie tyle w kategoriach sukcesu, co powrotu Polski na należne jej miejsce. Nikt przed wojną nie ośmieliłby się na poważnie porównywać Polski i Grecji w kategoriach ekonomicznych - taki był dystans między tymi krajami. Polska jest krajem ludzi dynamicznych i przedsiębiorczych, więc nie dziwi mnie ten wzrost. Gdyby jeszcze tylko zreformować administrację i system podatkowy, tak aby stały się one przyjazne dla obywateli, nie wątpię, że odnotowalibyśmy większy wzrost.
Ale jeszcze do niedawna Polacy wyjeżdżali z powodów ekonomicznych do Grecji. Wielu z nas bywa na greckich plażach i greckie pensje oraz zasiłki nadal nam imponują. O co chodzi?
To prawda, bo porównanie siły nabywczej to coś innego niż porównanie wynagrodzeń. W porównaniach nominalnych jesteśmy nadal wyraźnie za Grecją. Po drugie, życie greckiego obywatela w Atenach czy kurortach turystycznych wygląda nieco inaczej niż życie w interiorze, gdzie turyści nie docierają. Są w Grecji rejony bardzo biedne i być może one zaniżają dane statystyczne.
Według szacunków MFW, za dwa lata prześcigniemy Portugalczyków. Czy rzeczywiście rośniemy w siłę? A może w tych zestawieniach statystycznych kluczową rolę odgrywa głęboki kryzys, jaki dotknął zarówno Grecję, jak i Portugalię?
Proces rozwoju gospodarczego Polski wyraźnie postępuje, choć w stopniu niezadowalającym duże grupy polskiego społeczeństwa.
Rzeczywiście, na ten sukces „obliczeniowy” Polski złożyły się kłopoty tych państw, które w całej Unii oceniane są najniżej. Ściganie się i wygrywanie z najsłabszym jest przyjemne, ale nie jest celem, do którego zmierzamy.
Na nasz sukces wpłynęło sąsiedztwo największej gospodarki europejskiej?
Po raz pierwszy od kilkuset lat możemy mówić, że Polska w sensie gospodarczym jest znakomicie położona. Myślę nie tylko o sąsiedztwie Niemiec, ale również o szlaku północ-południe. Do pełni szczęścia brakuje jedynie gospodarczego oparcia o Wschód.
Ostatnie lata były czasem, w którym polską gospodarkę „lewarowały” ogromne transze z Unii Europejskiej. Te pieniądze bez wątpienia miały wpływ na wyniki gospodarcze. Problem w tym, że właśnie się kończą.
Byłoby niedorzecznością lekceważenie tak poważnych kwot, jakie spłynęły w ramach funduszy europejskich. Impuls wzrostu Polacy nadali jednak sobie sami, sprowadzając kapitał zagraniczny do kraju. Przypomnijmy, że Grecja i Portugalia mogły liczyć na znacznie większe pieniądze, i to przez znacznie dłuższy czas. Okazuje się jednak, że nie sama wartość funduszy, ale sposób ich zagospodarowania mają znaczenie.
Czego unikać, aby nie zdławić tego rozwoju? Co postrzega pan jako największe zagrożenie dla gospodarki?
Przede wszystkim trzeba zachować chłodny umysł i rozważnie przyglądać się zarówno mocnym stronom polskiej gospodarki, jak i jej słabościom. Międzynarodowy wyścig o gospodarczą efektywność trwa i jest bezwzględny. Biznes to zjawisko, które tylko z daleka wygląda elegancko, w rzeczywistości mamy do czynienia z brutalną, międzynarodową grą. Kluczem jest chłodna ocena sytuacji i rozwaga.