Kiedyś szpitalna była ulicą niezwykłą. W 1968 roku wyjechał stamtąd ostatni żydowski antykwariusz. Książki przegrały z kosmetykami
Jeszcze nie tak dawno w samym sercu Krakowa, nieopodal wieży ratuszowej, Mariackiego kościoła i Sukiennic, można było zanurzyć się w książkowy żywioł. I wcale nie chodzi o odległe czasy, gdy pod kościołem św. Wojciecha na klientów czyhali żydowscy księgarze. Nie chodzi o czasy wspominane przez Karola Estreichera w przeuroczej książce „Nie od razu Kraków zbudowano”, czasy wspaniałych, często też żydowskich, antykwariuszy, takich jak Himmelblau.
Nie chodzi nawet o czasy opisywane przez Jana Kurczaba: „Dziwna to była ulica, tajemnicza, zaczarowana... We wszystkich domach, w starych, wąskich, ponurych kamienicach (...) gnieździły się antykwariaty. W niewiarygodnie ciasnych sklepikach, w bramach, podwórzach, w nyżach i zagłębieniach korytarzy, wszędzie gdzie udało się ustawić kilka półek, leżały stosy książek. (...) Kartoteki tych niezliczonych tomów, tomików, broszur, mieściły się w mózgach sprzedawców. Aż dziw zbierał, gdy taki wychudły i zazwyczaj brodaty typ, zapytany o jakiś dawno zapomniany tytuł, znikał w czeluściach swej nory, aby po długiej chwili wrócić z nieprawdopodobnie zakurzonym egzemplarzem w ręku. Był to sprzedawca z prawdziwego, antykwariatowego zdarzenia. Od najmłodszego berbecia uczył się tajemnej wiedzy od swojego ojca, który przekazywał mu doświadczenia dziadka”.
Mowa oczywiście o ulicy Szpitalnej. Odgrzewałem sobie niedawno jedną ze swych ulubionych lektur, „Pluton z Dzikiej Łąki” Michała Rusinka. Jedna z występujących tam postaci, gimnazjalny profesor, pół dnia wędruje od antykwariatu do antykwariatu, a właściciel każdego - to Taffet. Mój Boże, jeszcze ja we wczesnej młodości, a może raczej w późnym dzieciństwie, odwiedzałem Szaję Taffeta ostatniego z żydowskich antykwariuszy Krakowa. Wysoki, nosaty, nas, smarkaczy, traktował niechętnie, jak intruzów. Kiedy przyniosło mu się jakąś książczynę, brał ją do ręki niechętnie, krzywił się i mówił: „Co mi tu kawaler przyniósł? Przecież to nic nie warte”. A gdy się coś znalazło na półce, ożywiał się natychmiast: „Kawaler znalazł bardzo ciekawą książkę, ale to jest bardzo droga książka”. Wymiotła go z Krakowa, z Polski, pomarcowa fala emigrantów. W Tel Awiwie nie założył już antykwariatu, trudno było konkurować z potężnym Edmundem Neusteinem. Chodził więc pan Szaja po bardzo polskim wówczas Tel Awiwie, w kieszeniach płaszcza nosił polskie książki - tak jak jego przodkowie, domokrążni żydowscy księgarze.
Nawet nie o te czasy mi chodzi, ale o ostatnie lata. Kiedyś do Rynku dochodziłem Wiślną, a tam odwiedzałem księgarnię. Dziś w tym miejscu można kupić kosmetyki. Dalej - „Kamena”, a później, gdy książki powróciły po przerwie - „Kięgarnia Spiska”. Pani Grażyna wraz z koleżankami dbała o nas, piszących o Krakowie. Wszelkie cracoviana były pięknie eksponowane. I co? I na wystawie smuci się Albert Einstein, który wygląda jak wypchany, ale jest zrobiony z wosku.
Kto jeszcze pamięta księgarnię przy A-B? Może nie wypada o niej pisać. Może lepiej nie przyznawać się do kupowania w niej książek, bo przeważnie były to książki radzieckie, a więc wysoce podejrzane. I nie wiem, czy usprawiedliwia mnie fakt, iż kupowałem tam także albumy poświęcone malarstwu - drukowano je przecież w NRD...
A księgarnia, przytulna, z antresolą, na placu Mariackim? A księgarnia w kamienicy Hetmańskiej, odwieczna, niegdyś Friedleina?
Wszystkie przepadały. Jeszcze przy św. Jana żyje antykwariat ciągle z nazwiskiem Kamińskiego na szyldzie. Jeszcze trwa księgarnia muzyczna, ale jednocześnie kawiarnia, przy A-B. Jeszcze żyje arcyksięgarnia Matrasa, ciągle nazywana księgarnią Gebethnera i Wolffa. Jeszcze...
Mówimy po krakosku (odc. 6). "Łapsztos?"
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, NaszeMiasto >>> Zobacz inne odcinki MÓWIMY PO KRAKOSKU