Mamy obowiązek dziś protestować, bo jutro może być za późno. Czas na środowiskową solidarność wobec sędziów – przekonuje dr hab. Jacek Barcik z Uniwersytetu Śląskiego, adwokat. 20 maja 2017 roku w Katowicach odbędzie się Kongres Prawników Polskich.
Do Katowic zjadą prawnicy, by debatować nad tym, co dzieje się wokół sądów i sędziów i co budzi ich sprzeciw. Wdrożone i projektowane zmiany zmierzają bowiem do upolitycznienia wymiaru sprawiedliwości. Nie ma obawy, że Kongres Prawników Polskich zostanie potraktowany jako bunt przeciw władzy?
Obawa jest, ale prawnicy nie zamierzają przejmować roli polityków. My stosujemy prawo, a politycy je tworzą. Jeśli jednak projektowane prawo zagraża konstytucyjnym pryncypiom państwa prawa, naszym obowiązkiem jest protestować. Nie każda krytyka wymiaru sprawiedliwości musi od razu być opowiadaniem się za PiS-em i na odwrót. W merytorycznej dyskusji chcemy się zastanowić nad przyszłością. Zmiany w sądownictwie są potrzebne, ale nie mogą naruszać fundamentalnych zasad: niezależności sądów i niezawisłości sędziów.
Nie kto inny, jak prawnicy przygotowują obecne zmiany w prawie, w tym sędziowie w Ministerstwie Sprawiedliwości. Polacy przestają rozumieć, po której stronie jest racja.
Środowisko prawnicze też jest podzielone. Pewnie się nie pomylę, jak powiem, że 95 proc. prawników w Polsce jest zdecydowanie przeciwko zmianom, które proponuje resort sprawiedliwości, bo widzi w nich zagrożenia.
Ci inni prawnicy tego zagrożenia nie widzą?
Każdy ma jakieś indywidualne wybory. Historia nas uczy, że mniejszość prawników podejmowała decyzje dramatyczne dla świata. Jeżeli mamy wolność wyrażania opinii, czy możemy w przestrzeni publicznej tolerować marsze ONR nawołujące do nienawiści rasowej? Nie powinniśmy się temu przeciwstawiać? Jeżeli teraz mamy próbę zamachu na niezależność sądów i niezawisłość sędziowską, to nie znaczy, że powinniśmy to akceptować, jeśli nawet za tym stoją także prawnicy.
Wielu Polaków ma jakieś złe doświadczenie z pracą sądów. Do tego z resortu sprawiedliwości padają pod adresem sędziów słowa, że to „kasta”, „klika”. Nie tylko wyborca PiS pomyśli sobie, może to dobrze, że ktoś zrobi z tym porządek. Myśli pan, że ludzie rozumieją, o co toczy się ten spór, skoro nawet prezydent RP, doktor prawa, angażuje się w te zmiany?
Nie rozumieją, ale pewnie je odczują, jak rolnicy, którzy pod rządami nowych regulacji w zakresie zbywania ziemi rolnej, nie mogą swobodnie sprzedać swojej nieruchomości. Współczesne państwa są budowane po to, żeby umożliwić realizację praw jednostek. Wszystkie trzy rodzaje władzy: ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza powinny być równorzędne, niezależne od siebie i jednocześnie nawzajem się kontrolować. Jeżeli mamy władzę skupioną w jednych rękach, to nie mamy żadnych barier ochronnych dla wolności jednostki. Nawet przy trójpodziale władzy widzimy, że władza wykonawcza ma tendencje do zawłaszczania tego pola wolności jednostki. Dlatego, żeby temu zapobiegać tworzymy pewne hamulce ustrojowe. Na przykład, gdy władza chce cenzurować internet ze względu na bezpieczeństwo państwa, jest hamulec w postaci niezależnych sądów, które ocenią, czy taka ingerencja jest słuszna. Inny przykład takich hamulców: załóżmy, że parlament z premedytacją uchwali ustawę sprzeczną z konstytucją (co jeszcze dwa lata temu byłoby trudne do wyobrażenia), ale głowa państwa może ją podpisać lub nie. To jest jeden bezpiecznik. Załóżmy, że podpisuje, tak się akurat ostatnio składa. Ale jest, właściwie był, Trybunał Konstytucyjny – drugi bezpiecznik, który wyciągnęliśmy. Zostają zatem sądy, uprawnione do bezpośredniej kontroli aktów prawnych pod względem ich zgodności z konstytucją. Jeżeli te sądy pozwolimy zawłaszczyć, to już nam nic nie zostanie.
Co to może oznaczać dla każdego, kto trafi przed sąd? W uzasadnieniach projektowanych zmian nie ma wyjaśnienia, w jaki sposób powołanie „swoich” sędziów przyspieszy czas rozpatrywania spraw.
Załóżmy, że radny rządzącej partii ma spór o miedzę z sąsiadem. Teraz trafia do sądu, gdzie jest niezależny sędzia. Jak zawłaszczymy tych sędziów, to radny zadzwoni do zaprzyjaźnionego ministra, a ten do prezesa sądu, którego ma prawo powołać na stanowisko i powie: zasłużony działacz dla naszego ugrupowania ma tam u was sprawę, trzeba mu pójść na rękę... Podzieloną władzę mamy po to, by chronić prawa jednostki.
Dlaczego zakładamy, że sędzia posłusznie wykona polecenie polityka? To zawód szczególnego zaufania, wymagający też odporności.
Jesteśmy tylko ludźmi, a motywy mogą być różne: oportunizm, chęć kariery, strach, że bez mojej zgody zostanę przeniesiony na oddaloną o sto kilometrów prowincję. Im więcej pokus, elementów niepewności wprowadzanych do systemu, tym lepiej dla każdego polityka. Powinniśmy dążyć do ograniczenia tych pokus. Minister sprawiedliwości ma pod sobą prokuratorów, a jednocześnie kontroluje administracyjnie sądy, ma powoływać prezesów. Ma też dostęp do akt postępowania sądowego każdego obywatela – kuriozalne rozwiązanie poprzedniej władzy. To nie jest normalna sytuacja.
Czas więc na środowiskową solidarność wobec sędziów?
Mamy obowiązek dziś protestować, bo jutro może być za późno. Nasunęły mi się przy tej okazji słowa niemieckiego pastora Martina Niemöllera: „Kiedy przyszli po komunistów, milczałem, nie byłem komunistą. Kiedy zamknęli socjaldemokratów, milczałem, nie byłem socjaldemokratą. Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem, nie byłem związkowcem. Kiedy przyszli po Żydów, milczałem, nie byłem Żydem. Kiedy przyszli po mnie, nie było już nikogo, kto mógłby zaprotestować.”.
Nie ma pan wątpliwości, że politycy traktują prawo instrumentalnie, jako narzędzie do osiągania swojego celu? A może zawsze tak było, tylko teraz skala jest inna?
Nie ma co się oszukiwać, zawsze tak było, ale wcześniej starano się nadać temu jakieś uzasadnienie; tłumaczono, na przykład, wyższą koniecznością, bo inaczej nie można osiągnąć tego zamierzonego celu. Teraz nie ma żadnego wyjaśnienia, czemu ta brutalna instrumentalizacja ma służyć. Jest tylko zdawkowe powołanie się na wolę suwerena.
Kilka dni temu z portalu orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego zniknęły wyroki niewygodne dla władzy. Wskazywały na niekonstytucyjność działań PiS. Zatem obywatel też może podrzeć wyrok, z którym się nie zgadza, i powiedzieć, że to tylko opinia sędziów?
Usunięcie tych wyroków było działaniem nielegalnym, które można kwalifikować w kategoriach prawa karnego. Burzymy zaufanie do instytucji, które z takim wysiłkiem budujemy od 1989 roku, bo na nim opiera się nowoczesne państwo. Instytucje można odbudować dość szybko, ale kulturę zaufania tworzy się latami. Chyba nie zdajemy sobie sprawy, w jak trudnej jesteśmy sytuacji.
Porozmawiajmy zatem o zaufaniu do prawników. Niedawno prezydent Andrzej Duda powiedział, że obowiązującej konstytucji bronią ci, którzy ją tworzyli. Gwarantuje im pozycję społeczną, przynależność do elity. Mówił właśnie o prawnikach.
Przecież konstytucję tworzył parlament, komisja konstytucyjna, w której nie byli tylko prawnicy. Nie powstała jednej nocy, jak dziś wiele ustaw, ale prace nad nią trwały latami. Odbywały się konsultacje społeczne, a potem referendum. Konstytucja z 1997 roku jest społecznie uprawniona.
Co w ogóle jest złego w tym, że konstytucja była tworzona przez prawników?
Nie wiem. Akt prawny, w postaci konstytucji, z zasady powinny pisać osoby, które się na tym znają czyli prawnicy. Naród wcale nie musi potem tego prawa przyjąć. Kto zyskał na konstytucji? Polacy. Przytoczę artykuł pierwszy: „Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli”. To jest niesłychanie nowoczesna konstytucja. Aż dziw bierze, że w 2017 roku, w środku Europy trzeba tłumaczyć, jak ważny jest dla państwa prawa trójpodział władzy.
Zatem jak to możliwe, że sędzia Trybunału Konstytucyjnego, prof. Lech Morawski powiedział bezrefleksyjnie na konferencji w Oksfordzie, że reprezentuje i sąd, i polski rząd czyli jedną opcję polityczną?
Pytanie jest retoryczne. Nie można łączyć pełnienia urzędu sędziego z reprezentowaniem rządu. Niestety, wypowiedź prof. Morawskiego, mimo że jest cenionym teoretykiem i filozofem prawa, dyskredytuje go jako sędziego.