Jezioro Goczałkowickie 60 lat temu zalało wieś, dwa kościoły i cmentarz
Kiedy remontowali zbiornik i spuścili wodę, to suchą stopą można było stanąć w miejscu, gdzie stały nasze domy. Poszliśmy tam - wzruszenie nie do opisania - mówi Stanisław Przybyła z Jasienicy, kiedyś mieszkaniec Zarzecza.
W dniu wczorajszym oddana została do użytku jedna z największych inwestycji budowlanych Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, jaką jest zapora wodna w Goczałkowicach - donosił na swojej pierwszej stronie 23 lipca 1956 r. „Dziennik Zachodni” (obok znalazły się też m.in. informacje krzyczące tytułami: „Uroczysta akademia z okazji Święta Odrodzenia w Warszawie” i „Wspólna sesja rad narodowych w Stalinogrodzie” (ówczesne Katowice). Na temat otwartego wodociągu można było nieco dalej przeczytać: „Olbrzymi ten basen, rozciągający się na przeszło 3200 ha obszaru, nie tylko zabezpieczy położone w dolinie nadwiślańskiej okolice przed powodziami, lecz zasilać będzie nadto okręg przemysłowy w wodę. Tym samym jedna z największych bolączek naszego zagłębia węglowego, jaką był od wielu lat chroniczny brak wody przemysłowej i do picia - zostanie usunięta (...)”.
- Samego otwarcia zbiornika nie pamiętam, bo wtedy byłem w wojsku. Ale do dzisiaj pamiętam dzień, w którym nas wysiedlono - opowiada Stanisław Przybyła z Jasienicy, którego rodzina - jak ponad 400 innych - została wysiedlona z Zarzecza, żeby na ruinach tej jednej z najstarszych wsi na Śląsku Cieszyńskim mógł powstać zbiornik goczałkowicki zwany Śląskim Morzem. - Wysiedlono nas około 15 kwietnia 1954 roku. W momencie przeprowadzki każdy był zdołowany, bo opuszczał miejscowość, do której od urodzenia był przyzwyczajony. Szliśmy na nowe. Panowała duża niepewność jak to będzie.
O tym, że Śląsk potrzebuje sprawnego systemu wodociągowego opartego na wodach powierzchniowych, wiedziano już przed wojną. Na studniach głębinowych nie dało się oprzeć planów rozwoju regionu. Błyskawicznie przybywało mieszkańców, rosła potęga śląskiego przemysłu. Brakowało jedynie wody. Pierwsze duże ujęcie powstało w 1937 r. w Maczkach pod Sosnowcem, ale była to kropla w morzu potrzeb. Już wtedy wiedziano, że ratunkiem są czystsze wody płynące z Beskidów. Plany przerwała wojna. Już w dwa lata po jej zakończeniu rozpoczęto studia nad możliwością budowy zbiornika na Wiśle pod Goczałkowicami. Chodziło też o likwidację zagrożeń powodziowych i stworzenia możliwości zaopatrzenia w wodę Górnego Śląska. Z końcem 1949 r. zakończyły się prace projektowe. Budowa ruszyła rok później i trwała sześć lat. W 1956 r. w Goczałkowicach odbyło się uroczyste oddanie do użytku zbiornika wodnego i stacji uzdatniania wody.
- Budowlańcy zużyli wówczas 960 tysięcy ton różnego rodzaju materiałów budowlanych. Gdyby nimi załadować 20-tonowe wagony kolejowe, to byłoby ich 45 tysięcy - wylicza Piotr Biernat, rzecznik prasowy Górnośląskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów, które zarządza zbiornikiem goczałkowickim.
Z powodu budowy zbiornika znaczna część mieszkańców wsi Zarzecze, która liczyła po wojnie ponad 3 tys. dusz, została wysiedlona. Samo Zarzecze było wioską nie byle jaką - pierwsze wzmianki o nim sięgają 1223 roku.
- Pierwsi mieszkańcy Zarzecza to byli bogaci górale, wypasali tutaj bydło, bo były tutaj bardzo żyzne łąki - opowiadała trzy lata temu reporterowi DZ nieżyjąca Her-mina Przemyk, założycielka i prowadząca przez wiele lat Towarzystwo Miłośników Zarzecza. - Potem gmina się rozrastała, przybywało ludzi. Mieliśmy dwie szkoły dla 400 i 100 dzieci, w gminie były też dwa murowane kościoły - wyliczała pani Her-mina. - Do tzw. kaplicy gołyskiej odbywały się pielgrzymki. Mieszkańcy posługiwali się także własną gwarą, różniącą się od śląskiej. - U nas był napływ góralszczyzny z Żywca, dlatego ta mowa była inna, niż w Chybiu czy Pszczynie - tłumaczyła.
Kiedy ruszyła operacja pod nazwą budowa zbiornika goczałkowickiego łącznie przesiedlonych zostało 458 gospodarstw domowych, m.in. do Bielska Białej, Jasienicy, Czechowic-Dziedzic, Pszczyny, ale także na ziemie odzyskane (w sumie zarzeczanie trafili do około 70 miejscowości).
- Mieszkaliśmy w kolonii Gołysz. W jednym budynku, który nie należał do nas, żyły trzy rodziny. Dla tych, którzy nie mieli swoich domów, zbudowano bloki, m.in. trzy w Chybiu. Zostaliśmy zapisani do jednego z nich. Przesiedlono nas 11 czerwca 1954 roku. Za jednym zamachem wywieziono trzy rodziny. Przyjechały po nas dwa samochody i do wieczora zabrano nas do bloków. Nie było czasu na zastanawianie się - wspomina Czesław Mrzyk z Chybia, który miał wtedy 16 lat.
Dla wszystkich był to krok w nieznane, ale też pewien kres niepewności, bo przecież przygotowania do przesiedleń zaczęły się już dużo wcześniej - w Goczałkowicach powstało biuro z sądem, gdzie można było załatwić sprawy własnościowe, przychodzili rzeczoznawcy, by wyceniać budynki; dopinano ostatnie szczegóły całej operacji, jak choćby ile samochodów będzie potrzebnych do przewiezienia ludzi.
- Jako młody człowiek byłem zadowolony z przeprowadzki, bo bliżej było do stacji w Chybiu, więc miałem łatwiejszy dojazd do szkoły. Standard mieszkania też był lepszy niż domu w Zarzeczu, bo mieliśmy łazienkę z wodą. W Zarzeczu warunki do życia były ciężkie, teren był obniżony, więc dochodziło do powodzi - dodaje Czesław Mrzyk.
Mieszkający obecnie w Skoczowie Piotr Ferfecki, którego ojciec był kierownikiem szkoły na tzw. górnym końcu w Zarzeczu, miał 10 lat, kiedy jego rodzina musiała się przeprowadzić. Do dzisiaj pamięta atmosferę tamtych dni.
- Wiosna w 1954 roku przyszła wcześnie. Pogoda była piękna. Pamiętam te ruskie ZiŁ-załadowne meblami. Jak jeździły, to unosił się był straszny kurz, a potem jak przyszły deszcze to grzęzły w błocie. Przed oczami mam rozbiórkę szkoły, jak waliły się te ściany. Ludzie byli niesamowicie przerażeni, podekscytowali. Niektórzy nie chcieli opuszczać swoich domów. Dla zarzeczan było to bardzo przykre przeżycie - opowiada Piotr Ferfecki. Dodaje, że po raz ostatni szedł do Zarzecza na początku września. - Poszedłem zanieść mleko, bo część zarzeczan aż do jesieni zbierała plony ze swoich pół. Tam nie było wolno przebywać, ale ludzie koczowali w domach, które jeszcze zostały, bo chcieli wyzbierać ziemniaki czy co kto hodował. Widziałem te gruzowiska, zostały sterty cegieł, jakieś fragmenty ogrodzeń - opowiada Piotr Ferfecki. Dodaje, że dwa lata później wieś była już zalana, oczywiście nie od razu cała, ale systematycznie znikała pod wodą . - W 1956 roku mieliśmy taką wycieczkę - łodzią popłynęliśmy w miejsce gdzie stał kościół. Pamiętam, że wokół były fragmenty terenu, który jeszcze nie znalazł się pod wodą i było widać jak tam rosną poziomki...