Zaskoczył wszystkich. Nie zszedł z krzyża, choć mógłby. Chciał pokazać swoim uczniom, że nie tyle chce zmienić sytuację zewnętrzną, co sposób patrzenia na nią.
Jezus Chrystus Superstar ginie w ostatnim akcie. Historia kończy się źle. Pozytywny bohater ponosi porażkę…
Historia zbawienia jest nie tylko historią porażki, ale wręcz historią zgody na taką stratę. Jezus Chrystus zapowiada to od początku, starając się swoich uczniów do tego przygotować. Niestety, oni tego nie słuchają, nie słyszą. Ale jak się zagłębić w Ewangelię, widać, że wyraźna zapowiedź takiej klęski tam jest. Jezus aż trzykrotnie anonsuje swoją mękę, zapowiada odrzucenie przez ludzi, czyli społeczną dezaprobatę względem siebie, ale uczniom wygodniej jest skupić się na jego sukcesach.
Zawsze słyszymy to, co chcemy słyszeć, odrzucając niewygodne treści.
No, niestety, również w tym wybranym gronie, prócz ewidentnego oddania Jezusowi, przyjaźni, a nawet miłości do Niego, pojawił się też czynnik nieuporządkowany: korzystanie i satysfakcja z bycia u boku kogoś wyjątkowego, superbohatera. W takim towarzystwie samemu można się czuć kimś wyjątkowym. Tymczasem On próbuje ich wyprowadzić z błędu. Mówi, że nie przyszedł, aby Mu służono, ale aby służyć. Sygnalizuje swoim uczniom, że nie został stworzony do roli superbohatera. I wcale nie zejdzie z krzyża, choć przecież mógłby. Chce uczniom pokazać, że nie należy zmieniać sytuacji, ale zmienić podejście do niej. I to jest właśnie clou ewangelicznego nawrócenia. Tego właśnie uczył Chrystus uczniów, chcąc, by zmienili sposób patrzenia na rzeczywistość. Uczył dostrzegania dobra i godzenia się z ludzką stratą.
Trudna i trochę niewygodna lekcja.
Ale wzmocniona zapowiedzią nagrody. Jezus wielokrotnie mówił o obumieraniu na przykładzie ziarna pszenicznego. „Jeśli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie samo, a jeżeli obumrze, przyniesie plon obfity”. Nawiązuje w tym do siebie i tego, co się ma dokonać na krzyżu. To jedno z jego przygotowań uczniów na swoją śmierć.
Niestety, jak już ksiądz powiedział, lekcja nie została zrozumiana. Już wtedy.
Bardzo ciekawe jest to, co dzieje się w ostatnim tygodniu przed męką. Wszystko zaczyna się spektakularnym wjazdem Chrystusa do Jerozolimy, wszyscy wołają „Hosanna królowi Dawidowemu”. Można rzec: sukces numer 1, gwiazda, superbohater. I nie mija tydzień, a wszystko się diametralnie zmienia. Ten sam lud tego samego miasta krzyczy: „Ukrzyżuj go”. Szok uczniów. Cała ekipa Jezusowa w jakimś sensie się rozpada. Pełna porażka i kryzys. Jeszcze raz podkreślę, że Jezus o tym cały czas mówił, ale to nastawienie na sukces wypierało taką opcję. I uczniowie nie chcieli nabyć cennej umiejętności przeżywania porażki. Oczywiście, nie wszyscy. Byli tacy, którzy z tą trudną sytuacją postanowili się skonfrontować i trwali pod krzyżem. Jedną z tych postaci jest bardzo niepozorny, ale umiłowany uczeń, Jan, prawdopodobnie najmłodszy, bardzo wrażliwy, a mimo to umiał wytrwać do końca. Natomiast ci, którzy robili wrażenie największych bohaterów, pouciekali. Wbrew temu, co powiedzieliśmy na początku, ta historia się jednak dobrze kończy, bo przecież jest zmartwychwstanie, ale ono nie jest już takie spektakularne.
Zdawać by się mogło, że jednak jest.
Bo w opisie ewangelicznym tak to wygląda: trzask skał, złamanie pieczęci rzymskiej na grobie, wystraszeni strażnicy, ale to wszystko jest udziałem garstki naocznych świadków. Chrystus objawia się w cichości i pokorze niewiastom oraz swoim uczniom i mówi: „Wy będziecie moimi świadkami”. Bardzo lubię określenie, że wiara chrześcijańska jest wiarą paschalną. Pascha jako przejście. Wiara paschalna, gdzie najpierw uczymy się nieść krzyż i wcale nie chodzi tu o wybieranie cierpiętnictwa, ale o to, że życie ma kształt krzyża. Myślenie pozytywne w negatywnym znaczeniu sprowadza się do wypierania problemów z naszej świadomości, a nie o to chodzi. „Myśl pozytywnie” w świetle nauki Chrystusa znaczy przede wszystkim „patrz realistycznie”. Dlatego nie uciekaj spod krzyża, bądź gotów na stratę, porażkę, bo z tego na pewno zrodzi się coś dobrego. To jest to obumierające ziarno, które wydaje plon, czyli zmartwychwstaje. Pamiętajmy o tym wszechobecnym motywie paschalnym: o nieustannym przechodzeniu ze śmierci do życia, grzechu do wolności, z ciemności do światła.
Jak w dzisiejszym kulcie sukcesu przekonać ludzi, że porażka jest sukcesem?
Pracuje nad tym nowy nurt psychologii pozytywnej: psychologia porażki. To badania, które zwracają uwagę na to, że umiejętność przeżywania porażki jest nie tylko miarą dojrzałości, ale nawet miarą szczęścia. Bardziej szczęśliwe są te osoby, które w umiejętny sposób przeżyły porażki. Patrząc z drugiej strony, kiedy bardziej przyjrzymy się np. światu show-biznesu czy modelingu, zauważymy, jak mocno akcentowany jest sukces utożsamiany z pełnią szczęścia i spełnienia. Często słyszymy o osobach, które choć osiągnęły szczyty sławy, ciągle czują się niespełnione. Drobna porażka prowadzi do rzeczywistej depresji i załamania. I uruchamia myślenie - jednak jestem brzydka i gorsza. Kiedy spróbujemy popatrzeć na tę porażkę szerzej, zobaczymy coś pozytywnego. Porażka może być w tym wypadku ważną szansą, by porządnie zająć się sposobem myślenia o sobie. Może stanowić okazję do psychoterapii i prawdziwego rozwoju siebie oraz większej odporności na kolejne porażki, które są przecież częścią życia. Zdrowa psychologia pokazuje dziś zagrożenia, jakie niesie ze sobą źle rozumiany sukces i parcie do zdobywania szczytów za wszelką cenę. Mam przed oczyma znaną książkę Alice Miller pt. „Dramat udanego dziecka”. Autorka opisuje ciekawy typ dzieci, u których z pozoru wszystko w domu szło dobrze: nikt nie bił, nie pił. Jednak osobiste braki i niespełnienie rodziców sprawiły, że szukali siebie, jak w lustrze, w sukcesach własnych dzieci. Bardzo mocno tłukli im do głowy, że muszą być najlepsze. W domyśle: będziemy cię kochać, jeśli będziesz odnosił sukcesy. W konsekwencji, zaprzeczając swoim potrzebom i uczuciom, dziecko zaczyna bój o sukces, ale w środku ciągle ma wdrukowane: czy rodzice mnie pokochają, czy im się to spodoba. Często czuje się gorsze i niekochane, pracuje na sukces, utożsamiając go z miłością rodziców. Wracamy do Ewangelii. Jezus postawił na miłość, nie na sukces, i tego uczył swoich uczniów. Tak naprawdę pokazał im, że prawdziwy sukces to miłość. Wygrywasz, jak kochasz. Jest też inny typ. Osób, które mocno odbiegają od współczesnych kanonów urody i sukcesu (z nadwagą, słabą inteligencją i wiedzą), ale jest w nich jakaś pogoda ducha, radość życia, ciepło i prostota. One nie uzależniają się od zewnętrznych „głasków”, by poczuć się wartościowe. Po prostu takie się czują: kochane i akceptowane. I znowu wraca myśl: to nie sytuacja zewnętrzna nas kształtuje, ale nasze podejście do niej, nasz sposób myślenia o sobie.
Z czym powinniśmy przejść do swojej codzienności poza Wielkanoc?
Dla mnie Wielkanoc jest okazją do zatrzymania, zreflektowania, za czym gonimy i co dla mnie liczy się dziś. Pierwsze, co warto zrobić, to podejść pod krzyż Jezusa i tam odsłonić swoje rany. Wielki Piątek to misterium krzyża, a Wielka Sobota to czas ciszy, czas żałoby, kiedy Kościół milczy, bo Zbawiciel leży w grobie. Żeby coś z tego zrozumieć, trzeba się zatrzymać. Wielkanoc to święta wielkiej nadziei, a zmartwychwstanie Jezusa - to nowe spojrzenie, nowa jakość wykluwająca się jak pisklę z wielkanocnego jajka.
***
Ks. Krzysztof Matuszewski
absolwent psychologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, mgr teologii, doktorant teologii duchowości (temat jego pracy doktorskiej: „Kulturowe, środowiskowe i psychologiczne uwarunkowania życia duchowego Alberta Chmielowskiego”), asystent na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, psychoterapeuta w trakcie szkolenia z psychoterapii integratywnej (organizowanego przez Stowarzyszenie Psychologów Chrześcijańskich w Warszawie).