Język pieska, rogi jelonka, nosek kotka, a do tego całuśny dzióbek, czyli słodkie fotki rządzą
Lubię od czasu do czasu usiąść z albumami pełnymi rodzinnych zdjęć, pooglądać - babcię, dziadka, rodziców, gdy byli młodzi. Lubię przenieść się - dzięki czarno-białym fotografiom - w czasie.
Dawne zdjęcia ujmują mnie pięknem, prostotą. Nie robiono ich hurtowo. Moja babcia Jasia Migdał miała zaledwie kilka zdjęć, jakie jej zrobiono w życiu. Wizyta fotografa to było na jej wsi święto: rodzina ubierała się wyjściowo, w najlepsze, co w szafie wisiało, niedzielnego, w czym do kościoła się szło. Fotograf ustawiał familię: młodych, starych, dzieci. I pstryk. Powstawało jedno, wyjątkowe zdjęcie.
Z czasem, z rozwojem techniki, zdjęć w mojej rodzinie przybywało. Utrwalaliśmy nie tylko ważne rodzinne zdarzenia (wesela, pierwsze komunie, pogrzeby - tak, tak, niestety taka też była moda, mam w albumie kilka zdjęć z trumną w roli głównej), święta, wakacje (zimowe i letnie). Wszystko na kliszy (24 lub 36 klatek - którą trzeba było zanieść do wywołania, potem zrobić odbitki...).
Szał nastał z chwilą, gdy weszła fotografia cyfrowa. Zdjęcia robią wszyscy i wszystkim (aparatami, telefonami). Z jednego spotkania powstają setki fotek (mniej udanych lub bardziej), zdjęcia zalegają w komputerach, ogląda się je raz, no może dwa (bo jest ich za dużo). Kiedyś z wakacji przywoziło się około 30 zdjęć. Dzisiaj - setki: w drodze nad morze, na plaży, w wodzie, z kółkiem, bez kółka, kiedy jemy popcorn, orzeszki, watę cukrową, jak leżymy, jak siedzimy, zdjęcia brzucha, stóp - nieopalonych, opalonych...
Staram się jakoś ogarniać to zdjęciowe szaleństwo: z setek, ba niekiedy tysięcy fotografii, wybieram raz na jakiś czas kilkadziesiąt, idę do fotografa, robię z nich odbitki na papier i wkładam do albumu (mam pewność, że gdy komputer wysiądzie, uchwycone wspomnienia nie pójdą w kosmos, w niebyt. Jestem starej daty - co papier, to papier).
Ostatnio moda, sposób robienia zdjęć, galopuje. Młodzi ludzie oprócz robienia selfie (fotografowany jest też fotografującym - tzw. fotka z rąsi), na którym trzeba zrobić „dzióbek”, żeby osoba fotografowana nie wyglądała jak żaba, która mówi „marmolada”, ale jakby puszczała buziaka, robią sobie też zdjęcia w miejscach, gdzie są lustra (winda, łazienka, przymierzalnia w sklepie z ubraniami). Modne wśród młodych jest też fotografowanie sobie: butów i twarzy zasłoniętej ręką w geście „victory”. No ale króluje moda na focie (słodziuteńkie) ze „snapchata”. Tym, którzy nie wiedzą o co chodzi, już wyjaśniam. Gdy ma się tego „snapczata” w telefonie, to można przerabiać zdjęcie, które właśnie sobie robimy komórką - doczepić do twarzy nosek kotka, uszka pieska, wystający język, rogi jakiegoś zwierzaka - wszystko to kolorowe, wesołe. Dla zabawy, dla śmichów-chichów.
Gorzej, gdy młodzi ludzie, nie wiedzą, gdzie jest granica zabawy i powagi normalnego, zwykłego życia. Mogliśmy się o tym ostatnio przekonać we Wrocławiu. Otóż wielce szanowna instytucja jaką jest Uniwersytet Wrocławski poinformowała, że spora grupa studentów, która złożyła dokumenty rekrutacyjne na uczelnię, do podań dołączyła zamiast zwykłych zdjęć (takich jak do dowodu osobistego, czy legitymacji), właśnie fotki ze snapchata: z kocimi uszkami, języczkami psów, różkami jelonków...
Miało być śmiesznie, a nie wyszło. Najwidoczniej pomylił się komuś uniwersytet z cyrkiem (specjalizacja: klaun, kierunek: rozśmieszanie ludzi).