Jolka, Jolka, pamiętasz, czyli wszystko zaczęło się w technikum w Rzepinie
Pamiętamy przede wszystkim jego głos z przebojów Budki Suflera. A przecież Felicjan Andrzejczak na scenie występuje już 45 lat. Nadal się na niej dobrze czuje, ale jego dom jest w Świebodzinie.
Na scenie od 1971 roku... 45 lat to naprawdę szmat czasu!
Siedemdziesiąty pierwszy? Ja już w szkole średniej zacząłem śpiewać, w sześćdziesiątym szóstym. Ładne lata, co? Piękne! (śmiech) Bo to było w pięknej szkole, cudownej, w technikum leśnym w Rzepinie. Do dzisiaj z sentymentem do tej szkoły myślami wracam. Szkoda, że tylko myślami, bo nigdy nie mam czasu, żeby tam się znaleźć. Właśnie tam zacząłem amatorsko śpiewać, a później na coraz poważniejszych scenach stawałem, z poważnymi zespołami, miło wspominam studenckie granie. I tak się bawiłem. Doszedłem kiedyś do wniosku, że powinienem chyba robić to profesjonalnie, bo zauważyłem u siebie, że mam jakieś warunki głosowe, które mi pozwalają na to, by poważnie potraktować tę działalność. Amatorsko śpiewałem repertuar Czesława Niemena.
Kluczowym momentem był konkurs w Jeleniej Górze.
Przyjechałem do Świebodzina w siedemdziesiątym roku. Tu poznałem fajnych kolegów - muzyków. Na początku Tomka Szubczyńskiego, a przez niego Andrzeja Rutkowskiego, Romka Drozda, Jurka Kuroczyckiego, Kubę Jareckiego. Kubę znałem wcześniej ze studium nauczycielskiego z Gorzowa, gdzie byliśmy razem na wydziale muzycznym. Zrobiliśmy zespół (C-4011 - dop. red.), pojechaliśmy do Jeleniej Góry na przegląd amatorskich zespołów estradowych, jakoś tak to się nazywało...
Ogólnopolski Konkurs Młodych Talentów...
Tak, pamiętam, jak Wojciech Dzieduszycki zapowiadał, że wyjdzie facet i zaśpiewa piosenkę „Dziwny jest ten świat”. I do dzisiaj słyszę te gwizdy... „No, bo kto, no jak. Nie wolno. To przecież niemożliwe!”. Zaśpiewałem tę piękną pieśń. Finał był taki, że ze sceny nie mogłem zejść. Bisom nie było końca. Po prostu się podobało. A na potwierdzenie miałem piękną recenzję w miesięczniku „Jazz”, gdzie redaktor napisał: „Zamykając oczy, słyszało się głos samego mistrza”. To mnie naprawdę uskrzydliło i powiedziałem sobie, że muszę coś zrobić.
Pracowałeś wtedy w szkole muzycznej i placówce wychowawczej, w domu dziecka.
I cały czas myślałem o tym, żeby rozpocząć działalność zawodową. Jeździłem po różnych konkursach...
Trudno było się przebić komuś z jakiegoś Świebodzina?
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Świebodzin był miasteczkiem, o którym niewiele osób w Polsce wiedziało, gdzie ono jest. Mimo że pewne rzeczy śpiewałem dobrze, to jakoś zawsze ktoś mi kłody kładł. Nie ukrywajmy, że przechodzili ludzie z dużych ośrodków.
Punktem zwrotnym w karierze był udział w warsztatach...
Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że zostałem zaproszony na warsztaty piosenkarskie do Lublińca koło Częstochowy. Poznałem tam wielu fajnych ludzi, wykładowców, m.in. Waldka Parzyńskiego, zespół Novi Singers (zawsze fascynowałem się taką muzyką i tym zespołem). Był tam Janusz Kondratowicz, autor tekstów; było paru krytyków, m.in. Lech Terpiłowski, nieżyjący, niestety. Pamiętam, jak tylko coś tam zaśpiewałem, zapytał: „Gdzie ty się, facet, chowasz?”. No, to już wiedziałem, że nie będę musiał się pakować i wracać do domu... Waldek Parzyński zaproponował mi wtedy piosenkę, jeszcze nie miała tytułu ani tekstu, zagrał mi tylko linię melodyczną. Był to „Peron łez”.
Piosenka ważna w karierze.
Pomyślałem, że wykorzystam wszystkie moje atuty wokalne, i ja mu wtedy w refrenie „poszedłem” takim wysokim dźwiękiem. On wstał, zawołał wszystkich, był zaskoczony, że zaśpiewałem jak Niemen „Jednego serca”, na uśmiechu...
I od tego momentu wszystko się zaczęło.
Od tej piosenki rozpoczęła się moja działalność zawodowa. Nagrałem ją w Polskim Radiu. Wszedłem wtedy po raz pierwszy do porządnego studia. I później z tą piosenką dostałem się do Opola, ale też przypadkowo. Startowałem najpierw w Toruniu do tzw. Złotej Dziesiątki, do opolskich „Debiutów”, ale oczywiście się nie dostałem! Po tygodniu przyszedł do domu telegram od dyrektora festiwalu z zaproszeniem do konkursu... „Premier”! Dostałem jakieś wyróżnienie, a potem co roku jeździłem do Opola...
Kolejnym etapem była współpraca - od 1982 roku - z Budką Suflera. Jak do niej doszło?
Pamiętam, że nagrywałem płytę z Jarkiem Kukulskim, Ryśkiem Sygitowiczem i Darkiem Kozakiewiczem. Potem byłem gdzieś na trasie, zadzwonił do mnie Romek Lipko. Zaproponował spotkanie. Doszło do tego, że nagraliśmy te fajne przeboje, pamiętam, w studiu w Poznaniu. Do dzisiaj się przyjaźnimy, gramy.
Dzięki tej znajomości była piękna przygoda w Nowym Jorku, na deskach słynnej Carnegie Hall, jednej z najbardziej prestiżowych sal koncertowych na świecie. To ekscytujące, bo nie każdemu było dane...
Gdy dostałem tę wiadomość, to najpierw uszczypnąłem się. Czy ja śnię, czy to prawdziwe, bo rzeczywiście nie każdemu jest dane być w Carnegie Hall. A co dopiero wystąpić na jej deskach, to coś niesamowitego. Mało kto wie, że tam wystąpiłem. Nie chwalę się...
W ciągu tych wielu lat spotkałeś na swojej drodze wiele znakomitości. Nie tylko z Budki przecież.
Po Opolu, ale jeszcze przed Budką, otrzymałem od Lecha Terpiłowskiego propozycję pracy na etacie w teatrze muzycznym na Targówku, dzisiejszym Teatrze „Rampa”. Ciężko mi było, bo już miałem dwójkę dzieci, małych, w Świebodzinie. Telefonów nie było, samochodu nie miałem, pociąg był jeden czy dwa, okrutnie trudne warunki.
I dylemat: jechać, nie jechać?
Ale mam wspaniałą małżonkę, Jadwigę, dzięki której właściwie to wszystko robię. Bo gdyby powiedziała wtedy „nie, nie pojedziesz”, nie pojechałbym, bo dla mnie rodzina się liczy, nie jakieś tam kariery! Mało że pozwoliła, to mnie jeszcze namawiała: „Jedź, spróbujesz, zobaczysz!”. Jechałem w niepewne, ale to mi bardzo dużo dało. Przebywając w Warszawie, w tamtym okresie poznałem wielu ludzi, m.in. Jarka Kukulskiego, Janusza Kondratowicza, który napisał mi mnóstwo piosenek, wielokrotnie tu wspominanego Waldka Parzyńskiego, z którym mi się dobrze współpracuje do dzisiaj i chyba coś nagramy wspólnie. Bardzo wielu ludzi z branży spotkałem. Tam po prostu trzeba być; żeby istnieć, trzeba być. Jarek mi mówił: „Weź, do Warszawy się przeprowadź, bo nieobecni nie mają racji”.
Ale to były inne czasy. Warszawa była miastem zamkniętym.
Ja z kolei pokoju wynająć nie chciałem, żeby jeden gwóźdź był jako szafa dla jednego dziecka, drugi dla drugiego, dla małżonki i dla mnie. Było dosyć ciężko. Przyjeżdżałem raz w miesiącu na kilka godzin do domu. Graliśmy spektakl na przykład w niedzielę i o 23.00 z minutami miałem pociąg do Berlina, wsiadałem i koło szóstej rano byłem w Świebodzinie, parę godzin w domu, i znowu 23.00, żeby rano w poniedziałek być w teatrze. Nie wiem, czy teraz targnąłbym się na coś takiego.
Ale otrzaskanie ważne było?
Było ważne, ale co ja przeżyłem, co przeżyła moja rodzina, tego już nie będę mówił.
Niedawno zakończył się kolejny Woodstock Jurka Owsiaka. Opowiadałeś, jak wielkim przeżyciem dla ciebie był udział w tym wydarzeniu przed dwoma laty.
Ach, jak Romek Lipko zapowiedział tytuł piosenki i że ja wystąpię, i pierwsze dźwięki zabrzmiały, jak zobaczyłem, co się dzieje na widowni... Ława taka, jak okiem sięgnąć. Podobno było pięćset czy sześćset tysięcy gardeł. Jak te cudowne gardziołka ze mną zaśpiewały tę piosenkę, która już z czasem trochę mnie denerwuje, bo przecież ja mam w repertuarze takie piękne utwory, a jednak ta „Jolka” brzmi tak, że Jurkowi Owsiakowi aż łezka poleciała, bo się nie spodziewał takiej reakcji. Ja też nie. Gdyby nie moje doświadczenie, bo już tyle lat jestem na scenie i spotykałem się z różnymi sytuacjami, to prawdopodobnie nie potrafiłbym żadnego dźwięku z siebie wydobyć, bo to jest wzruszenie tak ogromne, miękko w kolanach się robi, oddechu nie można złapać, ale jakoś daliśmy sobie radę. Mówię daliśmy, jako że razem śpiewaliśmy z uczestnikami tego festiwalu. Ach, ta młodzież kochana!
Rozmawiał: Wiesław Zdanowicz