Józef Rakoczy, ostatni taki drukarz III RP
Krakus z krwi i kości. Dusza wynalazcy. I pasjonat, jakich mało. Dniami i nocami przywraca życie steranym maszynom. Józef Rakoczy: To one mi młodość przywracają.
Gdy gdzieś przypadkiem usłyszał, że w starym garażu stoi nieużywana maszyna drukarska, brzydka i zakurzona, nie zastanawiał się. Pakował ją na auto, a potem czyścił, pieścił, odmalowywał. Dniami i nocami przywracał dawnym machinom życie.
Pan Józef przypomina, że cały ten sprzęt jest jeszcze z czasów, kiedy Kraków był zagłębiem drukarstwa. Drukarstwa w znaczeniu sztuki, artyzmu, nie powielania, jakie mamy dziś. Złote czasy typografii trwały pięć wieków, skończyły się w latach 80. Kiedyś dbało się o każdą czcionkę, żeby miała ostre kanty, z każdą literą był bezpośredni kontakt. Dziś nie ma już związku emocjonalnego drukarz-dzieło.
Dlatego pan Józef czuje się zobowiązany do tego, żeby opowiadać o swoim fachu. O drukarzach, mistrzach, od których uczył się sztuki drukowania. I o zapomnianej sztuce.
Przy Wielopolu
W młodości chciał być lotnikiem i konsekwentnie do tego dążył. Najpierw zdał do technikum łączności, a kiedy miał skończone 17 lat, zapisał się do aeroklubu. Wszystko rzucił, kiedy dowiedział się, że pilotem nigdy nie będzie. Nie dlatego, że brakowało mu umiejętności. Chodziło o względy polityczne: podczas wojny jego ojciec, przymusowy robotnik w Niemczech, został wyzwolony przez Amerykanów. Józefowi powiedziano, że jest skażony kapitalizmem.
Przeżył to bardzo. Tygodniami nie wiedział, co ze sobą zrobić.
- W gazecie znalazłem ogłoszenie o naborze do drukarni. I tak, równe pół wieku temu, wszystko się zaczęło.
Pałac Prasy przy ulicy Wielopole. W to miejsce przychodził codziennie punktualnie o godz. 6 rano.
- Ledwo przekraczałem próg, a już było czuć tę energię: wszyscy zabierali się do pracy, w powietrzu unosił się zapach farby drukarskiej. Ach, jak pachniało! Pracował do 14. Godzinę później zaczynał zajęcia w zawodowej szkole drukarskiej.
Do domu ze szkoły przy ul. Podwale zawsze wracał tą samą trasą: Plantami, od Teatru Bagatela do Filharmonii, Jubilatu, przez Most Dębnicki aż do domu rodzinnego przy ul. Szwedzkiej.
W 1968 roku zupełnie przypadkiem, po drodze, wmieszał się w trwające rozruchy studentów przy Uniwersytecie Jagiellońskim. Nawiązał kontakty z ludźmi z podziemia. Postanowił się zaangażować. I zaczęły się: potajemne spotkania w drukarni, pisma dla organizacji antykomunistycznych. Wszystko ukradkiem. Wiedział, że ryzykuje, ale wiele razy miał szczęście. Aż do 1975 roku.
Zakaz na zawsze
- Pamiętam, jakby to było wczoraj. Pracowałem w drukarni na ul. Bosackiej, kiedy dyrektor zakładu zawołał mnie do siebie. Wszedłem, a on siedział rozparty w fotelu, z cynicznym uśmiechem na ustach. Powiedział: - No, panie Rakoczy, już pan nie pracuje w naszej drukarni. I zapewniam pana, że pracy w drukarstwie już pan więcej nie znajdzie.
- Miałem 25 lat. Próbowałem innych zajęć, ale zakaz pracy w zawodzie był poważną przeszkodą.
Paszporty dla niego i żony załatwił mu znajomy, za dolary.
Zabrali przyczepę kempingową, spakowali wszystko, co mieli i wyjechali. Niby na wakacje do Włoch, a tak naprawdę: nie wiedzieli, gdzie. Jechać przed siebie. Jak najprędzej.
W listopadzie 1981 roku byli w Austrii. W radiu, 13 grudnia, dowiedzieli się o stanie wojennym.
Zamieszkali w Villach, a następnie w Klagenfurcie. Zaprzyjaźnili się z mieszkańcami, pan Józef znalazł pracę na miejscu. Czuli, że życie daje im drugą szansę.
Sztuka przetrwa dla następnych pokoleń i dla Krakowa
- Pracowałem w drukarni produkującej kolorowe paski dla Swatcha. Miałem ich w rękach setki tysięcy. Aż mi plastik zbrzydł i postanowiłem założyć coś swojego. Innego. Powiedziałem sobie: firmę zbuduję tylko na własnych pomysłach. Nie chciałem, żeby ktoś zarzucił mi, że się na nim wzoruję.
Drukował już na papierze i plastiku, więc teraz przyszedł czas na skórę. I tak powstała firma Le-Tic. Miał niewiele po czterdziestce i głowę pełną pomysłów. Interes działał prężnie. Jego firma w 1999 roku znalazła się na 31. miejscu w rankingu stu najlepszych w Austrii.
Nieraz uśmiechał się do siebie: ten chuligan z Dębnik też coś osiągnął! Swoje produkty wystawiał na targach na całym świecie. Dziś wspomina: To był najbardziej twórczy czas w moim życiu.
Wynalazki
Z wynalazkami to jest tak, że jak coś się wymyśli nowego, to potem przychodzą następne pomysły i spokoju nie dają. Sprzedaje się ostatnią koszulę, by je realizować - mówi.
O powrocie do kraju zadecydował syn. - Powiedział mi, że w Krakowie czuje się najlepiej i chce wrócić do Polski. Zapakowałem kilka ciężarówek i zwiozłem wszystko do kraju.
Zamieszkali na Zabłociu. Budynek stary, ale przynajmniej mógł pomieścić warsztat Rakoczego. - Zawsze mieszkałem tam, gdzie miałem firmę. Kiedy był jakiś problem, z którym długo nie mogłem się uporać, to nieraz przyśniło mi się jego rozwiązanie. Zbiegałem po schodach do zakładu i pracowałem.
Kilka lat opracowywał nową technologię, wymyślił bezwodne farbowanie tkanin. Pomysł polegał na tym, aby tkaninę naturalną kolorować bez używania ogromnej ilości wody.
Chciał tę technologię opatentować, umówił się nawet z rzecznikiem patentowym, ale okazało się, że ktoś już na taki pomysł wpadł, i to bardzo niedawno. Poznał jego imię, nazwisko i narodowość.
Dwa dni później był w Norymberdze. - Pół godziny wystarczyło i byliśmy dogadani. Bo jak coś się ma zrobić, to trzeba działać od razu - tłumaczy Józef.
I tak powstał duet naukowiec-rzemieślnik, teoretyk-praktyk. On był chemikiem, zajmował się właściwościami tych tkanin i marketingiem. - Ja budowałem maszynę, która miała urzeczywistnić naszą technologię.
Dzieło życia w piasku
Wszystko, co miał, zainwestował w tę technologię. Sam prototyp maszyny kosztował ponad 150 tysięcy złotych.
To miało być dzieło jego życia. Projekt szedł w dobrą stronę, aż do dnia, gdy sąsiedni, 200-letni budynek, został poddany piaskowaniu.
- Nic o tym wcześniej nie wiedziałem.
Piasek rozpylany pod dużym ciśnieniem leciał we wszystkie strony. Dostał się też do maszyny i urządzeń drukujących, które stały w holu.
- Maszyna już nie ruszyła. Nikt nie przyznał się do winy.
Zadzwonił do Thomasa, wspólnika z Norymbergi, żeby mu to opowiedzieć.
- Jechał wtedy autostradą do jednego z naszych klientów, któremu miał przedstawić ofertę. Odebrał telefon, zatrzymał się i rozmawialiśmy dłuższą chwilę. Niedługo po tym dowiedziałem się, że Thomas do auta już nie wrócił. Zmarł na autostradzie na zawał serca. Zostałem sam.
- Nic już nie można było zrobić, on miał wszystkie kontakty do naszych klientów. Przepadły.
Na dodatek on sam wpadł w kłopoty. Feralnego 10 grudnia 2010 roku przechodził na zielonym świetle przez ul. Podgórską, kiedy uderzył w niego samochód. Odskoczył, uszkadzając lusterko. 23-letni kierowca stwierdził, że to przechodzień go napadł i chciał zniszczyć jego samochód. Sąd mu przytaknął i tak Józef Rakoczy trafił za kratki na siedem miesięcy.
Gdy wrócił, już nie było na czym pracować, bo pod jego nieobecność większość maszyn rozkradziono. Został bez grosza przy duszy.
W jego warsztacie wszystko będzie żyło i pachniało farbą, jak przed 50 laty w Pałacu Prasy przy ulicy Wielopole
Część tego, co zostało, musiał sprzedać. To, co udało mu się zachować, przeniósł w 2014 roku do wynajętego lokalu na Zabłociu. Starą ruderę postanowił zamienić w swój warsztat. Finansował go z emerytury. Udało mu się zorganizować warsztaty dla młodzieży.
Już chciał warsztat otworzyć, ogłosić całemu światu: tu teraz pracuje Józef Rakoczy, ostatni drukarz RP. Chciał opowiadać o swoim fachu, pokazywać jego tajniki, chciał drukować.
- Ale nieoczekiwanie dostałem wypowiedzenie i trzeba było się zwijać.
Stulatki i ta młodziutka
I wtedy pojawił się dyrektor Muzeum Inżynierii Miejskiej w Krakowie i pojawiła się nadzieja. - Zaproponował, że mnie przygarnie z całym warsztatem.
Józef Rakoczy milknie na chwilę, by po chwili dodać: - No, to już było, ale teraz żyję nowymi wyzwaniami. Pomysłów mam jeszcze wiele. Głowa do góry i dalej do przodu!
Cały czas poświęca na urządzanie warsztatu przy ul. św. Wawrzyńca. - To będzie żywe muzeum - wyjaśnia. - Każdy będzie mógł drukować, odbijać, wycinać. To wszystko będzie żyło i będzie pachniało farbą, jak przed laty w Pałacu Prasy przy Wielopolu. Sztuka przetrwa dla następnych pokoleń i dla Krakowa - uśmiecha się.
Miejsca ma wystarczająco, żeby rozłożyć sześć maszyn. Mają po przynajmniej 100 lat. Jedna się tylko wyróżnia -to rocznik 1956. Młodziutka.