Anna Józefina Lubieniecka śpiewała w Varius Manx i u Piotra Rubika. Próbowała też sił w solowej karierze jako Lari Lu. Potem rzuciła muzykę i pojechała w samotną podróż po USA. Teraz wraca do show-biznesu jako Józefina – i opowiada nam o swoich wzlotach i upadkach.
Niedawno swoją premierę miał twój pierwszy singiel firmowany imieniem Józefina – „Wilcze serce”. Czujesz się znowu trochę jak debiutantka?
Tak. Miałam długą przerwę od muzyki. W tym czasie przewartościowałam swoje życie, doceniłam też wiele rzeczy. Szczególnie te, które straciłam. Bardzo tęskniłam za śpiewaniem i dziś cieszę się jak dziecko, że wracam z singlem „Wilcze serce”. Śmieję się czasem, że taka ze mnie teraz „świeża krew”.
Ostatnio funkcjonowałaś na polskiej scenie muzycznej jako Lari Lu. Dlaczego nie wracasz pod tym pseudonimem?
Zerwałam kontrakt z wytwórnią, w której wydałam płytę Lari Lu. To kosztowało mnie bardzo dużo energii. W pewnym momencie zadecydowałam, że lepiej będzie, gdy zostawię ten projekt i zacznę coś całkiem nowego. Nie chciałam tracić sił i czasu na walkę i prawników. Wolałam pójść dalej i skupić się na pracy nad nowym. I tak narodziła się Józefina. Muzycznie wracam dziś do bardziej organicznych brzmień. Wizerunkowo wydaje mi się, że jestem teraz mniej mroczna, bardziej kobieca i dojrzalsza.
Tekst piosenki opowiada o kobiecie dążącej do spełnienia. To trochę o tobie?
Tak. „Wilcze serce” mówi o kobiecie, która gna za spełnieniem, która upada, ale wstaje i idzie dalej. Piosenki Józefiny będą opowiadać o tym, co naprawdę przeżyłam. Jest takie słowo w języku portugalskim - „saudade”. Oznacza ono tęsknotę za kimś lub za czymś ukochanym, lecz utraconym. Oznacza miłość, która pozostaje. O tym też jest „Wilcze serce”.
A za kim lub za czym ty teraz tęsknisz?
Był w moim życiu ktoś ważny i dziś już go w nim nie ma. Poza tym tęsknie za morzem i za słońcem.
Autorką tekstu „Wilczego serca” jest Anita Lipnicka. Jak doszło do waszej współpracy?
Na samym początku, gdy ten tekst próbowałam napisać sama, szukając inspiracji, od razu do głowy przychodziły mi teksty Anity. Z początku nie wierzyłam, że mogłaby się zgodzić, gdybym poprosiła ją o pomoc. Jednak wszystkie znaki na niebie sygnalizowały mi, że powinnam spróbować się do niej zwrócić. Nie miałam nic do stracenia. Dlatego w końcu odważyłam się. Anita się zgodziła, a gdy napisała tekst, byłam przeszczęśliwa.
Ty i Anita śpiewałyście w Varius Manx. Powymieniałyście przy okazji tej kooperacji wspomnienia z czasów współpracy z tym zespołem?
Oczywiście. W rozmowach z Anitą czasem przewija się osoba Roberta Jansona. Zarówno ja, jak i Anita, mamy z nim nadal kontakt.
Ty trafiłaś do Variusów w najtrudniejszym momencie ich kariery – kiedy wracali na scenę po wypadku. Nie miałaś wątpliwości czy powinnaś zastąpić Monikę Kuszyńską?
To był trudny moment dla nas wszystkich, ale cieszę się, że po tej całej tragedii zespół w końcu trochę odżył dzięki powrotowi na scenę. Dzisiaj, gdy znam Roberta Jansona lepiej, niż wtedy, chciałabym zobaczyć go szczęśliwego. Takiego, który wybaczył sobie i pogodził się z tym, co się wydarzyło.
Robert Janson ma w branży opinię trudnego lidera. Jak wspominasz współpracę z nim?
My bardzo się polubiliśmy. To typ introwertyka, a ja świetnie się odnajduję w towarzystwie takich osób. Sama uważam się trochę za kosmitkę. Śmiałam się zawsze z jego magicznej czapeczki – dżokejki-niewidki. Ja uwielbiam Roberta i nigdy nie postrzegałam go jako „trudnego lidera”. Dla mnie miał zawsze miękkie serduszko. (śmiech)
W jednym z wywiadów opowiadałaś o czasie, który spędziłaś w Varius Manx: „To ja sprowadzałam chłopaków na złą drogę. Było bardzo rock’n’rollowo”. Jak to wyglądało w praktyce?
Byłam wtedy młoda, zbuntowana i po koncertach prowokowałam chłopaków, aby mimo swojego wieku, imprezowali ze mną do rana. Dziś mamy po prostu co wspominać. (śmiech) Bo ten rock’n’roll’owy okres mam już na szczęście za sobą.
Śpiewałaś w Variusach tylko trzy lata. Dlaczego tak krótko?
W pewnym momencie, podczas pracy nad drugim albumem, nasze muzyczne drogi zaczęły się rozchodzić. To dlatego zrezygnowałam z dalszej współpracy. Dziś myślę sobie, że tak miało być. Bardzo im jednak kibicuję! Zasługują na wszystko, co najlepsze.
Nagraliście jednak wspólnie jedną płytę i daliście sporo koncertów. Czego nauczyłaś się w ciągu tych trzech lat od swych starszych kolegów?
Robert zawsze zachęcał mnie do pisania tekstów. Bardzo we mnie wierzył. Współpraca z Varius Manx na pewno więc mocno mnie rozwinęła. Poznałam też wielu fajnych i zdolnych ludzi, z którymi nasze drogi zawodowe nieraz się jeszcze połączyły. Choćby z reżyserem teledysku do „Wilczego serca” - jest nim syn perkusisty Varius Manx - Adam Romanowski.
Inną silną osobowością, z którą współpracowałaś w przeszłości, był Piotr Rubik. Jak zostałaś solistką jego zespołu?
Piotr zadzwonił do mnie po świątecznym wydaniu „Szansy na Sukces”, w której wzięłam udział, śpiewając jego „Psalm dla Ciebie”. Zaprosił mnie wtedy do współpracy. Potem, kiedy już mieszkałam w Berlinie, zadzwonił do mnie znowu, po latach. Potrzebował wokalistki na jeden koncert w Izraelu. To była cudowna odskocznia od mojej nowej rzeczywistości bez sceny.
Piotr jest innym typem lidera niż Robert Janson?
Uważam, że jest po prostu innym typem człowieka. Piotr jest raczej wesołkiem, a Robert - introwertykiem. Bardzo cenię Piotra za jego pracowitość. Pamiętam jak po koncertach, cały zespół, świętując sukces, otwierał szampana. Piotr wypijał tylko jeden kieliszek i wracał do pracy. Był też cudowny dla swoich fanów. Poświęcał im czas, pielęgnował z nimi relacje, odnosił się do nich z wdzięcznością. Bardzo lubiłam też patrzeć na jego uczucie do żony Agaty, na ich miłość. To było coś naprawdę pięknego.
Dawałaś z zespołem Piotra dużo koncertów w kraju i zagranicą. „Liznęłam trochę wielkiego świata” – powiedziałaś potem po latach. Jak ci się spodobał ten „wielki świat”?
Koncerty Piotra Rubika, w czasach, kiedy śpiewałam w jego zespole, to były wielkie wydarzenia. Piotr zapełniał amfiteatry i hale widowiskowe do ostatniego krzesełka. Po koncercie zdarzało się, ze dawaliśmy po siedem bisów. Pamiętam koncert w Chicago. Organizator zadbał, abyśmy poruszali się po mieście limuzynami. Ludzie na Michigan Avenue nie wiedzieli kim jesteśmy, ale na wszelki wypadek robili sobie z nami zdjęcia. (śmiech) Natomiast ja po takich wyjazdach zawsze wracałam do swojego świata, a był on zupełnie normalny.
Wspomniałaś o „Szansie na sukces”. To był pierwszy muzyczny talent-show w Polsce. Tego rodzaju programy są dobrą okazją do rozpoczęcie kariery w show-biznesie?
Myślę, że każdy musi przejść swoją własną drogę. Jednym taki program pomoże, drugim zaszkodzi. Niektórzy po wygranej szybko znikną, a ci, którzy wcale nie wygrali i tak wejdą na szczyt, bo okazuje się, ze to oni mieli więcej do powiedzenia. Najważniejsze to robić swoje i nigdy się nie poddawać.
Niedługo po „Szansie na sukces” wygrałaś „Debiuty” w Opolu. Występ w słynnym amfiteatrze był dla ciebie w jakimś sensie spełnieniem marzeń?
Wtedy nie zdążyłam nawet o tym zamarzyć. Naprawdę nie spodziewałam się wygranej. Na deskach opolskiego amfiteatru znalazłam się właśnie dzięki wygranej w „Szansie na Sukces”.
W końcu zaczęłaś solową karierę jako Lari Lu. Jak czułaś się, kiedy po współpracy z Rubikiem i Jansonem, mogłaś wreszcie śpiewać swoje własne piosenki?
Na pewno byłam z siebie dumna. I spełniałam się twórczo. Nauczyłam się też pokory, bo nagle musiałam zejść z "gwiazdorskiego" poziomu pracy z Varius Manx i z Piotrem Rubikiem na poziom, w którym sama musiałam być i swoim kierowcą, i swoim technicznym, a na koniec nawet i swoim menedżerem. (śmiech) Z czasem pojawiły się chwile, w których tęskniłam za tą energią koncertową, którą dawali mi fani Variusów i Piotra Rubika. To były piękne koncerty.
Muzyka z solowej płyty, którą nagrałaś jako Lari Lu, była nostalgiczna i eteryczna. Prywatnie jesteś taką osobą?
-Tak. Prywatnie często popadam w melancholijne stany. Dlatego cieszę się, że mój nowy team producencki ciągnie mnie muzycznie w żywszą, w bardziej energetyczną stronę. Myślę, że to świetne połączenie. Dopełniamy się. Natomiast nie mam pewności, czy prywatnie jestem osobą eteryczną. Chyba nie.
Płyta miała nowoczesne brzmienie, zebrała pozytywne recenzje, dałaś udane koncerty. Dlaczego nie odniosła komercyjnego sukcesu?
Płyta nie była ukierunkowana na sukces komercyjny. Pewnie dlatego. Występowałam też pod pseudonimem i tak właściwie konsekwentnie rezygnowałam z każdej propozycji komercyjnej. To zawodowo doprowadziło mnie do punktu, w którym zniknęłam.
Przerwałaś wtedy karierę – i zniknęłaś ze sceny i z mediów. Obraziłaś się na muzykę?
Jak dotąd żyłam z muzyki. Po płycie Lari Lu musiałam poszukać innej pracy, a przyszedł taki moment, że bardzo ciężko było mi połączyć ze sobą te dwie rzeczy. Kiedy wracasz po ośmiu godzinach pracy do domu, jedyne o czym marzysz to, żeby odpocząć i mieć siły na kolejny dzień.
Wybrałaś się wówczas w samotną podróż po USA. Jakie przygody zaliczyłaś podczas tej wyprawy?
Kocham podróże, a moim marzeniem jest mieć swojego własnego kampera. Wycieczka do USA była roadtripowa. Zrobiłam prawie pięć tysięcy kilometrów w szesnaście dni. Pod tym względem jestem totalnym "zajawkowiczem". Poleciałam do Stanów całkiem sama. Wzięłam ze sobą namiot i śpiwór, a na miejscu kupiłam kuchenkę kempingową. Wystartowałam w Los Angeles, kierując się do San Francisco trasą Route 1, przez Big Sur. Potem był Yosemite Park, Sequoia Park, Death Valley, Las Vegas, Grand Canyon, Monument Valley, Slab City, San Diego... To było niesamowite przeżycie. Mam zamiar to jeszcze kiedyś powtórzyć.
Ostatecznie zameldowałaś się w Berlinie. Dlaczego postanowiłaś wyjechać akurat tam?
Od zawsze chciałam tam mieszkać. Cieszę się, ze w końcu spróbowałam. Inaczej do końca życia wypominałabym sobie, ze tego nie zrobiłam. Berlin jest kolorowy, multikulturowy. Ja kocham te tureckie sklepiki, miks narodowościowy, te smaki, historie ze wszystkich stron świata. Berlin jest dla mnie bardzo inspirującym miejscem.
Jak powszechnie wiadomo Berlin jest światową stolicą techno. Dałaś się wciągnąć tej subkulturze i imprezowałaś w słynnym klubie Berghain?
Tak, kocham techno i muzykę klubową. Jednak w Berlinie wolałam pojeździć sobie rowerkiem z plecaczkiem, posiedzieć na trawie i poczytać książkę, niż imprezować w Berghain. (śmiech) Tak, jak już wcześniej wspomniałam, czasy rock'n'rolla dawno się już dla mnie skończyły.
Jak sobie poradziłaś finansowo w Berlinie?
Gdyby nie moja przyjaciółka, byłoby pewnie ciężko. Emigrując do obcego kraju, dobrze mieć kogoś na miejscu, kto nam pomoże na początku. Ona mi bardzo pomogła. W Berlinie bywało różnie. Miałam naprawdę piękne momenty, chłopaka, przyjaciółkę, świetnych znajomych, ale dopadła mnie też proza emigracji, a w pewnym momencie musiałam wybierać, albo muzyka, albo Berlin.
Gdzie wtedy pracowałaś?
Robiłam bardzo dużo różnych rzeczy. Pracowałam w agencji eventowej, byłam pet sitterką, pracowałam w jednym z barów i w sklepie z ubraniami.
Próbowałaś zaistnieć w niemieckim show-biznesie?
Koledzy i koleżanki z pracy zachęcali mnie do wzięcia udziału w niemieckim talent-show, ale ostatecznie wróciłam do Polski. W Berlinie współpracowałam także z muzykami stamtąd, jednak piosenki trafiały do szuflady. Może je kiedyś stamtąd wyciągnę, kto wie.
Dlaczego zdecydowałaś się zacząć wszystko od nowa w Polsce?
Bodźcem do tego powrotu do Polski było spotkanie ze Sławkiem, z którym poznałam się za czasów, gdy śpiewałam w Varius Manx. Pracował z nami jako menedżer. Pewnego dnia zadzwonił do mnie, bo usłyszał naszą piosenkę w radiu. Spotkaliśmy się, a ja opowiedziałam mu swoją historię. Tak właściwie to on był tą osobą, która pomogła mi znowu o siebie zawalczyć. Owocem tego ogromnego wsparcia jest dziś „Wilcze serce”.
Jakie masz nadzieje i obawy związane z powrotem na rodzimą scenę?
Jedyną moją obawą są pozamykane sceny i pandemia. To nie jest dobry czas dla muzyków. Ale udowodniłam sobie już nie raz, jak silna potrafię być bez względu na sytuację. Jeśli ten koncertowy zastój będzie trwał dłużej, wiem że i tak na pewno sobie poradzę. Staram się być optymistką.
Masz kogoś bliskiego sercu, kto cię obecnie wspiera?
Moim największym wsparciem jest teraz rodzina, przyjaciele i management.
Rodzice są zadowoleni, z drogi kariery muzycznej, którą wybrałaś?
Nie. (śmiech) Moi rodzice zawsze woleli, żeby ich córka poszła w życiu jakąś normalną drogą, wzięła kredyt na 30 lat, ślub i miała już dwójkę, a najlepiej trójkę dzieci. Wtedy byliby najszczęśliwsi.
Jesteś obecna na muzycznej scenie ponad piętnaście lat. Nie rozczarował cię polski show-biznes?
W swoim życiu zdążyłam poznać naprawdę bardziej rozczarowujące miejsca niż polski show-biznes. Kiedyś myślałam, że największą lekcję już dostałam od Janusza Józefowicza w Teatrze Buffo, ale nie. Okazuje się, że najważniejszą z lekcji, jaką dostałam, dostałam od życia. Zwykłego życia.
A jaką lekcję otrzymałaś od Janusza Jóżefowicza?
Współpraca z Januszem Józefowiczem była moim pierwszym doświadczeniem w pracy z muzyką i szkołą przetrwania. Myślałam, że tak wyglada ten muzyczny świat. Na szczęście nie. (śmiech)