Julia Wieniawa: Lubię się mierzyć z nowymi wyzwaniami
Julia Wieniawa ma zaledwie 21 lat, a już może się pochwalić sukcesami aktorskimi i muzycznymi. Mało tego: na Instagramie obserwują ją prawie 2 miliony fanów. Jak młoda gwiazda radzi sobie z taką popularnością?
Swoją premierę miała właśnie twoja nowa piosenka – „SMRC”. Odsłania ona nieco inne twoje oblicze – bardziej mroczne i nastrojowe. Skąd pomysł na ten utwór?
Bardzo chciałam się pokazać ludziom od innej, bardziej emocjonalnej strony . Nagrałam tę piosenkę już bardzo dawno. Kiedy spotkałam się z Mery Spolsky powiedziałam jej, że chciałabym tekst o lękach, o depresji, o rzeczach, które nas ograniczają. Ta piosenka jest też o wykluczeniu: że inność jest postrzegana jako coś złego i wiele ludzi jej nie akceptuje. Dlatego można ją interpretować na różne sposoby. „SMRC” to może być skrót od „śmierci”, ale też od „smutek mnie roznosi czasem”. (śmiech) Niektórzy uważają, że śpiewam o swojej sytuacji – i tak też można powiedzieć. Chciałam jednak, by było tu pewne niedopowiedzenie, bo ja zawsze lubiłam sztukę, która zostawia margines na własną interpretację odbiorcy. Na początku bałam się ten utwór wydać, bo nie byłam pewna, czy ludzie go zrozumieją i zaakceptują takie moje oblicze. Dlatego długo leżał w szufladzie – aż wreszcie go pokazałam. Myślę, że pojawił się w dobrym czasie, gdyż zahacza o wiele aktualnych tematów. Podczas kwarantanny był nieco depresyjny czas i wtedy dojrzałam do ujawnienia tej piosenki.
„SMRC” to twoje drugie nagranie z Wojtkiem Urbańskim z duetu Rysy. To właśnie z nim znajdujesz najlepsze porozumienie?
Tak. Już na pierwszym naszym spotkaniu złapaliśmy dobry kontakt, z czasem zostaliśmy przyjaciółmi. Nasza współpraca jest bardzo szczera, nie boimy się mówić sobie, co naprawdę myślimy. Dlatego też wychodzą nam takie dobre rzeczy, jesteśmy oboje tak samo mocno w nie zaangażowani. Bardzo szanuję Wojtka jako muzyka i praca z nim zawsze była w sferze moich marzeń. Pamiętam jak na pierwszym spotkaniu w wytwórni Kayax, przygotowano dla mnie 20 utworów zrealizowanych przez różnych producentów, a ja wybrałam 6 z nich i każdy okazał się być zrealizowany przez Wojtka. To było przesłuchanie w ciemno: nie mówili mi, który utwór jest czyj. No nie ma przypadków. Dlatego tak dobrze się rozumiemy. Nie zamykam się jednak nagrywałam też z innymi producentami. I myślę, że tak będzie też w przyszłości. Ale do Wojtka mam szczególną słabość.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że teksty, które śpiewasz, to swoisty „rachunek sumienia”. Na czym on polega?
Nigdy nie chciałam pracować w ten sposób, że wytwórnia przynosi mi gotowy numer – a ja mam go tylko odśpiewać. To w ogóle nie byłabym ja. Ja robię muzykę z pasji. Nigdy nie chciałam być tylko wykonawczynią. Śpiewanie to moje hobby, które chcę robić z serca i szczerze. Na razie nie piszę sama tekstów, bo jeszcze nie potrafię, albo jeszcze mam blokadę. Zresztą i tak zarzuca mi się, że wszystko robię sama. Od tego są utalentowani tekściarze, żeby z nich korzystać. Ale to nie jest tak, że oni przynoszą mi swoje teksty na tacy. Spotykam się z nimi wcześniej i dużo rozmawiamy o tym, o czym chciałabym, aby był tekst do danej piosenki. To właśnie taki „rachunek sumienia”, bo w jakimś sensie „spowiadam” się tym tekściarzom. Kiedy nagrywałam „SMRC” pierwszy raz w studiu, Mery Spolsky była tam ze mną i wspólnie ustalałyśmy co zostawić, a co zmienić. Kilka osób mi zarzuciło, że Wojtek zrobił muzykę, Mery – tekst, a Julka tylko zaśpiewała. Zupełnie tak nie jest. Bardzo mocno uczestniczę w każdym etapie procesu twórczego.
Kiedyś stwierdziłaś, że nie czujesz się jeszcze pewnie w śpiewaniu. To dlatego dostajemy twój kolejny pojedynczy utwór, a nie spieszysz się z nagraniem całej płyty?
Nie nagrałam na razie płyty raczej z powodów czasowych. Nie chciałam tego robić na łapu-capu. Uczestniczę w wielu różnych projektach i muzyka na razie była na drugim torze. Ale teraz mam więcej czasu i znowu nabrałam weny, żeby stworzyć tę płytę. Ja jednak trochę inaczej pracuję niż wokaliści, którzy zajmują się tylko śpiewaniem. Kiedy nagram coś fajnego, to chcę to wypuścić od razu tu i teraz. Tak pojawiają się kolejne single, które w końcu stworzą całą płytę.
Zanim zaczęłaś śpiewać, poznaliśmy cię jako aktorkę. Zadebiutowałaś mając 14 lat w serialu „Rodzinka.pl”. Jak do niego trafiłaś?
Z castingu. Już od dziecka chodziłam na różne zajęcia artystyczne – w tym i na musicalowe. Reżyser „Rodzinki.pl” zaprosił kilka według niego utalentowanych dziewczyn z tej szkoły na przesłuchanie. Od razu zwrócił na mnie uwagę – i weszłam do serialu. Myślałam, że będzie to na krótko, ale okazało się, iż zostałam na kilka sezonów. Potem kolejny projekt zaczął gonić kolejny. Ale to nie było takie hop-siup. Musiałam chodzić na castingi, zresztą do tej pory to robię. Co więcej: teraz, kiedy ludzie mnie znają i oceniają przez pryzmat tego, co widzą o mnie w mediach, to nawet trudniej mi zdobyć jakąś rolę. Bo trzeba jeszcze bardziej udowadniać, że coś się potrafi. Ostatnio zrobiłam bardzo fajne filmy – bo pokazują one to, co najbardziej kocham w aktorstwie: to, że mogę się zmieniać, że mogę wychodzić ze swojej strefy komfortu, mogę w sobie odnajdywać nowe umiejętności. Uwielbiam to w aktorstwie i dlatego właśnie chciałam zostać aktorką.
Na planie „Rodzinki.pl” mogłaś podglądać takich znanych aktorów, jak Małgorzata Kożuchowska czy Tomasz Karolak. Uczyłaś się od nich w ten sposób aktorstwa?
Na pewno praca z nimi była pierwszą lekcją aktorstwa w moim życiu. To bardzo utalentowane osoby, zaczęłam więc z wysokiego „c”. Na planie panowała jednak naprawdę rodzinna atmosfera. Szkoda, że już nie ma tego serialu. Bardzo wszyscy tego żałujemy.
Kiedy zaczęłaś grać w „Rodzince.pl” trudno ci było łączyć szkołę z aktorstwem?
Na początku nie – bo nie było tego aż tak dużo. Ale potem, kiedy zaczęłam grać w innych serialach, zrobiło się trudniej. Najciężej miałam w liceum. Miałam dobre oceny, ale słabą frekwencję. I przez tę frekwencję grozili mi niedopuszczeniem do matury. Ale na szczęście udało mi się wszystko nadrobić. Było kilku nauczycieli, którzy bardzo wspierali mnie w tym, co robiłam i mówili: „Julka, super, że się realizujesz poza szkołą”. Ale było też wiele osób, które mnie przez to gnębiły.
Jak sobie z tym radziłaś?
Z czasem nabrałam grubej skóry. Jestem opakowana w ogromny pancerz. Tak to jednak tylko wygląda na zewnątrz. W domu nie raz było mi przykro i płakałam w poduszkę. Odnosi się to do całego mojego życia – tego aktualnego też. Jestem bardzo wrażliwą osobą, która głęboko przeżywa wiele rzeczy. Na zewnątrz zakładam jednak maskę, bo wszyscy tego ode mnie oczekują. Dlatego w piosence „SMRC” chciałam ją trochę uchylić. A kiedyś – chciałabym ją zdjąć całkowicie.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że sukces cię zaskoczył. Jak sobie poradziłaś z nagłą popularnością?
Mam wokół siebie cudownych ludzi, którzy zawsze ściągają mnie na ziemię. Największy komplement, jaki dostaję od nowo poznanych osób, to jest: „Wow, ale jesteś normalna!”. Bo taka jest prawda – nie chodzę z głową w chmurach czy z zadartym nosem. Ja bardzo rozgraniczam dwa światy, w których funkcjonuję: ten prywatny i ten medialny. Niektórzy myślą, że lubię się afiszować publicznie ze swoją prywatnością. A tymczasem wcale tak nie jest. Nigdy nie nagrywam prywatnych spotkań, ani nigdy nie opowiadam o swoim prywatnym życiu w mediach. Jasne – moje związki stały się publiczne, ale nie z mojej woli, tylko przez paparazzich. Jak na swoje możliwości i tak bardzo chronię swoją prywatność. I to właśnie sprawiło, że nie „odpłynęłam”. Zawsze, kiedy wstaję z łóżka, uświadamiam sobie, że powinnam być wdzięczna za to, co mam. A kiedy człowiek tak podchodzi do życia, to dostaje od niego jeszcze więcej. To też jest ważne. Bardzo wierzę w swoje możliwości i stawiam sobie wysoko postawioną poprzeczkę. Afirmuję swoje życie, dużo medytuję, uprawiam jogę. To też mi daje wewnętrzny spokój.
Dzisiaj masz 21 lat, karierę zaczynałaś mając 14. To pokazuje, że dojrzewałaś na oczach całej Polski poprzez swoją obecność w telewizji i w internecie. To było trudnym doświadczeniem?
Oczywiście były trudniejsze momenty niż w życiu innych ”normalnych” nastolatków. Ale ja bardzo lubię swoje życie. Przyzwyczaiłam się do tego, wiem na co się pisałam. Od początku zdawałam sobie sprawę z tego, czym się ten zawód „je”. I jestem wdzięczna losowi, że tak wcześnie zaczęłam tę pracę. Oczywiście szybciej uciekła mi beztroska i niemyślenie o jutrze, takie luzackie życie tylko tu i teraz. Nie żałuję jednak tego, bo szybciej dojrzałam i szybciej popełniłam pewne błędy, których już więcej nie popełnię. Nie chcę tu używać wielkich słów, ale czuję się dzisiaj mądrzejsza niż mogłabym być, gdyby w moim życiu nie wydarzyło się już to, co się wydarzyło. Oczywiście jeszcze wiele przede mną – i tylko iść dalej.
Dzisiaj większość twoich kolegów i koleżanek jeszcze studiuje – a ty już pracujesz na pełnych obrotach. Jak się z tym czujesz?
Zazdroszczę im. Ale tak naprawdę, jakbym bardzo chciała, to też bym mogła iść na studia. I nie wykluczam tego. Może pewnego dnia obudzę się i powiem: „Ach, idę do szkoły”. Nie jest to wykluczone. Jestem jednak już na innym etapie życia i cofanie się nie ma chyba większego sensu. Idąc na studia, byłabym w lekkim zawieszeniu przez pięć lat. Niby nic w tym złego, może więc kiedyś to do mnie przyjdzie. Na razie dobrze jest, jak jest. Bardzo szanuję wszystkich studentów akademii teatralnej, bo sama miałam do niej pójść, ale moja życiowa droga inaczej się ułożyła. Każdy ma swoją ścieżkę i powinien nią iść. Ja zawsze mówię: „Go with the flow”.
W polskim świecie filmowym panuje opinia, że prawdziwym aktorem jest ten, kto ma za sobą akademię teatralną. Nie czułaś się nigdy dyskryminowana z powodu tego, że nie skończyłaś tego rodzaju szkoły?
Kiedyś rzeczywiście, dawano mi to odczuć. Teraz mam wrażenie, że już nie. Zawsze bronię swego wyboru drogi życiowej. Znam wielu świetnych aktorów, którzy zagrali w wybitnych filmach, a nie ukończyli szkoły teatralnej. Mimo tego są bardzo utalentowani i brani do kolejnych projektów. To nie jest tak, że idąc do szkoły, masz przepis na sukces. Znam też wielu młodych aktorów, którzy skończyli szkołę i nie robią niestety nic. Lub uczestniczą w projektach, których tak naprawdę nie chcieliby robić. Show-biznes to prawdziwa ruletka. Trzeba mieć nie tylko talent, ale też szczęście. I to nie jest tak, że nie idziesz do szkoły, to jesteś zły, a idziesz – to jesteś świetny. Dlatego nie powinno się nikogo oceniać po tych wyborach.
W którym momencie kariery poczułaś, że jesteś już w pełni profesjonalną aktorką?
Dużo pewności siebie i utwierdzenia w przekonaniu, że aktorstwo to zawód, który naprawdę kocham, dała mi rola w filmie „W lesie dziś nie zaśnie nikt”. Tam pokazałam zupełnie inną twarz. Bardzo mocno przygotowywałam się do tej roli. Film wzbudził wiele skrajnych opinii. Jedni mówią, że jest super, a drudzy – że nie. W środowisku filmowym wiele osób go jednak chwali. Ja od początku byłam wdzięczna, że dostałam akurat tę konkretną rolę, dzięki której zostałam „odszufladkowana”. Stało się to za sprawą reżysera Bartka Kowalskiego, który teraz jest już moim dobrym przyjacielem. Praca z nim była bardzo rozwijająca. Dzięki temu zagrałam przełomową dla mnie rolę.
We „W lesie dziś nie zaśnie nikt” zagrałaś wbrew swojemu wizerunkowi medialnemu – nie jesteś aż tak piękna i słodka. Jak ci się spodobało to doświadczenie?
Bardzo. Lubię się mierzyć z nowymi wyzwaniami. Pamiętam jak na planie mówiłam do charakteryzatorek: „Dajcie mi więcej pryszczy! Chcę mieć tłuste włosy! Dajcie mi starą i spraną koszulkę!”. Chciałam w ten sposób zupełnie nie podkreślać swojej kobiecości, aby widzowie spojrzeli na mnie trochę inaczej. Nie na moje ciało, tylko w moje oczy. I to się udało. Dostałam bardzo dobre recenzje i byłam nimi bardzo wzruszona. Bo zrobiłam wszystko, by ludzie spojrzeli na mnie inaczej. Zobaczymy co będzie dalej.
„W lesie dziś nie zaśnie nikt” to pierwszy w Polsce film z krwawego gatunku „slasher”. Dziewczyny zazwyczaj nie lubią takiego kina. Nie miałaś oporów przed występem w takim filmie?
Nie. Cieszyłam się. Sama nie lubię oglądać horrorów, ale co innego było zagrać w takim filmie. Jest tam wiele ohydnych scen, ale też wiele zabawnych momentów. Taka jest konwencja „slashera”. To pierwszy tego rodzaju film w Polsce – ale został zrobiony bardzo dobrze pod względem przyjętej formuły. Mieliśmy podczas jego realizacji wiele zabawnych momentów. Mam świetne ujęcia „backstage’owe”, ale nie ujrzą one niestety światła dziennego. Wszyscy byliśmy zaangażowani w ten projekt na maksa – i mówię tu nie tylko o reżyserze i aktorach, ale również o operatorze, dźwiękowcach czy oświetleniowcach. Cała scenografia została zbudowana od zera przez naszych scenografów. Wszyscy się jarali, że wreszcie mają prawdziwe kino do zrobienia. Bo w polskim filmie rzadko zdarzają się takie gatunkowe rzeczy. Dlatego ludzie wręcz wyżywali się w tej pracy. Po raz pierwszy w życiu miałam tak, że kończyłam swoje sceny o piętnastej, ale zostawałam na planie, żeby zobaczyć jak powstają inne. Wszyscy mówili: „Julka, idź do domu”, a ja: „Nie, chcę z wami zostać, bo jest tak fajnie!”. Siedzieliśmy w prawdziwym lesie i w ekipie zawiązał się świetny klimat. To była wspaniała przygoda.
Praca na planie kinowego filmu bardziej ci się spodobała niż praca na planie telewizyjnego serialu?
W Polsce głównie produkuje się seriale. Kino to dosyć hermetycznie zamknięte środowisko. Całe szczęście teraz trochę otwiera się ono na nowe twarze i niekonwencjonalne osoby. Bardzo się ucieszyłam, że mogłam zagrać dużą rolę w kinowej produkcji. To coś zupełnie innego niż serial. Na przygotowanie do poszczególnych scen jest zdecydowanie więcej czasu. Seriale produkuje się w Polsce szybciej: w ciągu jednego dnia powstaje jakieś piętnaście scen. A my robiliśmy po trzy sceny dziennie. To był prawdziwy komfort dla aktorów. Mało tego: niedawno kręciłam inny duży film, o którym nie mogę na razie więcej powiedzieć, to tam jedna scena powstawała aż przez osiem godzin! Z każdego kąta, tyle dubli, ile trzeba. I ja to kocham.
W telewizji tez czasem pojawiają się ciekawe seriale – choćby ostatnio „Zawsze warto”, który już po pierwszym sezonie dostał Telekamerę. Jak wspominasz pracę na jego planie z Kasią Zielińską i Weroniką Rosati?
Bardzo fajnie. Mamy ze sobą kontakt do tej pory. Z Kasią często chodzę na obiady, z Weroniką raczej rozmawiam przez telefon, bo na razie jest w Stanach. W tym serialu to było fajne, że podchodziliśmy do niego jak do filmu kinowego. Staraliśmy dawać sobie jak najwięcej czasu na sceny. Żeby to było ładne. Mieliśmy kilku świetnych operatorów. Tam na planie poznałam właśnie Czarka Stoleckiego, który potem robił „W lesie dziś nie zaśnie nikt”. Chcieliśmy, aby jakość tego serialu była widoczna gołym okiem. Do tego serial ten opowiadał o wartościowych rzeczach, momentami wręcz tematach tabu. Kobiety słały do nas listy z podziękowaniami za to, że poruszamy ważne dla nich problemy i pomagamy im iść przez życie. Dlatego to też była wspaniała praca – chociaż bardzo trudna, bo trzeba było wstawać codziennie o 4.30 i jechać na plan. Czasem zdarzały się obsuwy i spędzałam na nim po osiemnaście godzin. Do tego lato kręciliśmy zimą, a zimę – latem. Czyli jednym słowem – hardkor. Mieliśmy jednak wspaniałą ekipę. Dzięki niej takie seriale mogę kręcić.
Zagrałaś też w Teatrze w Telewizji. Mało tego: przygotowujesz się do występu na jednej z warszawskich scen. To dla ciebie aktorsko dowartościowujące?
Teatr Telewizji był od dawna moim marzeniem. I było to fajne doświadczenie. Super mi się pracowało z reżyserem Markiem Kotem, który dostał za swą pracę prestiżową nagrodę. Miałam dzięki niemu okazję cofnąć się w czasie – bo sztuka rozgrywała się w okresie międzywojennym. A w prawdziwym teatrze zadebiutuję we wrześniu. Miało się to stać w marcu, ale musieliśmy wszystko przełożyć ze względu na pandemię. Boję się tego – to jest dla mnie totalne wyjście z „comfort zone”. Spotkanie z publicznością na żywo w teatrze, to zupełnie inna praca i coś kompletnie nowego dla mnie. Nie ma dubli, nie można nic powtórzyć. To szalenie stresujące. A ja jestem przyzwyczajona do pracy na planie czy w studiu, gdzie wszystko można zagrać jeszcze raz. Jestem więc zestresowana – ale pozytywnie.
Dużą rolę w kreowaniu twojej popularności odegrały media społecznościowe. Jak to się dzieje, że tak świetnie sobie z nimi radzisz?
To chyba typowe dla mojego pokolenia. Początkowo używałam Instagrama w prywatnych celach. Jeszcze w gimnazjum. Jest to więc dla mnie coś naturalnego, jak zrobienie herbaty. Co ważne: choć to pewnego rodzaju kreacja, ja jestem bardzo szczera w tym, co pokazuję. Lubię robić ładne zdjęcia, ale prezentuję rzeczywistość w rożnych barwach. Nie wszystko jest tylko piękne i idealne. Nie używam w ogóle programów do poprawiania zdjęć. Kiedyś spróbowałam i stwierdziłam, że to nie dla mnie. Po prostu pokazuję moje życie, jakie naprawdę jest. Głównie odsłaniam kulisy mojej pracy. Promuję zdrowe odżywianie i uprawianie sportu. Wspieram też różne mniejszości, które tego potrzebują. Staram się być sobą.
Na Instagramie obserwuje cię prawie dwa miliony fanów. Czujesz odpowiedzialność za to, co im pokazujesz?
Tak. Uważam bardzo na to, co mówię i piszę. Nie boję się jednak poruszać spraw, które są dla mnie ważne. Staram się do tego podchodzić odpowiedzialnie. Mam szeroki target odbiorców, ale głównie są to bardzo młodzi ludzie. Jestem dla nich idolką. To przemiłe i cieszę się z tego, ale jest to duża odpowiedzialność.
Na pewno spotykasz się też z hejtem. Masz dobry sposób na radzenie sobie z nim?
Staram się po prostu nie czytać takich komentarzy. Tylko konstruktywna krytyka mnie interesuje. Do hejtowania już się przyzwyczaiłam. Kiedyś bardziej to przeżywałam. Tak już w tym biznesie jest: cokolwiek zrobisz dobrego czy złego, to i tak niektórzy cię skrytykują. Dlatego wiem, że do kogo moja informacja ma trafić, to trafi. I mam szerokie grono fanów, którzy mnie wspierają szczerze. Na tysiąc komentarzy, tylko dziesięć jest negatywnych. Oczywiście wiem, że to one się wyróżniają i wszyscy tylko je widzą. Tak naprawdę nie mają one jednak dla mnie najmniejszego znaczenia.
Niedawno magazyn „Forbes” uznał cię za jedną z najcenniejszych „marek osobistych” na polskim rynku reklamowym. Co ty na to?
Byłam w szoku. To dla mnie naprawdę zaskakujące. Może to zabrzmi nieskromnie, ale spodziewałam się tego – jednakże jeszcze nie teraz. Najbardziej ucieszyło mnie, że jestem najmłodszą osobą na tej liście. Potraktowałam to jako nagrodę za to, co robię. I znak, że podążam w dobrym kierunku. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to nie tylko ja sama jestem odpowiedzialna za ten sukces. To wielu ludzi, których wybieram do współpracy: stylistki, makijażystki, fryzjerki. Wiele zawdzięczam mojej mamie – to, że jest moją menedżerką i mi pomaga. Gdyby nie ona, być może nie miałabym takiej motywacji do działania. Jeśli chodzi o PR – wszystko wymyślam sama. Nigdy nie pracowałam z żadną agencją. Wszystko, co pojawia się na moim Instagramie i Facebooku wychodzi ode mnie. Nigdy nie chciałam oddać tego komukolwiek z zewnątrz. Ja sama wiem, co dla mnie najlepsze. Dlatego pracujemy z moją mamą tylko we dwie.
Dlaczego tyle znanych firm chce się reklamować na Twoim Instagramie czy Facebooku?
Nie wiem. Ale korzystam z tego. Promuję jednak zawsze rzeczy, które autentycznie lubię. Które są dobrymi produktami. Fajnie jest korzystać z takich możliwości i każdy to robi.
Ta internetowa działalność pomaga ci w walce o nowe role?
To zależy. W komercyjnych produkcjach – tak, w ambitnych – nie.
Pandemia przekreśliła wiele naszych planów. W twoim przypadku pewnie też tak było.
Najbardziej mi żal „Tańca z gwiazdami”. Bo naprawdę pokochałam ten program. Taniec daje mi mnóstwo energii i radości. Szczególnie z moim partnerem – Stefano Terrazzino. Najpierw był moim ukochanym idolem, a teraz – jest przyjacielem. Tańczyło się nam dobrze i szkoda, że musieliśmy to przerwać. Ale spoko: co się odwlecze, to nie uciecze. We wrześniu wracamy.
Kwarantanna była dla ciebie trudna?
Może takie zatrzymanie było dla mnie dobre. Robiłam bowiem wiele rzeczy i byłam już fizycznie zmęczona. Początkowo było mi przykro, że to wszystko spadło, ale potem byłam wdzięczna za tę kwarantannę. Mogłam sobie poukładać różne rzeczy w głowie. Spędziłam wiele czasu z rodziną i było to dla mnie bardzo ważne. Podszkoliłam się też w gotowaniu. (śmiech)
Jakie masz marzenia na przyszłość?
Zobaczymy. Co przyjdzie, to przyjdzie.