Julia Wieniawa: Staram się być prawdziwa, ale prywatność zostawiam dla siebie
Jej profil na Instagramie obserwuje ponad dwa miliony fanów. Czy wszyscy oni kupią teraz jej debiutancką płytę „Omamy”? Julia Wieniawa zwierza się nam, jak rozgranicza swoje życie prywatne od obecności w mediach.
Niedawno zaprezentowałaś po raz pierwszy na żywo piosenki ze swej debiutanckiej płyty „Omamy” podczas Orange Warsaw Festivalu. Jak wspominasz ten występ?
To była niesamowita przygoda. Połączony stres z ekscytacją. Potraktowałam ten koncert jako swoją wizytówkę, dlatego przyłożyłam się do niego, aby pokazać fanom i niedowiarkom, że to śpiewanie nie jest moim widzimisię, tylko traktuję je na poważnie. No i chyba moja praca się opłaciła, bo występ został bardzo dobrze przyjęty. Mam wrażenie, że otworzył mi on nowe muzyczne drzwi i nowy etap w moim życiu.
Powiedziałaś, że bałaś się, iż nikt nie przyjdzie na ten koncert. Dlaczego nie wierzyłaś, że pójdzie dobrze?
Ja tak zawsze mam. Nawet jak organizuję urodziny, to obawiam się, że nikt nie przyjdzie, a potem jest pełna sala ludzi. (śmiech) Tak na serio: nigdy wcześniej nie koncertowałam, nie uzbierałam więc sobie grupy wiernych fanów, z którymi spotykam się pod sceną. Byłam też trochę rzucona na głęboką wodę, bo to prestiżowy festiwal, na którym występują wielkie gwiazdy. Dlatego myślałam, że nikogo nie będzie interesowało to, co tam śpiewam. Nagle okazało się, że wręcz przeciwnie, ludzie byli ciekawi, jak dam sobie radę. A pierwsze dziesięć rzędów to byli ci, którzy znali teksty wszystkich moich piosenek na pamięć. To było duże zaskoczenie i pozytywny kopniak, żeby to robić dalej w przyszłości.
Spodobało ci się śpiewanie na żywo?
Bardzo. Ten występ przekonał mnie, że to jest moja droga. Okazało się, że czuję dużą satysfakcję, będąc na scenie. Nawet większą niż wtedy, kiedy wykonuję inne moje aktywności artystyczne. Takiej adrenaliny i reakcji widowni nie daje mi nawet teatr. Cieszę się, że wreszcie przemogłam ten strach przed koncertowaniem i spróbowałam tego. Ja wolę w życiu żałować, że coś zrobiłam, niż żałować, że czegoś nie zrobiłam. Na szczęście nie mam czego żałować – i idę dalej do przodu.
„Omamy” są już na rynku. Myślisz, że trudno ci będzie przekonać do siebie słuchaczy, którzy nie byli na tym koncercie?
Mam nadzieję, że uda mi się przekonać tych, którzy jeszcze są nieprzekonani. Takie jest moje marzenie. Ale wiem, że trochę się już tak stało, bo dostaję pozytywny feedback. Cieszę się, że płyta jak na razie nie zdobyła żadnego złego komentarza i recenzje są bardzo dobre. Oczywiście miałam swoje obawy i bardzo pozytywnie mnie to zaskoczyło. Wiadomo – każdy artysta ma. Myślę, że teraz z każdym występem będzie coraz lepiej i będę tworzyć coraz większą grupę swego wsparcia.
Kiedy w ogóle pojawił się u ciebie pomysł na śpiewanie?
Kiedy byłam młodsza, wyszło to bardzo spontanicznie. Ktoś mnie na to namówił, ale początkowo nie traktowałam tego poważnie. Dopiero dwa lata temu stwierdziłam, że w tym muzycznym świecie czuję większą wolność artystyczną i chciałabym się na tym bardziej skupić. Potem przyszła pandemia i dzięki temu znalazłam wreszcie czas, by zamknąć się w studiu i popracować nad płytą. Bo chciałam uczestniczyć w całym procesie jej powstawania.
Pierwszy singiel opublikowałaś siedem lat temu. Bardzo się zmieniłaś przez ten czas jako wokalistka?
W tamtym czasie nie nazwałabym się wokalistką. A singla – prawdziwym singlem. Zrobiłam tę piosenkę po omacku i wrzuciłam do internetu. Nie traktuję więc nawet tego jako swego prawdziwego debiutu. Trochę biegałam wtedy jak dziecko we mgle. Nie wiedziałam co się z czym je. Teraz jestem dosyć świadomą osobą tego, co robię i jak się to robi. Bardzo rozwinęłam się wokalnie, bo mocno nad tym pracowałam w ostatnich latach, chodząc na zajęcia wokalne i pracując w studiu z różnymi producentami. Na płytę trafiło dwanaście piosenek, ale w sumie zrobiłam ich z osiemdziesiąt. Nie uważam jednak, że zmarnowałam na to czas, bo była to wspaniała nauka, dzięki której nabrałam doświadczenia. Bez tego, nie byłoby tu mnie teraz i ta płyta nie byłaby taka jak jest.
Świadomie nie spieszyłaś się z nagrywaniem tego albumu?
Nie miałam takiej potrzeby i przymusu. Moja wytwórnia nigdy mnie nie cisnęła. Czekano w Kayaxie do momentu aż sama dojrzeję do tego, by zrobić tę płytę. Miałam jednocześnie inne źródła dochodu – nie musiałam więc wydawać czegokolwiek, by się utrzymać. Nie opierałam moich działań zawodowych na śpiewaniu. Dzięki temu miałam taki przywilej, że mogłam pracować na tym albumem tyle, ile chciałam. Kiedy poczułam, że już nie ma wstydu i można to pokazać światu – płyta się ukazała. Cieszę się, że stało się to teraz, bo kilka lat temu, nie byłoby to takiej jakości jak obecnie.
Wspomniałaś, że pracowałaś z różnymi producentami. Większość z nich to starsi od ciebie i bardziej doświadczeni ludzie. Potrafiłaś jednak postawić na swoim, żeby te piosenki były dokładnie takie, jak ty chcesz?
Z jednej strony bardzo im ufałam. Dawałam więc im przestrzeń i możliwość wykonania swej pracy. Ale też nauczenia mnie pewnych rzeczy. Z drugiej strony miałam jednak od początku dokładną wizję tego, jak powinna brzmieć ta płyta. Nie było więc czegoś takiego, że ktoś mi coś narzucał. Każdy ze współtwórców tej płyty był bardzo szczery i fair. Oni ufali mnie, a ja ufałam im i myślę, że to było dobre combo.
Jakie twoje muzyczne inspiracje miały wpływ na kształt tej płyty?
Ta płyta jest bardzo eklektyczna, bo ja też takiej muzyki słucham. Od elektroniki, przez alternatywę, po hip-hop, a nawet klasykę. Rozrzut artystów na mojej playliście jest naprawdę spory. Moje ulubione wokalistki to FKA Twigs, Sevdaliza, Banks czy Jessie Ware. Ale też Dua Lipa. To ciekawa postać, robi świetne show, jest super laską. Nie było jednak jednej konkretnej wykonawczyni, na której bym się wzorowała. Chciałam stworzyć coś zupełnie nowego i swojego. Tym bardziej, że postanowiłam śpiewać po polsku, co jest zdecydowanie trudniejsze niż po angielsku. To jednak tych wokalistek nagrania podsyłałam moim producentom, by pokazać im swoje inspiracje estetyczne. Słychać też na płycie echa muzyki z lat 80. i 90., bo dużo jej słuchałam jako mało dziewczynka. Stąd choćby w piosence „Bądź obok” dużo takich ejtisowych brzmień. One bardzo we mnie rezonują.
A co z polska muzyką?
Bardzo ją lubię. Ostatnio przeżywa prawdziwy rozkwit. Z chęcią przyglądam się scenie muzycznej w Polsce. Nie ma jednak takiej polskiej artystki, którą bym się inspirowała. Natomiast ogólnie bardzo lubię Dawida Podsiadło, siostry Przybysz czy Brodkę. Szczerze? Kayax ma najlepszych artystów w Polsce i wszystkich ich bardzo lubię.
Wolisz pracę w studiu czy koncerty?
To jest w ogóle coś innego. W studiu jest jak w filmie – zawsze masz możliwość zrobienia dubla. (śmiech) Tam się ma większą kontrolę, jaki dźwięk się z siebie wypuszcza. Na koncercie natomiast wszystko musi być dobrze tu i teraz. I nie ma miejsca na pomyłki. Ale jeśli się jakaś zdarzy – to też jest normalne, bo przecież jesteśmy tylko ludźmi. To też inne przygotowanie. To występów trzeba przygotować się bardzo rzetelnie na wcześniejszych próbach, żeby nie było jakichś stresujących momentów. W studiu to bardziej intymna praca.
Teksty napisali ci znani autorzy – Arek Kłusowski, Mery Spolsky czy Kasia Lins. Ile jest w nich prawdziwej Julii Wieniawy?
Bardzo dużo. Również na etapie pisania tekstów byłam bardzo czynna. Każdy z tekściarzy ma swój system pracy. Ale zarówno im, jak i mnie, zależało, by były one jak najbliżej prawdy o mnie. Dlatego z każdym z nich spotkałam się i rozmawiałam. Z Arkiem usiadłam na kilka godzin na kawę i opowiedziałam mu o tym, co czuję i przeżywam. I on na podstawie tego zaczął wymyślać dla mnie teksty. Mówiłam mu o czym chciałabym opowiedzieć w danej piosence. I myślę, że udało mu się wcielić we mnie. Z Mery pracowałam aż cztery lata temu. „SMRC” była pierwszą piosenką, którą sama wymyśliłam w studiu i chciałam, by była ona moim monologiem skierowanym do mediów. Dlatego zależało mi, by tekst miał trochę teatralny charakter i Mery świetnie sobie z tym poradziła. Kasia Lins jest mi z kolei najbliższa ze wszystkich, bo mamy podobną wrażliwość. Kiedy czytałam jej tekst, miałam poczucie, że ona wręcz weszła do mojej głowy i wyjęła słowa z moich ust. Cóż – mam szczęście do zdolnych i pracowitych ludzi.
„Milczysz” opowiada o miłosnej relacji, która dzieje się z dala od osób trzecich. Taka intymna relacja jest w ogóle możliwa dla kogoś, kto jest na Instagramie obserwowany przez dwa miliony osób?
Jest możliwa. Ale trudno jest uchronić tak delikatne uczucie jak miłość przed światem. Nie jest to jednak związane tylko ze mną i innymi popularnymi osobami. W tych czasach każdy, kto ma social media, jest wystawiony na ocenę nieznajomych. I ta piosenka jest właśnie o tym: żeby nie wystawiać wszystkiego na widok publiczny i te delikatne uczucia zachować tylko dla siebie. Bo to coś najważniejszego w życiu. W tej piosence śpiewam też, że doceniam to, iż ktoś ze mną jest dla mnie samej, a nie dla tej otoczki, która wokół mnie funkcjonuje. To bardzo osobisty utwór.
To wścibskie zainteresowanie mediów może zniszczyć miłość?
Oczywiście, że tak. Jeśli ktoś ci wchodzi z butami w życie prywatne, to może się źle skończyć. Ja przeżyłam kilka razy coś takiego. Media kreowały rzeczywistość do tego stopnia, że zaczynałam w nią wierzyć i psuło to moje relacje. Dlatego staram się mój obecny związek chronić mocno przed światem zewnętrznym, mimo że każdy o nim wie. Staram się prawie w ogóle nie wrzucać do sieci moich prywatnych momentów. Na Instagramie pokazuję wyłącznie to, co jest związane z moimi zawodowymi aktywnościami. Staram się być prawdziwa – ale prywatność zostawiam dla siebie.
Niedawno wrzuciłaś na Instagram zdjęcie, na którym byłaś zapłakana. Często zdarza cię się płakać w poduszkę?
Bardzo często. Ale zazwyczaj nie pokazuję tego. To zdjęcie wrzuciłam wtedy, kiedy miałam kryzys związany z natłokiem pracy i presji, którą sobie sama nałożyłam na głowę. Zrobiłam to tylko po to, by ludzie, którzy myślą, że jestem robotem, który nic nie czuje, dowiedzieli się, iż właśnie tak nie jest. Żeby ich przekonać, że to, co pokazuję na Instagramie jako efekt finalny, wsparte jest ciężka pracą, potem i czasami łzami. I jeśli komuś zdarzają się chwile zwątpienia w siebie, to nie jest z tym sam, bo każdy tak miewa. „Nawet” ja. Dostałam bardzo dobry feedback za ten post, bo dzięki niemu ludzie mogli się bardziej ze mną utożsamić. Trochę mnie to „uczłowieczyło”. Okazuje się, że warto pokazywać na Instagramie również te gorsze chwile.
„SMRC” mówi o twojej relacji z mediami. Jesteś osobą publiczną właściwie od dziecka. Przyzwyczaiłaś się już do bycia pod nieustannym obstrzałem mediów?
Z jednej strony tak. Jestem przyzwyczajona i nie robi to już na mnie większego wrażenia. Ale z drugiej strony są takie momenty, kiedy mnie to męczy. A kiedy wspomnę głośno o tym, że mnie to dołuje, od razu podnoszą się głosy, że przecież sama się pchałam do show-biznesu. Popularność ma swoje plusy, ale też wiele minusów. I naprawdę można być tym czasem zmęczonym.
Jaki masz najlepszy sposób na paparazzich?
Nie mam takiego. Może żyć z nimi dobrze. I ja staram się – choć czasem się nie da.
Jakie cechy charakteru pomagają ci tak sobie świetnie radzić sobie z tym zainteresowaniem mediów twoją osobą?
Przez lata zbudowałam wokół siebie grubą skorupę, od której te wszystkie negatywne rzeczy się odbijają jak bumerang do ludzi, którzy tę złą energię wysyłają w moją stronę. Na pewno więc ważne jest doświadczenie, ale też jakaś zawziętość i pewność siebie. Chociaż to jest pewnego rodzaju maska, którą zakładam, kiedy wychodzę z domu. A w domu, kiedy ją ściągam, zostaje mała Julcia, która wszystko mocno przeżywa. Jestem bardzo wrażliwą osobą, jak ktoś mnie zna prywatnie, to dobrze o tym wie. Wiele rzeczy mocno na mnie wpływa i zawsze głęboko je analizuję. Mam jednak swój patent na to, by się przed nimi chronić: trzeba być gruboskórnym i iść taranem przez życie, żeby nie dać się zjeść. I tyle.
Będąc aktorką i piosenkarką musisz jednak sama napędzać zainteresowanie swoją osobą.
Sama nie wiem jak to się dzieje. Oczywiście cieszę się, że jest ono tak duże. Dzięki temu moja muzyka i filmy, które robię, docierają do większej liczby osób. Nie mogę więc narzekać. Może to dlatego, że mimo wszystko staram się dobrze żyć z mediami i z dziennikarzami. Zawsze podkreślam, że aby utrzymać się w tej branży, trzeba szanować drugiego człowieka, być asertywnym i pokornym. Jeśli nie ma się tych cech, to za daleko się nie zajedzie. Znamy wiele takich przykładów. Myślę, że to jest najważniejsze. Staram się żyć w symbiozie z wszystkimi, którzy ten show-biznes tworzą. Czasami jednak ktoś przekroczy pewną granicę i wtedy się wkurzam: walczę i tupię nogą.
W jednym z ostatnich wywiadów stwierdziłaś: „Instagram to kreacja”. To nie przeszkadza dwóm milionom twoich fanów?
Miałam na myśli to, że każdy do pewnego stopnia kreuje się na Instagramie. Wrzuca to, co chce, żeby ludzie widzieli. To, co chce, żeby myśleli na jego temat. Na Instagramie pokazujemy najpiękniejsze chwile ze swego życia. Tam jest się zawsze uśmiechniętym, zawsze z dobrego profilu, w dobrej pozie. Ludzie są do tego przyzwyczajeni. Oczywiście ma to swoje minusy: wpędza ludzi w kompleksy i depresje. Na koniec dnia okazuje się więc, że ten świat jest niezdrowy. Ja też sama tego doświadczyłam i przeglądając Instagram, wpadałam w jakieś gorsze stany. Taki jest ten świat. Dlatego staram się od pewnego czasu pokazywać bardziej prawdziwe emocje. Że tu mi się coś nie podoba, że tu mnie coś zabolało, że tu mi się coś nie udało. Mimo tego, jak ten Instagram funkcjonuje, staram się pokazywać na nim jak najbardziej prawdziwą twarz. Traktuję go też jako jedyne prawdziwe źródło informacji na mój temat. Bo więcej prawdy o mnie znajdą ludzie na Instagramie, niż w mediach, gdzie piszą co chcą, koloryzują i przekręcają. Robię to jednak tak, by nie ucierpiało na tym moje życie prywatne.
Nie masz czasem kłopotów z rozgraniczeniem życia prywatnego od publicznego?
Nie. Po prostu. Stawiam sobie wyraźną granice i daję mediom tylko to, co chcę im dać. No chyba, że ktoś siedzi w krzakach i zrobi mi zdjęcie, którego nie chcę. Ale na to już nie mam wpływu.
Do trzech singli promujących „Omamy” pojawiły się trzy oryginalne teledyski. Występy w nich były dla ciebie aktorskim wyzwaniem?
Tak. Traktuję teledyski jak krótkie filmy zamknięte w kilkuminutowej piosence. Wyżywam się w nich aktorsko. Dlatego każdy klip jest utrzymany w innej estetyce. Tak już mam – lubię się zmieniać. Dlatego w mniejszym lub większym stopniu swe aktorskie pasje zawsze będę realizowała w teledyskach. Świat artystyczny się zazębia i w muzyce mogę połączyć pasje wokalne, aktorskie, a nawet taneczne. W moich klipach i na scenie jest też dużo tańca, bo to nieodłączny element show.
Pewnie wyjątkowym teledyskiem jest dla ciebie ten, który powstał do „Milczysz”, ponieważ występujesz w nim ze swym obecnym chłopakiem – Nikodemem Rozbickim. Jak było na planie?
To był dwudniowy plan zdjęciowy. Było więc sporo pracy, choć na pierwszy rzut oka to prosty czarno-biały teledysk. Mieliśmy sporo rzeczy do ogarnięcia. Bawiłam się jednak dobrze. Od początku bardzo mi zależało, żeby to był krótki film fabularny, który wywoła u widza jakąś refleksję. Zabawne jest to, że do „Milczysz” powstało aż 45 różnych scenariuszy. (śmiech) Żaden z nich mi się nie podobał i ciągle szukałam czegoś oryginalnego. Moim własnym pomysłem było na początku to, że ma to być filmowy klip utrzymany w czerni i bieli. „Może jednak posłuchajmy co inni proponują?” – pomyślałam.
Ale nic mi się nie podobało. W końcu przyszedł Maciek Bierut i nie wiedząc o moim pomyśle, powiedział, że widzi tu historię miłosną w czarno-białych barwach. I ostatecznie wróciliśmy do mojego pomysłu sprzed pół roku. (śmiech) Moją inspiracja był film „Malcolm i Marie” z Netflixa – polecam wszystkim zobaczyć. Opiera się właśnie na dwójce aktorów i jest czarno-biały. W teledysk wpletliśmy wiele „ikonicznych” scen z miłosnych filmów, co można łatwo zauważyć, jeśli ktoś jest fanem kina. Nikt wcześniej nie obsadził mnie z moim chłopakiem w jakimś filmie, więc musiałam sama to zrobić. A znamy się sześć lat. I dlatego zagraliśmy razem w tym klipie. To piosenka o miłości – wszystko pasowało więc idealnie.
Ostatnio zagrałaś dwie duże role w filmach. Rozbudziło to twój apetyt na aktorstwo?
Aktorstwo jest w moim życiu od lat. W listopadzie pojawi się mój kolejny kolejny film. Traktuję to jednak trochę lajtowo. Teraz bardziej pochłania mnie muzyka. To jest przestrzeń, w której pełniej mogę pokazać to, co mi w duszy gra. Kiedy występuję w filmie, jestem wkładana w czyjąś wizję. Bardzo mocno oddzielam więc te dwie moje aktywności zawodowe, bo każda z nich daje mi coś zupełnie innego. Inną satysfakcję. Można więc powiedzieć, że mam dwa życia. Jak Hannah Montana. (śmiech) Bardzo mi to pasuje, bo kieruję się mottem: „Życie jest zbyt krótkie, by żyć tylko jednym życiem”.
Teraz planujesz aktorstwo odsunąć trochę na bok?
Pewnie tak. Muzyka jest bardzo absorbująca. Ale aktorstwo również. Kiedy się wchodzi na plan, siedzi się na nim dwanaście godzin z przerwami. To jest bardzo wycieńczające. Ale ja sobie lubię brać dużo na głowę. Dlatego choć mam teraz płytę i koncerty, jestem na planie serialu. To jednak bardzo luźny format, więc tak skonstruowałam sobie umowę, że zaczynam zdjęcia o ósmej rano i mogę się wyspać, żeby dać sobie z tym wszystkim radę. Jestem młoda i mam dużo energii, więc wyciskam życie jak cytrynę. (śmiech) W tej branży trzeba kuć żelazo póki gorące, bo jak się zniknie na kilka lat, to może być różnie. Chociaż myślę sobie, że kiedyś zniknę na rok, by podróżować po świecie – i nic się nie stanie. Teraz jednak rozpoczynam swoją muzyczną przygodę, chcę więc być na miejscu, bo mam dużo do pokazania.
No właśnie: planujesz trasę koncertową po Polsce?
Tak. Moja trasa odbędzie się jesienią. Do tego czasu urozmaicę i udoskonalę swoje show.
Czekamy więc w Krakowie na ciebie.
Koniecznie. Kraków to w połowie moje rodzinne miasto. Ja co prawda urodziłam się w Warszawie, ale moja mama jest z Krakowa i mam tam połowę rodziny. Dlatego lubię dobrze trzymać z Krakusami.