Już się nie boją, ale 20 lat temu wielka woda zabrała im wszystko
Został strach. Kiedy długo pada, pędzą nad rzekę, sprawdzić, czy jest w korycie, czy już wylewa. 20 lat temu nikt nie myślał, że powódź przyniesie takie zniszczenie i tyle cierpienia. Przyniosła. I zmieniła życie tych, których dotknęła.
Krystyna Wosik zdążyła przewieźć rzeczy z Czernicy po drugiej stronie Odry. Wyremontowała właśnie dom rodziców. Meble, bibeloty, obrazy... No i jeszcze codziennie jeździła do mamy do szpitala, bo jak dostała wylewu w swoje urodziny, 1 kwietnia 1997 roku, to cały czas była w śpiączce.
- Mama na punkty żyła. Nie miałam głowy, żebyś coś wynosić, ratować. Do szpitala jeździłam. Z piciem, jedzeniem, pieluszkami. Jak woda szła, to akurat mamusi się pogorszyło. Więc my z mężem do Wrocławia. O tym, że wał przerwało, usłyszałam, jak już wracaliśmy do domu - opowiada Krystyna Wosik.
Pies na podwórku piszczał, cały przerażony. Kot miauczał. Trzeba było też złapać kaczki, żeby się nie potopiły i całą tę menażerię zapakować jakoś na strych. Próbowali jeszcze z mężem przenieść nowy narożnik, który kupili do kuchni, stolik... Ocalić zamrażarkę, do której zapakowała kupione kilka dni wcześniej pół cielaka. Na darmo. Jak woda wpadła, to wyrywała wszystko, co napotkała na swojej drodze. Zamrażarka nie dała jej rady.
- A 21 lipca umarła moja mamusia. Nawet nie wiedziała, że powódź przyszła - mówi Krystyna Wosik.
Na ławce przed Katolicką Szkołą Podstawową w Kotowicach czuć wiatr i ciepło słońca. Dookoła zadbane domy, oko cieszą kolorowe rośliny w ogrodach, na placu zabaw przy szkole młoda mama bawi się z dzieckiem. Jest sielsko. Droga do wsi prowadzi między polami słonecznika, kukurydzy, zbóż i łąkami.
Wcale nie taka cisza przed burzą
Dwadzieścia lat temu początek lipca też był słoneczny. Aż w to słońce wmieszał się deszcz. Padało najpierw w Czechach. Długo i dużo. Jak się napadało, rzeki w górach wezbrały i runęły na Kłodzko, Szalejów, Bardo Śląskie. Ale skalę strat zobaczono dopiero, kiedy woda opadła. Zerwane mosty, zrujnowane domy, szkoły, drogi z dziurami, w których mogła się zmieścić ciężarówka. Zrozpaczeni ludzie, którzy stracili dorobek całego życia. I ludzie, którzy stracili, to co mieli najcenniejszego - własne życie. Bo wielka woda w 1997 roku zabrała ze sobą nie tylko meble, lodówki, telewizory, gruz, płoty, samochody, zwierzęta, ale i 114 osób w Polsce, Czechach, Niemczech, na Słowacji i w Austrii.
- Do nas powódź przyszła w nocy z 11 na 12 lipca, z piątku na sobotę - mówi sołtyska Kotowic od 16 lat i radna gminy, Małgorzata Mokrowska. Była sama z trójką dzieci. Mąż siedział w Niemczech i pracował, a ona w domu miała starszego syna po operacji i w gipsie. I siedmioletnie bliźniaki.
- Jak zaczęli mówić o powodzi, to wzięłam dzieciaki i zawiozłam do rodziny na Kozanów. Kto by pomyślał, że tam też zaleje... Ówczesna pani sołtys jeździła po domach i mówiła, żeby mieć zapas chleba i wody, bo jak nas zaleje, to na kilka dni. Potem się zaczął chaos. Ludzie zrobili barykady przed drzwiami do kościoła. Ja próbowałam barykadować auto w garażu, drzwi podparłam żerdziami, ale wujek Bogdana Korczaka poradził mi, żeby je przewieźć na Ołtaszyn. I tylko dlatego się nie utopiło. A jak ta woda już do nas szła i była coraz bliżej, to wieś jakby zamarła. Cicho było, jak makiem zasiał. A potem zaczęło szumieć i ten szum był coraz głośniejszy, i głośniejszy, aż wlało się wszystko do domów, wybijając okna, wyrywając drzwi, niszcząc wszystko po drodze - opowiada pani sołtys.
Przecież powodzi miało nie być
Bogdan Korczak - jak sam mówi- miał wtedy ponad 20 lat. - Boguś, co ty opowiadasz, przecież musiałeś mieć więcej niż 20! - oponuje pani Krystyna.
- Przecież powiedziałem, że ponad - uśmiecha się jedyny mężczyzna w gronie, które na ławeczce przed szkołą wspomina powódź tysiąclecia z 1997 roku. Te dwadzieścia lat temu zdążył zawieźć żonę i córkę do rodziców do Trzebnicy. Do domu wracał już łódką. Bo przecież woda w Kotowicach stała miesiąc, więc jak przez miesiąc nie zajrzeć, nie sprawdzić, co się dzieje, czy da się już wejść, zrobić cokolwiek. - No tylko, że powodzi miało nie być - mówi z lekko wyczuwalną ironią.
Maria Rzymiańska (- jak Rzym - podkreśla) pamięta, że jak była dzieckiem, to biegało się na wały podglądać Odrę. Bo jak roztopy szły, albo długo padało, to woda się podnosiła.
- Nawet patykami sięgaliśmy, żeby sprawdzić, jak jest głęboko, ale nigdy nas tak nie zalało jak wtedy - dodaje Małgorzata Mokrowska.
Jej rodzice po sąsiedzku bardzo dobrze żyli z Niemką, która została tu po wojnie. - I ona opowiadała, że była kiedyś tutaj powódź, woda trochę przeszła schodek do jej domu, ale ona nisko mieszkała, a ci, co mieszkali wyżej, sucho mieli. I że jak woda stała czasem wiosną kilka dni, to gospodarze prowadzili krowy i kozy na piaskownię, na górkę, i ze zwierzętami czekali aż woda opadnie, ale kto by pomyślał, że tym razem będzie zupełnie inaczej? - głośno zastanawia się pani sołtys i przyznaje, że dzisiaj jak tylko zaczyna padać, to jedzie na wały i sprawdza, ile tej wody w korycie rzeki jest.
Bogdan Korczak zarzeka się, że on niczego nie sprawdza, ani córka, którą te dwadzieścia lat temu wywiózł do dziadków do Trzebnicy, o powódź go nie pyta. - Bogdan, no co ty gadasz?! Jak Odra teraz wylała, to widziałam cię jak autem z całą rodziną jechałeś zobaczyć, ile jej stoi. Co ty tutaj zmyślasz? - kiwa głową z niedowierzaniem pani sołtys.
Bogdan Korczak zaczyna się śmiać, kiedy słyszy „twardziel”.
I nagle tracisz wszystko
Wszyscy, którzy powódź pamiętają, sprawdzają rzekę, bo jednak strach gdzieś się tli, że znów w kilka godzin, w kilka dni można stracić wszystko. - Dosłownie wszystko. Meble kupione na dół do córki, dwie raty wpłacone, utopione. Nowa lodówka - utopiona, chociaż postawiliśmy ją na stole, ale gdzie tam, nie dała rady... - wylicza Maria Rzymiańska.
- Przyleciał helikopter, żeby nas zabrać. Dachówki zrywał mi z dachu. Sąsiedzi strasznie płakali. Pływać nie umieli, a ja umiem. „Kry-siuniu, po ciebie też zaraz przylecą”. No to powiedziałam „pani Rusiecka, z Panem Bogiem, niech się pani nie martwi, poradzimy sobie”. Pomyślałam, że jakby co, to będę płynąć i gdzieś dopłynę, ale zabrała nas amfibia. Wychodziliśmy do niej przez okno. Szok to przeżyłam, jak wróciłam. Wyrwane drzwi, potłuczone talerze, szklanki, napuchnięte meble, których nie dało się wynieść, trzeba było rąbać siekierą na kawałki. Szczury, myszy, gałęzie, żołędzie i muł. Potwornie dużo mułu - opowiada Krystyna Wosik.
- Ten muł to mąż z synem najpierw motykami ściągali ze ścian. Potem te ściany myli wodą ze szlaucha. Wszystko trzeba było skuwać, suszyć tynki, podłogi, elektrykę kłaść - dodaje Maria Rzymiańska.
- Zadzwoniłam do męża do Niemiec i powiedziałam, żeby wracał do nas, bo ja sama z dziećmi nie dam rady. Jak zobaczyłam, co zostało z domu, to siadłam i płakałam. Czasem człowiek był jak maszyna, robił i nie myślał, a czasem dopadało mnie uczucie, że jeszcze chwila i się załamię. Wszystko, dosłownie wszystko tak poszło, z wodą. Jak to w ogóle było możliwe? - Małgorzata Mokrowska wciąż jakby nie wierzyła w to, co się stało w lipcu 1997 roku.
No coś tam ponoć zalewa
Barbara Wójcicka 10 lipca była jeszcze w Świnoujściu. Po drodze na plażę kupiła gazetę. - A na plaży przeczytałam, że Kłodzko jest zalane. Zebrałam manele i biegiem do pensjonatu. Po drodze znalazłam budkę telefoniczną, bo wtedy telefon komórkowy to była koszmarnie droga, ekscentryczna zabawka dla bogatych. Zadzwoniłam do chłopaka, z którym mieszkałam i usłyszałam krótkie „wracaj” - opowiada wrocławianka.
Właścicielka pensjonatu z trudem hamowała irytację na turystkę, która coś opowiadała o powodzi na południu Polski. Na dworcu kolejowym gęstniał tłum podenerwowanych ludzi. Kasjerka sprzedawała bilety na pociąg relacji Świnoujście - Przemyśl, ale zawiadowca stacji nie była pewna, czy jednak odjedzie.
- W końcu go podstawili. Zapakowaliśmy się wszyscy do środka. I do pewnego momentu było spokojnie, tylko jak się pojawiał kierownik pociągu z krótkofalówką, to ktoś pytał niby żartem, ale trochę nerwowym, jak tam z wielką wodą. Że coś jest nie tak, zorientowałam się dopiero, kiedy konduktor kazał grupie studentów dopłacić do biletów. Wracali gdzieś za Opole , za ostatnie pieniądze, i kasy nie mieli. A ten domagał się dopłaty. Okazało się, że jest objazd, bo Opole zalało. Ten konduktor zupełnie nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Straszył tych studenciaków karą, cały czas gadał o objeździe. Chyba nikt w tym pociągu nie wiedział, co naprawdę się dzieje nie tylko w Opolu, ale w Kędzierzynie-Koźlu, Brzegu, w całym korycie Odry - wspomina Wójcicka.
Pani, no i gdzie ta woda, co?!
Do Wrocławia dojechała nad ranem w piątek. Ciepło, słonecznie. Na Głównym w kiosku były już świeże bułki, a taksówkarz śmiał się: - Pani, straszą tą wodą i straszą, dzisiaj miała przyjść i patrz pani, sucho!
- Mieszkałam niedaleko Odry, na północy miasta. Teraz zresztą też mieszkam blisko rzeki. Dla spokoju zadzwoniłam do ówczesnego rzecznika policji, czy się ewakuować na południe. „Pani Basiu, nic się nie stanie, wszystko jest pod kontrolą” - usłyszałam, więc dla pewności zadzwoniłam do kolegi z jednej z wrocławskich gazet. A ten mi rzucił do słuchawki krótkie i dosadne „Spier...”. Wylądowałam z kotem u rodziców, a następnego dnia wieczorem rejon miasta, w którym mieszkałam był już odcięty.
Pamięta niedowierzanie, z jakim oglądała w sobotę rano relacje w telewizji regionalnej i TeDe, pokazujące zalane Siechnice, Kotowice, Radwanice, Łany. I barykadę pod wiaduktem kolejowym na Stawowej, w centrum Wrocławia. - Przeszliśmy z grupką ludzi na drugą stronę wiaduktu. A tu szok. Woda wybijała z piwnic hotelu naprzeciwko dworca. Barykada stała na Gwarnej, gdzie nie ma rzeki. Przyszła z fosy miejskiej. Mężczyźni jak w ukropie wsypujący piasek do worków i układający je, by woda nie szła dalej na południe. Nie do uwierzenia, ale tam zalało chyba na 2 metry wysokości - opowiada Wójcicka i po chwili z uśmiechem dodaje: - Na tej barykadzie ciężko pracował aktor Teatru Polskiego Dariusz Maj, były wokalista kultowej kapeli punkowej Sedes. To zresztą było niesamowite, bo rzucał tymi workami z piaskiem jak piórkiem. Spocony, urobiony, ale uśmiechnięty od ucha do ucha. Wtedy chyba poczułam, że ta powódź może też mieć dobrą stronę, że jakoś połączyła ludzi, którzy razem walczyli o swoje domy, o swoje miasta, miasteczka i wsie.
Czasem słońce, czasem deszcz
W 2000 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” ukazał się wywiad z ks. Adamem Dereniem, który w czasie powodzi w 1997 roku był dyrektorem Caritas i jednym z pierwszych, który organizował pomoc dla powodzian.
„We wsi Kotowice pod Wrocławiem, zupełnie zniszczonej w 1997 r., mieszkało 168 rodzin. Po powodzi rozpoczęliśmy remontować ich domy. We wsi działał komitet, który decydował, które budynki będą remontowane wcześniej (rodziny wielodzietne i osoby niepełnosprawne), a które później. Od początku jednak zapowiadaliśmy, że odnowione zostaną wszystkie domy. Najpierw cała miejscowość podchodziła do tego sceptycznie, ludzie nie wierzyli, że otrzymają tak wielką pomoc. Po wyremontowaniu 10 pierwszych budynków rodziny w nich mieszkające spotkały się z ostracyzmem ze strony pozostałych. Przestano im się kłaniać, zaczęto ich szkalować, doszukiwać się powodów, dlaczego im jako pierwszym wyremontowano domy. Po półtora roku, gdy zgodnie z obietnicą wyremontowane były wszystkie domy, wielu z tych ludzi odczuwało wstyd. Ale i tak znaleźli się tacy, którzy skarżyli się, że u sąsiada położono dwie flizy więcej” - mówił Mateuszowi Flakowi i Markowi Zającowi.
Ten cytat znalazł się na wystawie w kotowickiej bibliotece. Wybrała go Ewa Solińska, z domu Bednarska, która kotowiczanom postanowiła przypomnieć historię sprzed 20 lat.
- Mnie wtedy rodzice wywieźli do cioci na Popowice. Pamiętam tylko, że chodziłyśmy oglądać, ile jest Odry w korycie i po wodę do picia. Rok szkolny zaczęliśmy 15 września, bo szkoła też była zalana - opowiada 33-letnia bibliotekarka, która na zgromadzonych na wystawie zdjęciach rozpoznała samochód mamy. A jej siedmioletni syn - dach domu dziadka. - Tak, ten cytat sama wybrałam, ale o to, o czym mówi ksiądz Dereń, lepiej pytać starszych - uśmiecha się sympatyczna blondynka, która planuje uroczyste zakończenie wystawy, bo wernisażu, przez wakacje, nie robiła.
Sołtys Mokrowska wzdycha. - No tak to jest. Ludzie się pokłócili. Dopiero jak zaczęli domy remontować, ciężko pracować, to przestali się darami i liczeniem zajmować. Niektórym przeszło, innym czasem wraca, jeszcze inni się pogodzili i zapomnieli. Życie - mówi.
Maria Rzymowska: - Ksiądz pomagał wszystkim po równo. Nie patrzył, katolik, jehowa, czy niewierzący. Człowiek się liczył i to wtedy było ważne.
A co jest ważne dzisiaj?
Małgorzata Mokrowska: - Zdrowie.
Krystyna Wosik: - Nie kupuję niepotrzebnych rzeczy. Kiedyś miałam piękne obrazy, koleżanka mnie namawia, żebym i teraz kupiła. Po co? Wolę pojechać gdzieś i coś zobaczyć, bo tego mi żadna woda nie zabierze.
Maria Rzymowska: - Panu Bogu trzeba dziękować, że żyjemy. Bo przecież mogliśmy zginąć w tej wodzie.
Bogdan Korczak: - Jak to co? Miłość.