Kilka metrów od Dworca Głównego PKP stoi długi, czerwony budynek. Od końca XIX wieku, przez ponad sto lat gotowano i serwowano w nim posiłki dla kolejarzy. Dzisiaj nie ma już stołówki. Są trzy pracownie rzeźbiarskie, przedzielone ścianką z luksferów
Kto by pomyślał, że te stare kolejowe kuchnie okażą się takie funkcjonalne. Wystarczyło postawić dwie ścianki działowe, zamontować nową instalację elektryczną, wymontować okapy, usunąć zlewy, zabudować wydawkę i już można było się wprowadzać. Kuchenne przestrzenie mają potencjał -nie są zbyt duże, ale za to wysokie i jasne - w sam raz na pracownię rzeźbiarską.
Pociągi odjeżdżają, my rzeźbimy
Pierwsi z nich przychodzą na dziewiątą - chwilę przed tym, gdy z krakowskiego Dworca Głównego PKP, z toru pierwszego przy peronie pierwszym, odjeżdża osobowy na lotnisko, zapowiadany w dwóch językach. Potem jest podmiejski do Wieliczki i osobowy do Tarnowa. I tak co kilka minut. Mówią, że już przestali to słyszeć. A jak usłyszą i zaczną się denerwować, to puszczają radio.
Pan Marek słucha głównie Radia Kraków. Mówią mu „Pan”, bo jest tu najstarszy. I jeszcze przez szacunek, bo jako pierwszy w Polsce odtworzył dawną technikę repusowania - odciskania na zimno kształtów w metalu. - W skrócie robota wygląda tak: wyżarzamy blachę; z ogniem trzeba uważać, bo wiadomo, co się przytrafiło Mateuszowi. Potem osadzamy blachę w smole, przenosimy rysunek na metal i małym młoteczkiem zaczynamy wybijać wzór - tłumaczy. - Proste?
Wcale nie proste. Trudno zrozumieć, a jeszcze trudniej zrobić. Może dlatego prócz tej małej, krakowskiej firemki robi to tylko jeden zakład w Polsce? Tu zamawiają głównie kościoły, czasem muzea archeologiczne proszą o skopiowanie jakiegoś detalu. - Repusuje się wtedy, kiedy liczy się waga. Gdyby taki kielich odlać z metalu, to księdzu by ręce odpadły od machania nim przy ołtarzu - mówi Kuba, którego pan Marek wszystkiego nauczył. Z zawodu jest malarzem, ale z malarstwa ciężko wyżyć, nawet tego sakralnego.
Żadnych obcych i żadnych praktykantów
Kuba na ASP studiował z Konradem, który pracuje za ścianą. W Luxferach nie ma zbyt wielu zasad, ale ta, żeby nie przyjmować nikogo obcego, jest święta. Raz ktoś przyszedł w odwiedziny i wyszedł z drobiazgami, leżącymi w korytarzu. Taka nauczka.
-Tutaj może i jest graciarnia, ale jakby pozbierać to wszystko i zawieźć do skupu złomu, to byłaby spora kwota. Mosiądz i brąz nieźle stoją - mówi Konrad. Z mosiądzu i brązu, razem ze swoim współpracownikiem, też Markiem, odlewa niewielkie statuetki (jak mówi: „drogie, ale dobre”). Po odlaniu pozłacają je, pakują do paczek i wysyłają do zleceniodawców, którzy wręczają je laureatom na różnych galach, jakichś telewizji na przykład, albo fundacji czy festi-walu. Żeby rzeźby dotarły na czas (a - jak zapewniają - zawsze kończą pół godziny przed terminem), chłopaki mają jeszcze jedną zasadę: żadnych praktykantów. - Kiedyś przyjęliśmy jednego chłoptasia, to poobcinał ręce wszystkim rzeźbom, bo myślał, że to odlewki, takie zbędne resztki, które powstają przy tworzeniu rzeźb - opowiada Konrad. Jest też ostatnia zasada, również święta, żeby nie spawać, bo po tej historii z Mateuszem...
W pracowni dobre jest to, że mnie na nią stać
W pracowni na samym końcu korytarza pachnie ziemią. To z rzeźb, które tworzy Kaja - glinianych, procesualnych, kobiecych. Chociaż przychodzi tu najrzadziej, to jej pracownia najbardziej przypomina mieszkanie. Ściany, kiedyś czarne po tej historii z Mateuszem, odczyściła i pomalowała na biało. Powiesiła półki (zdobyczne), ustawiła stół (z wystawki) i zabytkowe krzesło (ktoś likwidował strych). - To moja pierwsza pracownia. Najlepsze w tej pracowni jest to, że po prostu jest, że mnie na nią stać - opowiada Kaja. - Wcześniej rzeźbiłam w domu - glina w kuchni, glina w wannie, glina na balkonie...
Po tej całej historii z Mateuszem...
Za pracownią Kai jest jeszcze jedno pomieszczenie. Kiedyś była tam ciemnia, ale wiadomo, po tej historii z Mateuszem... - Słyszała to już pani? Nie? To może niech chłopaki opowiedzą. E... To jednak trochę wstyd...
Wreszcie dają się namówić i opowiadają, że było tak: - Był tu taki Mateusz, który wykonywał rzeźby z metalu i miał wystawę w Berlinie. Do wernisażu zostały mu dwa dni, więc siedział i robił. Głównie spawał, a że był człowiekiem beztroskim, to spawał zaraz obok sterty pianki izolacyjnej - opowiada Konrad. - Siedzę sobie któregoś wieczoru w pracowni i na korytarzu widzę jasną smugę. Myślę: „Mateusz światła nie wyłączył”. Idę wyłączyć, wychodzę na korytarz, a tam dym. Zaglądam do chłoptasia, a on leży na podłodze i walczy z gaśnicą. Podczołgałem się i go wyciągnąłem. Poczułem, że zaczynam się dusić. Wiadomo, przy pożarze nie powinno się otwierać okien. Więc co zrobiliśmy? Oczywiście otworzyliśmy okna. Poszła jedna chmura dymu i ognia. Nic nikomu się nie stało. Ucierpiał tylko Mateusz, a i on, że tak powiem, mentalnie. Okazało się, że sąsiadujemy z panią, która zajmuje się administracją budynków PKP. Na drugi dzień Marek poszedł błagać, żeby nas nie wyrzucała. Zaniósł jej statuetkę, ładną - szkło i metal. Chyba jej się spodobała, powiedziała, że ma nie być Mateusza i ma nie być spawania. My ocaleliśmy.
WIDEO: Magnes. Kultura Gazura - odcinek 8
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, NaszeMiasto