Kolej linowa, darmowe in vitro i nocne autobusy na żądanie w Katowicach, bezpłatna komunikacja miejska w Rudzie Śląskiej, nowy stadion w Chorzowie, a w Siemianowicach… W Siemianowicach licea ogólnokształcące zamienią się w technika i zawodówki. Kandydaci na prezydentów śląskich miast rozpoczęli już przedwyborczy festiwal obietnic. Warto o nich pamiętać nie tylko po to, by później rozliczać tych, którym powierzyliśmy swoje głosy.
Tegoroczne wybory samorządowe w skali całego kraju będą najdroższe w historii. Według szacunków PKW, ich koszt może wynieść 291 milionów złotych, dwa razy więcej niż cztery lata temu. Prawie połowa tej sumy (133,8 mln zł) zostanie przeznaczona na opłacenie diet członków komisji – po ponad 100-procentowych podwyżkach zatwierdzonych w ubiegłym roku przez PKW. Dodajmy, że 74,2 mln zł będzie trzeba będzie zapłacić za druk kart do głosowania. Dużo, ale akurat tu rachunki są proste.
"Gratis" - słowo-klucz dla wyborcy
Trudniej wycenić, ile budżety samorządów będą kosztować deklaracje złożone w trakcie kampanii przez przyszłych prezydentów i burmistrzów. Praktyka uczy, że wiele z takich obietnic trafia do programów kandydatów bez jakiegokolwiek planu finansowego lub szerszego kontekstu inwestycyjnego czy społecznego. Zresztą hasła: „chcę”, „zamierzam”, „podejmę starania”, którymi politycy i tak uwodzą wyborców podczas przedstawiania swoich wizji rządzenia, są bardzo luźnym zobowiązaniem i wskazują raczej na chęci niż realny plan. Przypomnijmy choćby pomysł senatora i byłego wiceprezydenta Katowic, Leszka Piechoty, który cztery lata temu w podobnym stylu zapowiadał swój projekt umieszczenia katowickiej moderny na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Pomysłowych, odkrywczych czy w ogóle niecodziennych rozwiązań w przedstawionych do tej pory programach prezydenckich nie znajdziemy wiele. Sporo propozycji opiera się na skrupulatnym wyliczeniu tego, co wyborcy dostaną od władzy za darmo. Ekonomista Milton Friedman mawiał co prawda, że nie istnieje coś takiego, jak darmowe obiady, ale kampania wyborcza często prowadzi z ekonomią ironiczny dialog. W Rudzie Śląskiej urzędująca prezydent Grażyna Dziedzic obiecuje na przykład stopniowe wprowadzanie udogodnień, które z czasem umożliwią bezpłatne korzystanie z komunikacji miejskiej. Ekologiczne tramwaje i autobusy za darmo ślubuje z kolei katowiczanom Krystyna Doktorowicz. W tych samych Katowicach darmowe przedszkola i dopłaty do leczenia niepłodności metodą in vitro zapowiada natomiast Marek Szczerbowski. Kandydat SLD w inny sposób dotyka problemów komunikacyjnych – proponuje, by nocne autobusy zatrzymywały się na życzenie pasażera.
Są też tacy kandydaci, którzy chcą budować i przebudowywać miasta – dosłownie i w przenośni. W Chorzowie Andrzej Kotala obiecuje nowoczesny stadion dla Ruchu. W Gliwicach Dariuszowi Jezierskiemu marzy się przywrócenie sieci tramwajowej zlikwidowanej w epoce prezydenta Zygmunta Frankiewicza. A w przenośni? Michał Labryga, kandydat KNP na prezydenta Siemianowic zauważa, że licea ogólnokształcące w mieście są wylęgarnią bezrobotnych. Dlatego zapowiada przekształcenie ich w szkoły zawodowe, licea zawodowe i technika.
Pociąg do przyszłości. Na linie
Z najbardziej śmiałym pomysłem swoją kampanię samorządową otworzył Marcin Krupa, namaszczony w Katowicach na swojego następcę przez ustępującego prezydenta Piotra Uszoka. Proponuje, by problemy komunikacyjne w mieście rozwiązać za pomocą „nowych środków transportu”. Jednym z nich mogłaby być kolejka nadziemna kursująca po śródmieściu i łącząca je z południowymi dzielnicami miasta.
Wykonalne? Nie wiemy, czy sam Krupa ma taką wiedzę, choć są miejsca na świecie, w których to działa (w niemieckim Wuppertalu od ponad 100 lat). Krupie trzeba przyznać, że w Katowicach bodaj jako jedyny zdobył się na odrobinę kreatywnego szaleństwa i ekstrawagancji w swoim programie wyborczym. To mógłby być dobry argument w szerszej dyskusji o przemodelowaniu naszego myślenia na temat kampanijnych obietnic. Może warto patrzeć na nie szerzej i traktować bardziej jako ideę, drogowskaz dla miasta w erze, w której polityka, również na szczeblu samorządowym, została zdegradowana do administrowania i stosowania PR-owych sztuczek.
Kampania wyborcza to najczęściej okazja jedyna na cztery lata, by rozmawiać o przyszłości każdego z miast i zainteresować tą rozmową ludzi. Wtedy każdy, nawet pozornie najbardziej karkołomny pomysł, może nam wszystkim otworzyć oczy na nowe rozwiązania. Problem w tym, że tych pomysłów jest niewiele, a kandydaci w programowych priorytetach, obok tradycyjnych, słabo weryfikowalnych ogólników („przyciągnę inwestorów”, „uczynię miasto przyjaznym”…etc), umieszczają cele na miarę, z całym szacunkiem, rad dzielnicowych.
Czekamy więc na następne kolejki linowe. Niech kandydaci zaczną opowiadać o swoich miastach z wyobraźnią, a nie przyziemnością urzędowego referenta.