
Kapitan Tadeusz Wrona, legenda polskiego lotnictwa. Pochodzi z Żywca. To on 9 lat temu posadził na lotnisku Okęcie wielkiego Boeinga z 220 pasażerami mimo awarii systemu hydraulicznego. Kto, jak nie on, może być przykładem zachowania zimnej krwi w najbardziej ekstremalnych sytuacjach? Dziś, w czasie pandemii, radzi zachowanie spokoju, zaangażowanie się w pomoc innym i spojrzenie na epidemię okiem statystyka. A jak pamięta tamto lądowanie?
Był 1 listopada 2011 roku. Z amerykańskiego lotniska w Newark w stanie New Jersey wystartował Boeing 767 o nazwie Poz-nań z 220 pasażerami na pokładzie i 11 osobami obsługi. Za sterami największego wówczas samolotu we flocie PLL LOT siedział urodzony w Żywcu Tadeusz Wrona, drugim pilotem był Jerzy Szwarc. Pasażerowie lotu 016 mieli przed sobą prawie 8 godzin w powietrzu. Nie przypuszczali, że ich lot przejdzie do historii, a człowiek, który siedział za sterami, zostanie okrzyknięty bohaterem.
Kilka minut po starcie do-szło do awarii centralnego systemu hydraulicznego. Usterka nie stanowiła zagrożenia dla bezpieczeństwa lotu, pozostawały bowiem nadal sprawne dwa (lewy i prawy) systemy hydrauliczne, więc samolot był w sterowny, ale do wypuszczenia podwozia konieczne będzie użycie awaryjnej instalacji elektrycznej (za jej pomocą można jedynie wypuścić podwozie), więc zostanie użyta tuż przed lądowaniem. Po konsultacji z Centrum Operacyjnym LOT w Warszawie podjęto decyzję o kontynuowaniu rejsu na lotnisko docelowe Warszawa-Okęcie.
Na około godzinę przed lądowaniem załoga poinformowała pasażerów o kłopotach z instalacjami wypuszczenia podwozia i przystąpiła do przeszkolenia w sytuacji awaryjnego lądowania oraz ewakuacji z samolotu, gdyby zaistniała potrzeba lądowania „na brzuchu”. Na pokładzie nie było osoby, która nie poczułaby grozy sytuacji - niektórzy włączyli komórki i zaczęli rozmawiać z rodzinami, prawdopodobnie niektórzy żegnali się z najbliższymi.
- Wiele osób pytało mnie później, czy myślałem o śmierci. Nie, chyba nie. Nie bardzo miałem czas na skupianie się na własnych emocjach - wspominał Tadeusz Wrona w swojej książce „Ja, kapitan” .
Spokojnie, to tylko awaria
- Byliśmy w transie i jeśli rozpatrywałem czarne scenariusze, to wszystkie one dotyczyły pasażerów - pisał kapitan Wrona w tej książce. - Obawiałem się, że samolot może się przełamać, nawet w kilku miejscach. Ale najgorszy był strach przed oderwaniem się jednego z silników, bo wówczas maszyna kompletnie straciłaby sterowność, zaczęłaby się obracać. Zastanawiałem się, jak bardzo nas sponiewiera, z której strony będzie pierwsze uderzenie, jak długo będę przytomny, jak długo będę w stanie obserwować przebieg wydarzeń. A nieco wcześniej, jeszcze gdy byliśmy w powietrzu, ale było już wiadomo, że będziemy musieli lądować bez podwozia, zastanawiałem się, dlaczego akurat mnie to spotkało. Denerwowała mnie kompletna bezsilność, to, że nie zdołaliśmy wypuścić tego cholernego podwozia.
W pewnym momencie kapitan uświadomił sobie, iż będą mieli tylko jedną próbę lądowania. Kiedy już dotkną pasa, nie będzie możliwości odejścia na drugi krąg ...
- Pochylam się w kierunku drugiego pilota i wyciągnąłem rękę. »Jurek, później już może nie być okazji - głos na chwilę uwiązł mi w gardle. - Dziękuję Ci za współpracę«. Mocny uścisk dłoni i życzenia powodzenia przy lądowaniu” - opowiadał w książce „Ja, kapitan”.
Przed samym lądowaniem samolot jeszcze przez godzinę krążył nad Warszawą, towarzyszyły mu dwa myśliwce F-16, trwały przygotowania techniczne do tej operacji. W końcu,około godz. 14.30, kapitan Wrona wraz z całą załogą rejsu Lo-016 - na oczach tysięcy ludzi, bo stacje telewizyjne transmitowały całe zdarzenie - z uwagi na kończące się paliwo, przystąpili do awaryjnego lądowania. Samolot przyziemił na drodze startowej 33. Ocierał się kadłubem i gondolami silników o nawierzchnię zalaną wcześniej pianą przeciwpożarową. Przez chwilę doszło do zapalenia prawego silnika, ale pożar ustał, samolot zaczął wytracać prędkość, aż w końcu stanął.
- Pierwsza myśl po wylądowaniu? Nim jako piloci skończyliśmy swoje procedury, do kokpitu wszedł szef pokładu i przekazał nam informację, że wszyscy pasażerowie ewakuowali się z pokładu i nikomu nic się nie stało. Poczułem wielką ulgę, bo zdrowie i życie ludzi było najważniejsze. A druga myśl? Że samolot został zniszczony. Nawet nie chciałem wyjść, by zobaczyć te uszkodzenia. Samolot był bez podwozia, oparty na gondolach, klapy wypuszczone, cały zachlapany pianą gaśniczą. Serce pękało - mówi kapitan.
Skąd to zamiłowanie do latania
Tadeusz Wrona urodził się i wychowywał (do 6. roku życia) w Żywcu. Jego ojciec z zawodu był księgowym i pracował w banku, matka natomiast była urzędniczką w zakładach mięsnych. Po maturze w Technikum Elektrycznym w Nowej Soli rozpoczął studia na kierunku matematyczno-fizycznym w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze, ale po dwóch latach przerwał naukę i przeniósł się na nowo utworzony na Politechnice Rzeszowskiej kierunek pilotażu..
- Zamiłowaniem do lotnictwa zaraził nas tata - opowiada Tadeusz Wrona.
Dodaje, że jego ojciec miał w sobie ogromną ciekawość świata, chęć poznawania. Nie było dla niego problemem, żeby zmienić miejsce zamieszkania, by np. poszukać lepszych warunków dla swojej rodziny.
- Poza tym wiele rzeczy go interesowało. Był wszechstronnie uzdolniony - potrafił majsterkować, naprawiał telewizory, interesował się awiacją, sklejał nam modele szybowców. Wiele dziedzin go interesowało. Jak czegoś nie wiedział to się uczył, doczytywał - wspomina kapitan Wrona.
Pierwszy lotniczego bakcyla połknął jego starszy brat Kazimierz, lataniem interesował się także najmłodszy brat pana Tadeusza - nieżyjący już Ryszard.
- Kazik tak zakochał się w tym lotnictwie, tak go wciągnęło, że sam zaczął budować modele, zaczął latać. Całe życie był pilotem - latał w aeroklubie, lotnictwie sanitarnym, agrolotnictwie, a ostatnie 15 lat jako pilot komunikacyjny. Poszedłem w jego ślady. Rysio także chciał, ale miał wadę wzroku. Wtedy to go dyskwalifikowało, teraz mógłby latać. To zamiłowanie do lotnictwa wynieśliśmy z domu - podkreśla Tadeusz Wrona, który pierwsze kroki stawiał w szybownictwie, a w latach 80. trafił do lotnictwa pasażerskiego.
- Na Żywiecczyźnie bywam kilka razy w roku. Staram się być systematycznie, co dwa miesiące odwiedzać mamę, którą zajmuje się mój starszy brat, jest pod dobrą opieką - opowiada kapitan.
Nie góral, raczej żywczanin
Zwierza się, że na Żywiecczyźnie nie mieszkał długo, bo kiedy miał sześć lat, rodzice przeprowadzili się do Słubic, gdzie jego ojciec dostał lepszą pracę, a później do Nowej Soli, więc wspomnień z dzieciństwa spędzonego w Beskidach nie ma zbyt wiele.
- Tatę ciągnęło w Beskidy, do rodziców - przyznaje jednak w 2020 kapitan Wrona. I dodaje: -Wszędzie jest ciekawie, ale z Żywiecczyzną łączy mnie szczególna więź. Człowiek przyzwyczaja się do górek; tego, że wszystko jest pofalowane, że trzeba coś objechać, by gdzieś dotrzeć. A w rejonie Słubic, Nowej Soli czy na Mazowszu, gdzie mieszkam teraz, wszędzie jest równo, same pola i budynki, nie ma na czym oka zawiesić, ewentualnie na ścianie lasu. Ale ten beskidzki krajobraz mocno się we mnie utrwalił. Może dlatego, że tak mało miałem z nim kontaktu - mówi. Ale i przyznaje, że nie czuje się góralem, bliżej mu do żywczanina. - To twardzi ludzie, ze stanowczym podejściem do życia. Prostolinijni, ale także pamiętliwi. Kiedy im się na odcisk nadepnie, długo to pamiętają. Wybaczą, ale nie zapomną. No i bardzo przywiązani do swojej ziemi, do swojego regionu - podkreśla.
Chłodna głowa i dobra książka
Kapitan Wrona przeszedł już na emeryturę, ale nadal ma kontakt z lataniem, bo jest instruktorem. Mówi, że spokój, opanowanie i chłodna głowa pomocne są w każdej sytuacji, zwłaszcza kryzysowej, także w czasie epidemii koronawirusa.
- Lekarze jeszcze nie mogą przekazać konkretnej wiedzy. Mówią, jak się zachować. Trzeba im zaufać, bo starają się jak najbardziej zredukować skutki epidemii - mówi Tadeusz Wrona. Podkreśla, że skoro lekarze zalecają izolację, to należy się izolować. Przyznaje, że jest mu łatwiej, bo ma dom z ogrodem pod Warszawą, więc przy ładnej pogodzie spędza w ogrodzie sporo czasu. Jednak na mniejszej przestrzeni także można znaleźć zajęcie, które pozwoli nam przetrwać ten trudny czas. - Kiedy byłem w szpitalu, książka zastępowała mi kontakt ze światem - mówi kapitan Wrona. Uważa, że kwarantannę łatwiej będzie nam znieść, jeśli np. zaangażujemy się w pomoc dla innych.
- Sytuację trzeba oceniać także z punktu widzenia statystyki. Obecnie liczba osób zarażonych wirusem w stosunku do niezarażonych jest mała. Trzeba więc się zabezpieczać i być dobrej myśli - radzi kapitan Tadeusz Wrona.