Kapsuła czasu zapisana atramentem
- Pamiętam, że na prośbę naszej wychowawczyni, pani Turczynowicz, coś podpisywaliśmy - wspomina 100-letni Cyprian Skwarek z Lublina. Jego nazwisko jest wśród 5,5 mln podpisów uczniów z 1926 roku
Najpierw znalazłem podpisy dwóch moich ciotek. Potem pomyślałem: a może sprawdzić, czy nie ma szkół w Drohobyczu i podpisu Bruno Schulza? I był, w siódmym tomie - opowiada Krzysztof Willmann z Warszawy.
Podpis jednego z najsłynniejszych polskich pisarzy, zamordowanego przez Niemców w czasie II wojny światowej, znalazł się w Polskiej Deklaracji o Podziwie i Przyjaźni dla Stanów Zjednoczonych. Akcja zbierania podpisów z 1926 roku była jak pospolite ruszenie, które dotarło pod strzechy. Ostatecznie zebrało się tego 111 tomów, które potem zostały wysłane do Stanów i przekazane w Białym Domu Calvinowi Coolidge, ówczesnemu prezydentowi USA. Miał to być prezent od wszystkich Polaków dla Amerykanów, przygotowany z okazji 150. rocznicy podpisania Deklaracji Niepodległości.
Podpis prezydenta Mościckiego
Pierwszy jest podpis prezydenta Polski Ignacego Mościckiego: dedykowana mu jest oddzielna, biała karta ozdobiona jedynie orłem w koronie. Jest też autograf marszałka Józefa Piłsudskiego. Swoje podpisy złożyli ministrowie i urzędnicy ministerstw, Najwyższej Izby Kontroli Państwowej RP, Najwyższego Trybunału Administracyjnego, Prokuratorii Generalnej RP, Generalnej Dyrekcji Poczt i Telegrafów, Głównego Urzędu Likwidacyjnego, Banku Gospodarstwa Krajowego czy Towarzystwo Resursy Kupieckiej w Warszawie. Podpisy profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, lekarzy, prawników, ale też „Polaków w Austrii”. Później idą władze i urzędy warszawskie oraz lokalne z kolejnych miast. Nie zabrakło wśród nich Lublina.
Wymieniać można by jeszcze długo. Jedne podpisy są zamaszyste, z fantazyjnymi zawijasami. Inne pisane drobnym maczkiem, żeby się zmieścić na stronie. Autorzy akcji zadbali też o formę. Na niektórych kartach znalazły się więc ozdobne elementy graficzne, a nawet rysunki autorstwa znanych artystów, np. Zofii Stryjeńskiej i Władysława Skoczylasa.
Pozostał po nich tylko ten wpis
Niezwykłą częścią tej kolekcji są podpisy składane przez uczniów szkół II Rzeczypospolitej. Szacuje się, że jest ich 5,5 mln. Dzieci podpisywały się własnoręcznie, czasami ręką niewprawioną jeszcze w pisaniu. - Dla nas szczególne znaczenie mają podpisy złożone przez uczniów żydowskiego pochodzenia z lubelskich szkół. Bezcenne, bo to zapis ze świata, który uległ zagładzie. W przypadku wielu z tych dzieci pozostał tylko ten podpis z 1926 roku - podkreśla Agnieszka Wiśniewska z Ośrodka Brama Grodzka - Teatr NN w Lublinie.
Podpisy zebrane na lubelskich stronach Polskiej Deklaracji o Podziwie i Przyjaźni dla Stanów Zjednoczonych zostaną wykorzystane w projekcie „Lublin. 43 tysiące”. Właśnie tylu Żydów mieszkało w naszym mieście przed wybuchem II wojny światowej. Większość z nich została zamordowana przez Niemców w czasie okupacji. Ginęli w getcie, obozie zagłady w Bełżcu, na Majdanku. Miał po nich nie pozostać żaden ślad. Teatr NN chce zebrać jak najwięcej informacji o każdym z 43 tysięcy lubelskich Żydów. Imię i nazwisko to początek tej drogi.
Agnieszka Wiśniewska z Teatru NN, przeglądając strony z podpisami zebranymi w 1926 roku, w pewnym momencie zobaczyła znane sobie nazwisko. Cyprian Skwarek z Lublina w 1926 roku był w pierwszej klasie Państwowego Gimnazjum Hetmana Jana Zamoyskiego.
- Pamiętam, że na prośbę naszej wychowawczyni, pani Turczynowicz, coś podpisywaliśmy. Była nauczycielką języka polskiego - usłyszeliśmy.
- Nosiliśmy granatowe mundurki z czerwoną lamówką i czapkę rogatywkę. Po lekcjach graliśmy w piłkę. Na placu, który był za szkołą przy ulicy Ogrodowej. Plac był na górce - wspomina Cyprian Skwarek.
- Kiedy czytałem tacie nazwiska jego kolegów spisane na stronie, którą dostaliśmy od pani Agnieszki Wiśniewskiej, okazało się, że wielu z nich pamięta - dodaje Wojciech Skwarek.
Strony poświęcone Zamoyowi zaczynają się od podpisów członków rady pedagogicznej, na czele z nazwiskiem ks. Kazimierza Gostyńskiego, dyrektora szkoły w latach 1915-1933. Wśród podpisów uczniów jest jeszcze jedno ważne nazwisko: lubelskiego poety Józefa Łobodowskiego.
- Łobodowski w szkole założył czasopismo „W Słońce”, kierował też szkolnym teatrem. Ciekawostką, o której nie wszyscy wiedzą, jest to, że w liceum im. Zamoyskiego nadal istnieje scena, która pochodzi sprzed wojny - mówi dr Jarosław Cymerman, kierownik Muzeum Literackiego im. Józefa Czechowicza w Lublinie.
- Jako uczeń Łobodowski miał kłopoty z przedmiotami ścisłymi. Miał zwyczaj chodzić na cmentarz przy ulicy Lipowej. Siadał na rodzinnym grobie i się uczył. Tłumaczył, że w tym miejscu wiedza lepiej wchodzi mu do głowy - dodaje Cymerman.
W pamiątkowych księgach znajdziemy wiele szkół, które dziś nie istnieją. W Lublinie jest to np. Gimnazjum Żeńskie im. A. Radzikowskiej. To była prywatna placówka mieszcząca się przy ulicy Królewskiej 11.
Możemy też znaleźć podpisy urzędników Zarządu Miasta Lublin, na czele z autografem ówczesnego prezydenta miasta Czesława Apolinarego Szczepańskiego. Nie zabrakło też nazwisk pracowników Lubelskiej Izby Skarbowej i duchownych z kurii. Na karcie dedykowanej Sądowi Apelacyjnemu w Lublinie oglądamy rysunek szybującego orła. W przypadku Uniwersytetu Lubelskiego, czyli KUL, zdecydowano się na ozdobienie stron grafikami w odcieniach niebieskiego. Na jednej karcie mamy Bramę Krakowską, a na drugiej przedstawienie widoku dziedzińca uczelni powołanej do życia w 1918 roku.
- Księgi z podpisami zachwycają również pod względem typograficznym. Znalazły się w nich piękne litografie - podkreśla Agnieszka Wiśniewska z Ośrodka Brama Grodzka - Teatr NN.
Znalazł podpis swojego dziadka
Kolekcja 111 tomów wysłanych w 1926 roku z Polski znajduje się w archiwach Biblioteki Kongresu w Waszyngtonie, największej placówki tego typu na świecie. Pierwszych 13 tomów jest już dostępnych online. Kolejne czekają na publikację w internecie, wcześniej nie było to możliwe z powodów finansowych. Teraz wydaje się, że ta historia znajdzie szczęśliwy finał. W głównej mierze dzięki staraniom mieszkającego pod Waszyngtonem Sama Ponczaka, który urodził się w Polsce, jest dzieckiem ocalonym z Holokaustu. W czasie wojny wraz z matką znalazł się w getcie. Razem z rodzicami udało mu się uciec ze strefy okupacji niemieckiej na teren Związku Radzieckiego. Ponczakowie zostali zesłani na Syberię. Po zakończeniu wojny wrócili do Polski. Sam zdał tu maturę. Z powodu antysemickich nastrojów pod koniec lat 50. Ponczakowie wyemigrowali przez Francję do Argentyny, żeby ostatecznie wyjechać do Stanów Zjednoczonych.
To Krzysztof Willmann skontaktował się z Samem Ponczakiem, poprosił go o odszukanie podpisu Schulza. W czasie oglądania kolejnych tomów Polskiej Deklaracji o Podziwie i Przyjaźni dla Stanów Zjednoczonych wrażenie na Samie Ponczaku zrobiły podpisy żydowskich dzieci.
- Atrament na papierze z czasem wyblaknie i przestanie być czytelny, dlatego tak ważna jest digitalizacja tych zbiorów. To jedna moja motywacja, ale jest i drugi powód. Jeśli zniknąłby ten materialny ślad, to tak jakby te żydowskie dzieci umarły jeszcze raz. Nie można było do tego dopuścić - mówi „Kurierowi” Sam Ponczak.
Rozmowy o digitalizacji Polskiej Deklaracji o Podziwie i Przyjaźni dla Stanów Zjednoczonych były wieloetapowe.
- Nie udałoby się bez zaangażowania Biblioteki Polskiej w Waszyngtonie. Włączyła się też dr Grażyna Żebrowska, ekspert ds. nauki i technologii i szkolnictwa wyższego z polskiej ambasady w Waszyngtonie - wylicza Sam Ponczak.
Tysiące stron skanowała specjalistyczna firma, na miejscu, w Bibliotece Kongresu. - Obiecano nam, że całość kolekcji Biblioteka Kongresu umieści na swojej stronie internetowej w pierwszym kwartale tego roku. Wtedy będzie ona dostępna dla każdego - cieszy się Sam Ponczak.
Digitalizacja została sfinansowana m.in. dzięki środkom ze zbiórki. Inicjatorzy tej akcji dostali także dotację ze strony polskiego rządu, w wysokości 15 tysięcy dolarów.
- Wspierały nas także osoby prywatne. Jeden z rabinów objął mnie, rozpłakał się i powiedział: „zrobiłeś coś, żeby uratować pamięć o tych ludziach” - mówi Sam Ponczak. - Kiedyś na jeden dzień przyjechał do mnie przyjaciel. Poszliśmy do Biblioteki Kongresu. Zaproponowałem, żeby zajrzał do księgi z podpisami z jego miasta. I proszę sobie wyobrazić, znalazł imię i nazwisko swojego dziadka! Te 111 tomów to jest skarb, nie tylko dla genealogów.