Kara musi być tylko jedna. W tym dniu było święto Milicji Obywatelskiej
„7 października 1983 roku o godzinie 7.40 mieszkaniec Sławna Józef K. powiadomił telefonicznie dyżurnego miejscowego Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych, że na ulicy Chełmońskiego w Sławnie stoi przy krawężniku radiowóz MO, marki Nysa, wewnątrz którego leży funkcjonariusz milicji nie dający oznak życia” - tak rozpoczyna się uzasadnienie aktu oskarżenia w sprawie zabójstwa st. sierżanta Michała Hałamuszki.
W tym dniu było święto Milicji Obywatelskiej.
- Kara musi być tylko jedna! - mówił Czesław Kiszczak, minister spraw wewnętrznych w telewizji.
„Kara, którą sąd wymierzył oskarżonemu, jest karą wyjątkową, ale wyjątkowe są również zbrodnie popełnione przez oskarżonego – uzasadnił Sąd Najwyższy, utrzymując wyrok Sądu Wojewódzkiego w Słupsku.
3 sierpnia 1984 roku w Areszcie Śledczym Gdańsku została wykonana kara śmierci. Skazańcem był 25-letni Janusz Magierski, urodzony 20 stycznia 1959 roku w Gdańsku. Wyrok miał stanowić jasny przekaz, że na władzę ludową nikt ręki nie podniesie.
Kilka tygodni wcześniej, kilkaset kilometrów dalej
Koniec słonecznego lata 1983 roku. Radiowa Trójka wciąż nadawała "Moonlight Shadow" i "Dmuchawce, latawce, wiatr". A w radiu za Żelazną Kurtyną pierwsze dźwięki Metalliki "Kill'em all" i "No remorse". Czy chcieli zabić? Czy nie mieli wyrzutów sumienia? Ta sprawa jednak obciążyła wiele innych sumień.
- Marka M. znam od 1981 roku. Mieszka na tym samym osiedlu, co ja. Poznaliśmy się na ulicy. Mieliśmy wspólnych znajomych. Brakowało mu pieniędzy i ja mu je pożyczyłem, jakieś 200 złotych. Marek kopie bursztyn. Z tego się utrzymuje - opowiadał Janusz Magierski podczas pierwszego długiego nocnego przesłuchania, ale nie od razu powiedział prawdę. - Następnym razem spotkaliśmy się w Potulicach. Odbywając karę, pracowaliśmy na wspólnym stanowisku pracy. Marek wspomniał, że gdyby miał pieniądze, wyjechałby za granicę, założyłby jakiś interes. W sierpniu wyszedłem na warunkowe. Wtedy spotkaliśmy się trzeci raz przed jego domem. Pytał, co zamierzam robić. Odpowiedziałem, że we wrześniu zaczynam pracę. Pytał mnie również, czy mam coś do sprzedania. Interesowała go broń myśliwska. Miałem stare zardzewiałe egzemplarze, ale wszystko sprzedałem na Jarmarku Dominikańskim. Marek podsunął myśl, że na broni można dobrze zarobić. A jeśli nie, to sterroryzować załogę kutra i uciec na Zachód. Zaproponował, aby rozejrzeć się za jakimś sklepem z bronią myśliwską i włamać się do niego. Pojechać w Polskę i wówczas się zobaczy, skąd można ukraść broń. W tym celu pojechaliśmy do Tych.
Rodzice Marka niewiele wiedzieli o synu. Ojciec zeznał, że rzadko mieszkał w domu. Wpadał raz na jakiś czas. Nocował i wychodził na kilka dni. Czasami przychodził pijany. Awanturował się, demolował mieszkanie. Bił ojca.
Z więzienia w Potulicach pisał listy do domu, ale nigdy nie wspominał o kolegach.
- Nazwisko Magierski nic mi nie mówi. Nie wiem, kto to jest i gdzie mieszka - stwierdził Stefan M., ojciec Marka.
- Zawsze chciał postawić na swoim, był lekkomyślny. Sam wręcz powiedział mi kiedyś, że on zawsze lubi robić na przekór - zeznała matka Janusza. - W 1979 roku został powołany do wojska. Dostał przydział do Ustki. Po trzech miesiącach, już po przysiędze, zdezerterował. W czasie ucieczki popełnił szereg przestępstw. Dostał cztery lata. Z Potulic wyszedł na zwolnienie warunkowe w sierpniu. Prosiłam, żeby podjął pracę. Do naszego mieszkania zaczął przychodzić młody chłopak. Janusz powiedział, że mieszka w pobliżu. Nic na temat tego chłopaka nie potrafię powiedzieć. Jeśli chodzi o plany, to Janusz mówił tylko, że ma zamiar się ożenić i podjąć pracę. Syn wychowywał się w dobrej atmosferze domowej.
- Ja go miałem za lekkoducha. Nie jest zdemoralizowany. Lubił wodzić, wieść prym - mówił o Magierskim znajomy jego siostry. - W sierpniu sprawiał wrażenie, że się ustatkował. Ucieszyłem się, że spoważniał i ma zamiar zawrzeć związek małżeński. Mówił, że na Zachód może wyjechać legalnie, bo w RFN-ie ma rodzinę.
- Mieliśmy się pobrać w grudniu tego roku i zamieszkać w Gdańsku, najpierw u jego rodziców - zeznała Teresa W., narzeczona Janusza Magierskiego. - Na mnie sprawiał wrażenie wylewnego i szczerego.
Był początek jesieni 1983 roku. Według jednej relacji Magierskiego – z Markiem M. podróżowali pociągiem do Łodzi, dalej do Katowic i Tych. Według wyjaśnień z innego przesłuchania - wieczorem w wolną wrześniową sobotę Marek M. przyszedł do niego i powiedział, że ma samochód. To był duży fiat koloru zgniłej zieleni, który stał na parkingu na ich osiedlu. Pierwszy wspólnie ukradziony samochód. Pierwsza wspólna podróż.
Leon Kasperski, adwokat, obrańca skazanego na śmierć Janusza Magierskiego
W Tychach spuścili paliwo z żuka. Wtedy każdy kierowca mógł tankować tylko trzy razy w miesiącu. Przed blokiem znaleźli saszetkę z dokumentami, kwitem z kopalni na mydło i kartkami na mięso. Pieniędzy nie było. Poszukiwania sklepu z bronią spełzły na niczym. Postanowili wracać do Gdańska. Jednak trafili najpierw do Rzeszowa, gdzie w nocy z 29 na 30 września ukradli dużego fiata. Cały czas za kierownicą siedział Janusz Magierski, mechanik samochodowy. Marek M. nie miał prawa jazdy i nie umiał prowadzić. Jechali przez Warszawę. Paliwo skończyło się w Grudziądzu. Do Gdańska wrócili pociągiem.
Po kałachy
- Na drugi dzień w mieszkaniu Marka rozmowa znowu zeszła na temat broni - mówił Magierski. - Powiedziałem Markowi, że broń można zabrać z Ustki.
A dokładnie z Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej, gdzie Magierski służył. - Umówiliśmy się na środę, 5 października. Dwa dni wcześniej byłem w Szczecinie u mojej dziewczyny Teresy. Jest kadrową. Byłem na jej imieninach - relacjonował. Jednak w czasie innego przesłuchania Magierski powiedział: - To Marek wysunął plan, by broń ukraść z Ustki, gdzie służyłem i sprzedać ją, i zarobić na kałasznikowach po 400 tysięcy - Magierski twierdził, że brama jednostki za czasów jego służby była z reguły otwarta, a wokół magazynu broni na kompanii nie było warty.
Paweł Gnat wspomina wydarzenia z Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej
Po broń wyprawili się ze środy na czwartek, z 5 na 6 października. Z parkingu na Zaspie ukradli żółtego małego fiata, zwierając przewody stacyjki na krótko. W Wejherowie uzupełnili paliwo z ciężarówki w bazie PTHU. Parę kilometrów za Lęborkiem, przed Pogorzelicami Magierski przysnął za kierownicą. Zjechał na lewą stronę na skarpę i na zaorane pole. Maluchem nie dało się z niego wyjechać. Główną drogą szli w kierunku Słupska. Zatrzymali żuka. Kierowca jadący z małą dziewczynką podwiózł ich do Słupska. Dali mu 200 złotych. Wysiedli na ulicy Wojska Polskiego i miejskim autobusem pojechali w kierunku trasy na Koszalin. Celowo – by ukraść z parkingu przy jakimś zakładzie pracy samochód i dojechać nim do Ustki. Zabrali bordowego fiata 125p.
Magierski znał dobrze trasę, bo jeździł nią jako kierowca, kiedy pół roku służył w CSSMW. Przed południem wyjechali ze Słupska. Padał ulewny deszcz. Do Ustki dotarli przez Objazdę. Włóczyli się po mieście i porcie, czekając na zmrok. Na ulicy Marynarki Polskiej zjedli obiad w restauracji, a później w pobliskiej cukierni kupili precelki i jagodzianki. Wrócili do samochodu i pojechali w stronę jednostki w Lędowie. Była godzina 18. Samochód zostawili przed bramą prowadzącą na poligon. Na bramie wejściowej stał jednak wartownik.
- Na teren CSSMW weszliśmy przez dziurę w płocie, nie przez wartownię. Później przez ogródek chemiczny, bo tam nikt nie pilnował - mówił Magierski.
- Wszedłem przez drzwi wejściowe na kompanię do wnętrza budynku. Służby żadnej nie było. Budynek ten był w remoncie. Ja, z czasów, kiedy służyłem w Ustce, wiedziałem, że stary rocznik odchodzi pod koniec września, a młody przychodzi dopiero pod koniec października. I w tym czasie na kompanii pozostaje tylko szkieletówka, młodsza kadra dowódcza ze służby czynnej, są to zazwyczaj podoficerowie służby. W tym też czasie odbywają się remonty kompanii. Na tym właśnie bazowałem, wybierając termin zdobycia broni.
Magierski nie mylił się. Dopiero po włamaniu zostały wzmocnione posterunki i budynków z magazynami broni pilnowała całodobowa służba. Tam jednak magazyny broni były puste. Na drzwiach nie było plomb, a przez szpary przekonali się o tym naocznie. Wracali inną drogą przez jednostkę. Przechodząc koło kompanii 9, po wygaszonych światłach doszli do wniosku, że budynek jest pusty. W jednym z okien Marek wypchnął szybę.
Dźwięki rozbitego szkła zagłuszył wiatr. Drzwi do sali na korytarzu nie miały klamki, były zatrzaśnięte. Marek M. otworzył je kombinerkami, bo cały czas nosił przy sobie sprzęt do włamań. Kolejne drzwi, oplombowane, prowadziły do magazynku broni. Na sztabie przy drzwiach wisiała zwykła kłódka, którą Marek rozerwał kluczem do kół i wyważył patent. W pomieszczeniu na stojakach stały kbkAK.
Były tam maski przeciwgazowe, łopatki saperskie, ładownice z magazynkami do broni, środki do czyszczenia, skrzynki. Szukali amunicji. Janusz wziął trzy sztuki broni, Marek jedną i mieli już wychodzić, ale zauważyli skrzynkę z metalowymi puszkami z napisem 7,62. To kaliber kbkAK. Marek zauważył, że jak będą mieć po dwa pełne magazynki, to drożej sprzedadzą broń. W następnym pomieszczeniu, do którego włamał się Marek, były metalowe szafy z mundurami wyjściowymi marynarskimi i moro. Nałożyli na swoje ubrania moro. Janusz Magierski – porucznika, Marek M. - szeregowego marynarza.
Wziął też oficerski kordzik, bo mu się spodobał. Łupy niósł Marek jako niższy rangą.
Przez okna innych kompanii zobaczyli, że w telewizji był jakiś ciekawy program, bo sporo żołnierzy go oglądało. Skierowali się do bramy prowadzącej na plac ćwiczeń poligonowych. Była otwarta. Wyszedł wartownik. Oddał Magierskiemu honor.
- Dokąd obywatel porucznik się udaje? - zapytał.
- Na ogródek przeciwpożarowy - odpowiedział Magierski.
Odeszli w cień. Marek położył pakunki na ziemi. Janusz poszedł w stronę samochodu. Ale auta nie było. Później okazało się, że odholowali je milicjanci z komisariatu jako skradzione. Magierski wrócił, chodził tam i z powrotem. Wartownik nie reagował. - Chciałem ten cały majdan zakopać. Bałem się, że w kompanii wykryją włamanie i kradzież broni - przyznał na przesłuchaniu Magierski.
Zostawili pakunki w rowie i poszli drogą do Ustki. Na ulicy Walki Młodych przed blokiem stał żółty fiat 125p. Marek się do niego włamał, spiął przewody. Janusz ruszył. Pojechali po broń. Z ładunkiem skręcili na Darłowo, by okrężną trasą przez Bobolice, Biały Bór i Kościerzynę wrócić do Gdańska. Janusz znał te okolice, bo z zakładu pracy przyjeżdżał tu na grzyby, a w stadninie w Białym Borze miał znajomą. Obawiali się blokad po ujawnieniu kradzieży broni w jednostce. Nie przewidzieli, że wybrali najgorszą z możliwych dróg.
- Zasypiałem. Marek jednak chciał, abyśmy jak najszybciej odjechali z tego terenu - mówił Magierski na przesłuchaniu. - Przed Sławnem usnąłem za kierownicą, zjechałem na lewą stronę jezdni i uderzyłem w drzewo środkiem samochodu, który po tym nie nadawał się do jazdy. Marek miał rozcięty łuk brwiowy i leciała mu krew. Zapukaliśmy do przychodni. Z mieszkania na piętrze jakiś mężczyzna wyrzucił dwie paczki bandaży.
To był lekarz Władysław J. z przychodni w Pieńkowie. Bał się wpuścić do środka, co prawda mundurowych, ale ze skierowanymi do przodu lufami broni. Na szosie zatrzymali kierowcę syrenki, który podwiózł ich do Bazy Transportu Rolnego Państwowego Ośrodka Hodowli Zarodowej.
W łazience Marek zmył krew z twarzy i założył bandaż. Dozorca pożyczył im samochód, bo kierowcy spali, i przestrzegł jeszcze, by znowu na drodze się nie rozbili. Myślał, że ma do czynienia z żołnierzami, z których jeden wymaga pomocy medycznej.
Janusz wrócił na miejsce wypadku. Razem z Markiem przeładował rzeczy z rozbitego samochodu do pożyczonego żuka. Dwa karabiny ukryli w skrzyni ładunkowej. Później w rozbitym i pozostawionym w Pieńkowie samochodzie znaleziono amunicję. Brakowało za to radioodtwarzacza, taśm magnetofonowych i paru rzeczy, których Janusz i Marek nie zabrali.
Było już około godziny 3 nad ranem 7 października, gdy stamtąd blaszakiem pojechali w kierunku Sławna. Marek nie chciał jechać do szpitala, ale koniecznie wracać do Gdańska. - Pistolety maszynowe (ta nazwa karabinów kbkAK zamiennie pojawia się w aktach) z załadowanymi magazynkami położyliśmy na masce silnika – wyjaśniał Janusz. - One zjeżdżały z maski, więc jeden z nich Marek wziął na kolana.
"Ja do milicjanta nie strzelałem"
- W Sławnie zgubiłem drogę, wjechałem w przecznicę i usiłowałem zawrócić - opisywał kolejny etap ucieczki Magierski. - W tym czasie, nie wiem skąd, nadjechała milicyjna nysa. Chciałem się zatrzymać, bo samochód milicyjny mrugał światłami. Marek powiedział, abym jechał, bo nas zatrzymają. Nie było widać, ile osób jest w radiowozie. Marek siedział obok mnie. Na kolanach trzymał pistolet maszynowy. Drugi pistolet leżał pomiędzy siedzeniami. Magazynki z ostrą amunicją były dołączone do pistoletów. Nie pamiętam, czy pistolety były przeładowane. Nie pamiętam, czy je odbezpieczaliśmy. Radiowóz zajechał nam drogę. Byłem zmuszony się zatrzymać, bo inaczej zahaczyłbym nysę. Z radiowozu wysiadł funkcjonariusz w mundurze. Podszedł do drzwi z mojej strony. Silnik żuka pracował. Milicjant poprosił o dokumenty. Powiedziałem, że nie mam, bo po wypadku pożyczyliśmy tego żuka. Milicjant wyłączył silnik naszego samochodu i wyciągnął kluczyki ze stacyjki. Odszedł ode mnie i przechodząc z przodu samochodu, podszedł do drzwi, przy których siedział Marek. Ja byłem w kompletnym polowym mundurze porucznika Marynarki, Marek - bez beretu i bez pasa. Funkcjonariusz wspiął się na palce i usiłował zajrzeć do wnętrza samochodu. Wówczas usłyszałem cichy trzask. To chyba Marek odbezpieczył pistolet maszynowy. Milicjant otworzył drzwi. Marek siedział lekko przekręcony na prawą stronę, czyli twarzą do drzwi. Padł strzał. Potem drugi. O ile pamiętam, bezpiecznik pistoletu ma trzy położenia. Pierwsze z góry to zabezpieczenie. Następne to ogień pojedynczy. I ostatnie dolne to ogień seryjny. Uważam, że nie była to seria, ale dwa pojedyncze strzały. Milicjant upadł z przodu żuka, około metra od prawych drzwi. Leżał na ziemi na wznak, dawał oznaki życia, unosił głowę, jęczał. Dosyć cicho, jakby z bólu. Nie można było zrozumieć, co wyjękiwał. W tym miejscu ulica była lekko oświetlona. Pierwszy podbiegłem do milicjanta, a Marek stał przy żuku i mówił: "Patrz, on chciał do mnie strzelać!”.
Leżący milicjant trzymał w ręku pistolet. Nie można było odepchnąć nysy, bo milicjant przeszkadzał. "Drzwi, drzwi!" - krzyczał Marek, podnosząc milicjanta. Szarpnąłem za rozsuwane drzwi nysy. Marek trzymał milicjanta już w pozycji pionowej. Zaczął go wsadzać głową do przodu między siedzenia za kierowcą. Nie mogliśmy zamknąć drzwi, bo wystawały nogi. Milicjant cały czas jęczał, a my go przekręcaliśmy go, aby tylko zmieścił się całkiem w nysie.
W końcu tak go upchnęliśmy, że można było przymknąć drzwi. Cały czas dawał oznaki życia. Ruszał głową. Słyszałem jęki. Na jezdni zobaczyłem jego pistolet i czapkę. Ja zabrałem pistolet. Marek czapkę, a później z nysy raportówkę i pałkę. Marek popchnął nysę, aby zrobić miejsce do przejazdu żuka. Nie mogłem znaleźć kluczyków, które zabrał nam milicjant. Wziąłem kluczyki z nysy. Było około północy - Magierski taką podaje godzinę zdarzenia. - W odległości 20 metrów przechodził jakiś mężczyzna. Zachowywał się normalnie, jak przechodzień, który niczego nie zauważył. Znowu pobłądziłem w Sławnie. Chciałem jak najszybciej wyjechać. Obojętnie, w jakim kierunku, aby dalej. Najbliższa wylotówka była na Koszalin.
Pierwsze przesłuchanie przerwano 8 października 1983 roku o godzinie 5.30 z uwagi na zmęczenie podejrzanego. Kolejne odbyło się tego dnia późnym popołudniem. I było jeszcze ich wiele, zanim rozpoczął się proces.
Magierski powtórzył to na kolejnym przesłuchaniu. Wtedy mówił, że gdy Marek strzelał do milicjanta, to on, Janusz, zaczął uciekać bez broni.
- Gdzie? Wracaj! - miał krzyczeć do niego Marek.
- Uciekamy! - krzyknąłem do niego, a Marek cały czas powtarzał: "On wyciągnął broń. On wyciągnął broń".
Magierski zapewniał, że na pewno widział w ręku milicjanta pistolet.
Wtedy też opisał dalszą część ucieczki.
Przed Sianowem zabrakło paliwa. Po prawej pole i zabudowania, po lewej był las. Tam schowali część wojskowych łupów. Zostawili sobie po jednej sztuce broni i pistolet milicjanta. Wyrzucili czapkę, latarkę i pałkę.
Do Koszalina dojechali okazją wczesnym ranem. Dużym fiatem jechał mężczyzna z synem. Janusz i Marek wysiedli w pobliżu szpitala. Marek czekał na ławce. Janusz poszedł po bułki i papierosy. Wrócił po Marka ukradzionym żukiem. Marek był już w cywilu. Janusz jeszcze w mundurze. Pojechali w kierunku Polanowa. Magierski znowu zasnął za kierownicą. Ocknął się na lewym pasie jezdni, gdy z naprzeciwka jechał duży fiat. Odbił w ostatniej chwili, lekko ocierając się o fiata, ale ich żuk wypadł z drogi i przewrócił się na bok. Z fiata wysiadło trzech mężczyzn. Magierski chciał się dogadać z właścicielem na temat odszkodowania, ale on poprosił kierowcę stara, który się zatrzymał, by ten jechał dalej i wezwał milicję. Wtedy Janusz i Marek postanowili sterroryzować podróżujących fiatem. Marek z żuka wyjął dwa karabiny.
- Podszedłem do tych ludzi, grożąc im bronią. Kazałem siadać na tylne siedzenia. Nie wierzyli. "Nie żartuj", powiedział jeden z nich. Wtedy strzeliłem w powietrze. Chyba ze trzy razy. To poskutkowało - wyjaśniał Magierski.
- Powiedział do nas: "Ręce do góry! Koniec żartów! Z milicją nie możemy się spotkać, bo wieziemy ulotki - zeznał Antoni D., jeden z trzech uprowadzonych grzybiarzy. Wtedy trwał już pościg za złodziejami broni i zabójcami milicjanta.
- Zaraz za Bytowem wjechaliśmy w las. Kończyło się paliwo. Zażądaliśmy od nich pieniędzy na benzynę, a od kierowcy zabraliśmy bon paliwowy. Marek pilnował ich w lesie, trzymając ich na muszce. Ja pojechałem zatankować, a później z zakładnikami ruszyliśmy do Bytowa i dalej w kierunku Kościerzyny - wyjaśniał Magierski.
Gdy w Bytowie Janusz Magierski pomylił drogę, zawracając, zauważył samochód milicyjny. Przejechał obok niego wolno. Na łuku drogi musiał się zatrzymać. Wtedy jeden z uprowadzonych mężczyzn wyskoczył z samochodu. Marek miał zrobić gest, jakby chciał do niego strzelać.
- Bardzo się bałem o swoje życie. W tym czasie Magierski mówił, że są zdecydowani na wszystko i na niczym im nie zależy - relacjonował później uprowadzony Antoni D. - Co robisz? - krzyknął Janusz, gdy Antoni D. wyskakiwał z auta, ale Magierski ruszył. W lusterku widział, że mężczyzna biegnie w stronę milicyjnego fiata. - Machałem rękami i głośnym krzykiem ostrzegałem milicjantów, że będą do nich strzelać - zeznawał Antoni D. - Milicjanci nie zatrzymując się, pojechali dalej. W aucie zostało dwóch zakładników. - Kiedy Antoni D. wyskoczył z samochodu, Magierski polecił: "Długo po nim". Chyba chodziło o długą serię. Powiedziałem do Marka M.: "Człowieku, nie rób tego". Do strzału nie doszło - relacjonował jeden z nich. Wtedy Magierski dodał gazu i odjechał. W Uniechowie na prośbę dwóch mężczyzn stanął i wypuścił ich.
Blokada
Po ujawnieniu zwłok milicjanta i kradzieży broni z jednostki wszystkie służby milicyjne, ZOMO, ORMO i wojskowe postawiono na nogi. Zaczęła się obława.
- Chciałem uciekać pieszo, ale Marek mówił, że z bronią mamy szanse. Jechałem bardzo szybko. 120 kilometrów na godzinę. W jakiejś miejscowości zauważyłem blokadę - relacjonował Magierski.
7 października około godziny 9 milicjant Henryk S. przyszedł na posterunek w Czarnej Dąbrówce. Choć służbę zaczynał później, zjawił się wcześniej, by porozmawiać z kolegami. To on odebrał telefon od dyżurnego w Lęborku.
- Dyżurny poinformował mnie, że dezerterzy z jednostki uciekli z długą bronią - zeznał później Henryk S. - Podał jednocześnie, że zabito w Sławnie funkcjonariusza milicji. Domyśliłem się, że to zrobili ci dezerterzy.
Na posterunku rozdzwoniły się telefony. Dyżurni milicji z Lęborka i Bytowa nakazali blokadę skrzyżowania Bytów-Lębork, Słupsk-Kartuzy i obserwację, czy nie nadjeżdża żółty fiat 125p.
W Czarnej Dąbrówce milicyjny UAZ i star skrzyniowiec, którego kierowcę milicjanci poprosili o pomoc, stały w poprzek na całą szerokość jezdni. Funkcjonariusze przyczaili się za samochodami. - Z kierunku Bytowa pędził żółty fiat co najmniej 120 kilometrów na godzinę - relacjonował Henryk S. - Błyskawicznie zbliżył się do nas. "Janek, jadą!", krzyknąłem do kolegi i ukryłem się za UAZ-em. Fiat przed zaporą gwałtownie zmniejszył szybkość. Zauważyłem, że z przodu siedzi dwóch mężczyzn z bronią.
Milicjanci w Czarnej Dąbrówce mieli pistolety maszynowe, ale - według zeznań - bez rozkazu nie mogli strzelać ze względu na obecność w samochodzie zakładników. Nie wiedzieli wtedy, że porwani mężczyźni zostali już wypuszczeni.
- Usłyszałem trzask. Fiat chyba uderzył w przeszkodę. Wyskoczyłem zza UAZ-a. Przeładowałem i odbezpieczyłem broń. Zbliżałem się w kierunku fiata, ale samochód po tym trzasku nie wyjechał na skrzyżowanie - relacjonował Henryk S.
- Biegiem skoczyłem za kapliczkę. W fiacie nikogo nie było. Wtedy ludzie krzyczeli od strony skrzyżowania, że uciekają do lasu. Z komendantem zaczęliśmy biec za nimi. Zauważyliśmy dojeżdżającego kamaza. Kierowca z Zakładu Usług Technicznych otworzył drzwi i krzyknął: "Panowie, ja was podwiozę!". Wsiadłem do kabiny, a za mną komendant. Kierowca natychmiast ruszył. Ktoś krzyknął, że są już pod lasem. Zatrzymaliśmy się na wysokości ostatniego zabudowania. Na polu dwaj mężczyźni kierowali w naszym kierunku broń. Posypały się strzały. Część trafiła w szyby kamaza. Słychać było ciągły ogień seryjny. Zacząłem ogniem ciągłym strzelać w kierunku tych mężczyzn przez zamknięte okno samochodu. Wystrzelałem cały magazynek. Strzelałem prawie na oślep. Nie mogłem się wychylić z obawy przed ogniem napastników. Komendant chyba też strzelał. Kiedy mi skończyła się amunicja, on krzyknął do kierowcy: "Co robisz? Jedź", ale kierowca nie mógł uruchomić kamaza. Poczułem ból powyżej lewego pośladka i o coś uderzyłem głową. Straciłem przytomność. Kiedy odzyskałem świadomość, już nie strzelano. Kierowca stał przy samochodzie, ja zacząłem się wyczołgiwać. Komendant siedział przy prawych drzwiach. Z jego późniejszych opowiadań wiem, że dostał postrzał w głowę i stracił przytomność. Stanąłem za drzewem. Na środek jezdni wyszedł jeden z napastników z bronią. Za nim szedł chwiejnym krokiem komendant. Bez broni. Drugi napastnik stanął przy masce kamaza. Bronią ubezpieczał pierwszego. Ukryłem się w rowie. Napastnik ruszył nysą. Jechał w moim kierunku. "Czego się chowasz!", krzyknął do mnie. Zatrzymał się przy kamazie i drugi napastnik wskoczył do nysy. Odjechali w kierunku Lęborka.
Henryk S. zeznał też, że napastnik, który uruchomił nysę, widział idącego komendanta, ale nie strzelał.
- Poszedłem do domu. Na klatce schodowej stała żona. Za kilka dni miała rodzić. Aby nie dostała szoku, poprosiłem kierowcę, który stał przed domem, żeby mnie zawiózł do ośrodka zdrowia w Nożynie. Tam lekarz wezwał pogotowie. W czasie operacji stwierdzono, że rdzeń pocisku przeszedł przez część pośladka i utknął przy kręgosłupie. W szpitalu spotkałem się z komendantem. Wyszedł kilka dni wcześniej.
Ścigani
Szaleńcza ucieczka i równie desperacki pościg w relacjach świadków i oskarżonych mają sporo różnic. Magierski twierdził, że kiedy wjechał do Czarnej Dąbrówki od strony Bytowa, ominął z prawej strony stara i wjechał na chodnik. Dojeżdżając do kapliczki, uderzył w metalowy słupek. Zatrzymał samochód. Marek i Janusz wyskoczyli z bronią. Uciekli za budynek na rogu, wpadli na podwórko, a potem biegiem obok drewnianych szop dopadli płotu. Marek przeskoczył bez trudu. Janusz zawisł, bo zaczepił o siatkę spodniami moro. Zrzucił je razem z wojskowymi za dużymi butami.
Gdy przeskoczył, wypadł mu karabin. Wtedy usłyszał pierwsze strzały. Pokonali kolejne płoty i ogrody. Marek położył się na polu. Janusz dziesięć metrów przed nim. Wtedy do akcji pościgowej włączył się kierowca kamaza z miejscowego PGR-u. Strzelanina zaczęła się na dobre. Słychać było całe serie. Oni strzelali w stronę blokady. - Przeskoczyłem przez płot. Dobiegłem do leżącego na polu Marka. Zacząłem też strzelać w kierunku kamaza, z którego strzelano do nas. Celowałem w koła, by go zatrzymać. Później chciałem uciekać tym kamazem, ale w kabinie siedział zakrwawiony milicjant. "Nie strzelaj, mam żonę i dzieci", prosił. To był komendant Józef Ch. - To spierdalaj! - tak z kolei według zeznań Marka M. i kierowcy kamaza miał krzyknąć Magierski, chwytając za lufę broni milicjanta.
Później okazało się, że tylko w samym kamazie jest 16 śladów od pocisków. Obok skrzyni kamaza stał jego kierowca ranny w ramię. W rowie leżał drugi policjant.
Januszowi nie udało się uciec kamazem. Z opuszczoną bronią w ręku, obok komendanta, którego wypuścił, szedł w stronę skrzyżowania. Szukał auta na drodze. Na jego widok kierowca dużego fiata uciekł. Czyja ta nysa, rozglądał się gorączkowo Magierski. Jej kierowca poddał się - powiedział, że kluczyki są w nysie. Marek dobiegł do samochodu. Ruszyli. Jednak po paru kilometrach pojazd zakopał się na leśnej śliskiej drodze. Zaczął padać deszcz. Wtedy zaczęli uciekać na piechotę. Magierski bez butów, w swoich spodniach i kurtce moro. Z bronią i amunicją. Cały czas miał przy sobie pistolet zabitego w Sławnie milicjanta.
Byli gdzieś między Bytowem a Lęborkiem.
- Chcieliśmy uciekać jak najdalej. Nie mieliśmy pieniędzy ani jedzenia. Szliśmy lasami na północ. Przecięliśmy trzy drogi. Na jednej z nich stał patrol milicji - mówił Janusz na przesłuchaniu.
Zapadał zmrok. Uciekinierzy stracili orientację. Szli po omacku przez las. Przeszli rzekę wpław. Woda sięgała do piersi. Magierski dopiero wtedy zrzucił z siebie kurtkę moro. Doszli do zabudowań. Byli brudni i głodni. Przed budynkiem zostawili broń - według Janusza. Wnieśli ją do środka - według Marka.
To było gospodarstwo Władysława M. w Kostrodze. - Powiedzieliśmy gospodarzowi, że wracamy z grzybów, że jesteśmy poranieni. Chcemy coś zjeść i odpocząć - mówił Magierski. - To był starszy człowiek. Pozwolił nam umyć się, poczęstował kawą i papierosem. Dałem mu za to zegarek. Marek wyszedł, by ukryć broń w stercie słomy, bo nie chciałem iść dalej z tym żelastwem.
Została im tylko broń zabrana milicjantowi. Poszli dalej. Sądzili, że w kierunku Lęborka. Wtedy uciekali ostatni raz. Po drodze mijały ich samochody milicyjne i wojskowe. Nikt ich nie zatrzymywał, o nic nie pytał, nie legitymował. Doszli do przystanku między Cewicami a Oskowem, na którym ludzie czekali na PKS do Lęborka. Marek poszedł dalej, pod wiatę. Wtedy miał na sobie kurtkę, którą dał mu Janusz - z pistoletem milicjanta. Była godzina 20.45. Podjechał jakiś gazik, ale bez oznakowań. Wysiedli funkcjonariusze i zaczęli legitymować stojących na przystanku. Janusz pokazał im swój dowód osobisty. Marek nie miał dokumentów. Wzięli go do gazika. Później Janusza. Zawieźli na posterunek w Cewicach. Janusz mówił milicjantom, że ktoś z przystanku uciekł w las, a jego można wypuścić, bo ma papiery w porządku. Zaoferował nawet, że pomoże w ujęciu uciekiniera. Jednak ranny Marek i Janusz w damskich pantoflach i podartych spodniach wzbudzali podejrzenia. Komendant zauważył przy Marku wystającą broń i zdarł z niego kurtkę. Marek mówił, że znalazł pistolet. Obaj zostali przewiezieni do Słupska.
Wpadli, bo ktoś ze słuchaczy słupskiej podoficerskiej szkoły milicji zauważył chłopaka z obandażowaną głową.
Medialny pościg
Ówczesna prasa codziennie donosiła o zdarzeniach - zabójstwie milicjanta, etapach pościgu, ujęciu sprawców. Media pomagały szukać świadków zdarzeń. Jednak informacje były ściśle ocenzurowane. W mediach słowo nie padło na temat najbardziej wstydliwy dla władzy ludowej - włamania do magazynu broni w CSSMW. A tym, którzy o nim siłą rzeczy wiedzieli z racji służby czy pracy w jednostce, mówiono, że zrobili to rezerwiści.
Oficjalnie informowano natomiast o bestialskim zabójstwie Hałamuszki, licznych kradzieżach samochodów i broni, ale nie podawano, skąd. Pisano o wzięciu zakładników, o pościgu w Czarnej Dąbrówce, podczas którego milicjanci, choć mieli rozkaz strzelania bez uprzedzenia, nie użyli broni ze względu na obecność wielu ludzi. Co nie było prawdą, lecz wynikało z założeń cenzury.
W pościgu za zbrodniarzami, jak określano, zabójców milicjanta, wzięli udział milicjanci z jednostek podlegających Wojewódzkiemu Urzędowi Spraw Wewnętrznych w Słupsku, szkoły milicji, milicjanci z Gdańska i Koszalina, żołnierze WOP i Pomorskiego Okręgu Wojskowego.
Prasa donosiła, że bandyci zastrzelili milicjanta i dla pewności zadali mu dwa mordercze ciosy nożem. Nie było to prawdą, bo według sekcji zwłok funkcjonariusza przyczyną zgonu były tylko rany postrzałowe, a pierwszy strzał padł z odległości 40 centymetrów.
Pisano też o wypadku na trasie Koszalin - Nacław, w którym zostali ranni czterej milicjanci jadący do akcji, po tym gdy milicja otrzymała kolejne informacje, gdzie mogą znajdować się sprawcy. Ich radiowóz zderzył się z samochodem osobowym.
Telewizja podała komunikat o śmierci milicjanta, ostrzegając, że mordercy są uzbrojeni. Służby szybko powiązały sprawę napadu na magazyn broni z zabójstwem milicjanta po wstępnych wynikach sekcji zwłok, oględzin i ekspertyzy broni. Pocisk, który przeszył funkcjonariusza na wylot, przebił prawą część radiowozu i wpadł do środka. Ekspertyza Zakładu Kryminalistyki KG MO w Warszawie wykazała, że pochodzi od naboju kaliber 7,62 mm i został wystrzelony z karabinu kbkAK kaliber 7,62. O tym zatrzymani powiedzieli też sami, jak również wskazali miejsca ukrycia broni.
W mediach relacjonowano też uroczystości pogrzebowe, które odbyły się 11 października w Sławnie. Polska Agencja Prasowa donosiła, że milicjanta żegnał pięciotysięczny tłum mieszkańcy Sławna, liczne delegacje milicji z sąsiednich województw, wojska, w tym marynarki, instytucji i zakładów pracy. Do wdowy i osieroconych dzieci w wieku 4, 7 i 9 lat (wiek córek też pomylono) przemówił komendant główny MO gen. brygady Józef Beim. Wymienił zasługi wzorowego milicjanta, dodając, że w tragicznym dla niego dniu, w 39. rocznicę powołania Milicji Obywatelskiej, Michał Hałamuszka miał zostać awansowany na stopień sierżanta sztabowego. Pośmiertnie awansowano go na stopień młodszego chorążego. Decyzją Rady Państwa trumnę uhonorowano Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski, a także przyznanym przez Zarząd Główny ZSMP złotym odznaczeniem im. Janka Krasickiego. Podkreślano, że Michał Hałamuszka był aktywnym członkiem PZPR i zasłużonym działaczem młodzieżowym.
"To ja strzelałem do milicjanta"
- W dniu dzisiejszym od rana noszę się z zamiarem rozmowy z prokuratorem, gdyż po przemyśleniu tej całej sprawy i moich dotychczasowych wyjaśnień postanowiłem je zmienić i powiedzieć całą prawdę, tak jak faktycznie było z zabójstwem funkcjonariusza MO - powiedział na przesłuchaniu 10 października Magierski. I dopiero wtedy przyznał się do zabójstwa. - Wiem, jaka kara mi grozi za wszystkie czyny. Do milicjanta strzelałem ja, a nie Marek. Gdy powiedziałem milicjantowi, że nie mam dokumentów i że wiozę rannego do szpitala, funkcjonariusz spojrzał na mnie. "Co wypiło się?", zapytał. Zajrzał do kabiny, przechylił się przez moje nogi i wyjął kluczyki ze stacyjki. Mój pistolet maszynowy leżał na podłodze. Marek swoją broń trzymał na kolanach. Milicjant musiał spostrzec oba pistolety, widział mundury i zakrwawionego z czołem owiniętym bandażem Marka. Podszedł do swojej nysy od strony pasażera, pochylił się, jakby czegoś szukał.
Magierski zapewniał, że w tym czasie Marek bez słowa położył mu na kolana swoją broń. Temu jednak Marek M. zaprzeczył.
- Milicjant wrócił na chwilę po coś do nysy. Janusz skorzystał z tej okazji, sięgnął po stojący obok jeden karabin i w momencie, gdy milicjant wracał do naszego samochodu, usłyszałem szczęk manipulacji przy zamku karabinu. Usłyszał to również milicjant, szybko sięgnął do kabury i wyjął pistolet - wyjaśniał Marak M. - Czy zdążył go zarepetować, tego nie wiem. W tym momencie Janusz strzelił w stronę milicjanta, trzymając karabin na kolanach.
- Nie miałem żadnej pewności, czy karabin był odbezpieczony - mówił z kolei Magierski o sytuacji, gdy - według niego - Marek M. podał mu broń. - Gest Marka zrozumiałem, że chodzi o sterroryzowanie milicjanta, tak jak to wcześniej uzgodniliśmy, że gdy nas zatrzyma milicja, to sterroryzujemy funkcjonariuszy i uciekniemy ich samochodem. Ale wtedy nie miałem zamiaru strzelać. Myślałem, że milicjant poszedł do nysy po probierz trzeźwości. Gdy wrócił, zauważyłem, że trzyma w prawej ręce pistolet skierowany w moją stronę. Musiał uchylić drzwi, bo zauważyłem pistolet i on przykuł moją uwagę. Nie pamiętam nawet, jak wyglądała twarz funkcjonariusza. Odruchowo pociągnąłem za spust. Broń była ułożona w pozycji poziomej. Milicjant w wyniku strzału został odrzucony. Leżał na jezdni między żukiem a nysą. Podniósł lekko głowę do góry, patrząc w moim kierunku. I zaczął podnosić rękę z bronią. Oddałem strzał. Głowa i ręka funkcjonariusza opadły. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy oddałem tylko dwa strzały, czy więcej. Po prostu strzelałbym do niego tak długo, jak długo on by trzymał skierowaną w moim kierunku broń. Później, po wyjeździe ze Sławna, zobaczyłem, że pistolet policjanta był odbezpieczony i miał wprowadzony nabój do lufy.
- W czasie służby wojskowej zszedłem na złą drogę. Zaczęło się od kary aresztu za samowolne opuszczenie jednostki - podsumował Magierski, wielokrotnie później karany przez sąd Marynarki Wojennej i powszechne.
Uciekł z wojska, bo odmówiono mu, by służył jako płetwonurek. - Marek mi imponował. Sprzedawał bursztyn i starocie. Nigdy nie liczył się z pieniędzmi. Nie pracował, a stać go było na dancingi - ocenił kolegę.
Na tym przesłuchaniu Magierski wspomniał też o innej rzeczy, właściwie drobiazgu.
- W miejscowości, w której strzelaliśmy do milicjantów, właściwie to zgubiłem buty. Uciekając w samych skarpetkach, pokaleczyłem nogi. U samotnego gospodarza, któremu dałem zegarek, bez jego wiedzy zabrałem z sieni damskie buty. W tych butach zostałem zatrzymany - kontynuował.
Dodał też, że dopiero po blokadzie dał Markowi broń milicjanta.
- W dalszym ciągu też twierdzę, że broń ukradliśmy po to, by sprzedać ją w Gdańsku, ale Marek miał też inny plan, gdyby nie udało się jej sprzedać. Mieliśmy nią sterroryzować załogę kutra i uciec porwanym kutrem przez Bałtyk do któregoś z państw kapitalistycznych. Pytał mnie nawet, czy potrafię uruchomić silnik kutra. Przecież jestem mechanikiem i to nie jest skomplikowana sprawa - uzupełniał Magierski wyjaśnienia. - Wiem, że zasłużyłem na najwyższy wymiar kary. Zdaję sobie sprawę, że moje życie dobiega kresu. Spodziewam się, że mogę otrzymać karę śmierci. Chcę po prostu powiedzieć całą prawdę, bo żal mi Marka, którego dotychczas pomawiałem. Żal mi jest rodziców, mojej dziewczyny. Swoje życie w zasadzie przegrałem.
Mapa przestępstw w akcie oskarżenia
25 listopada po krótkim, ale intensywnym śledztwie, do Sądu Wojewódzkiego w Słupsku wiceprokurator Jarosław Pietkiewicz z Prokuratury Wojewódzkiej w Słupsku skierował akt oskarżenia. 24-letniemu wówczas Januszowi Magierskiemu, wcześniej sześciokrotnie karanemu za przestępstwa przeciwko mieniu, przedstawił w nim 12 zarzutów, a 23-letniemu Markowi M., dwukrotnie karanemu - dziewięć. Pierwszym, choć nie w kolejności popełnienia, lecz najważniejszym czynem, było zabójstwo pełniącego służbę funkcjonariusza MO Michała Hałamuszki 7 października 1983 roku w Sławnie. Prokurator uznał je za działanie z zamiarem bezpośrednim. Milicjant zginął od trzech strzałów w brzuch i klatkę piersiową. Gwałtowny krwotok spowodował jego natychmiastowy zgon. Według śledztwa, Marek M. dał Januszowi Magierskiemu przygotowany karabin automatyczny kbkAK, a Magierski strzelał. Drugi zarzut także dotyczył funkcjonariuszy, którzy 7 października ścigali uciekinierów. Wtedy z Posterunku Milicji w Czarnej Dąbrówce zostali postrzeleni komendant Józef Ch. - w głowę i Henryk S. - w okolice lędźwiowe. To były zarzuty usiłowania zabójstwa. Trzecim pokrzywdzonym był kierowca kamaza Kazimierz S.
Kradzież z włamaniem w magazynie broni jako trzecia pojawiła się na liście zarzutów. Obaj oskarżeni 6 października dokonali jej w budynku kompanii Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej, skąd zabrali cztery karabiny automatyczne kbkAK, 1320 sztuk amunicji, 13 magazynków, kordzik oficerski, dwa berety, dwie pary butów wojskowych, dwa mundury ćwiczebne, maskę przeciwgazową i inne przedmioty o łącznej wartości 60 tysięcy złotych.
Kolejnym zarzutem był zabór pistoletu służbowego Michała Hałamuszki, P-64, raportówki, czapki milicyjnej i latarki. Następne czyny opisane w akcie oskarżenia, które miały miejsce od 30 września do 7 października w Rzeszowie, Gdańsku, Słupsku, Ustce, Pieńkowie, Polanowie i Czarnej Dąbrówce, dotyczyły zaboru pojazdów w celu krótkotrwałego użycia, przy czym sprawcy porzucali je uszkodzone. Natomiast z ukradzionego samochodu na trasie Lębork - Słupsk zabrali torbę z trzema kuponami materiału. Pokrzywdzonego nie ustalono.
Z kolei 7 października na trasie Nacław - Miastko - Bytów - Uniechowo doszło do pozbawienia wolności Antoniego D. oraz Ryszarda i Jana J. Ofiary sterroryzowano bronią i zmuszono do wspólnej jazdy samochodem. Prokurator uznał, że taki sposób działania miał charakter szczególnego udręczenia. Tego samego dnia w Dąbiu, grożąc użyciem broni, sprawcy zabrali tym mężczyznom 360 złotych i bony paliwowe.
Obu oskarżonym zarzucono posiadanie broni palnej i amunicji bez zezwolenia. Natomiast Janusz Magierski został dodatkowo oskarżony o spowodowanie wypadku drogowego, w którym Marek M. odniósł obrażenia trwające powyżej 7 dni. Także - o kradzież samochodu w Koszalinie oraz przywłaszczenie dowodu osobistego znalezionego na ulicy w Tychach.
W akcie oskarżenia prokurator uznał, że Janusz Magierski i Marek M. w zakładzie karnym w Potulicach zaczęli snuć plany ucieczki na Zachód.
Aby je zrealizować, chcieli zdobyć broń i sterroryzować załogę kutra. Marek M. wyszedł na zwolnienie warunkowe w lutym, Janusz Magierski w połowie sierpnia. We wrześniu rozpoczęli podróż po kraju. Do Tych, Rzeszowa, z powrotem przez Grudziądz do Gdańska. To Magierskiemu przypisano wskazanie jednostki w Ustce jako źródła zdobycia broni. Tam włamali się do magazynu broni 6 października około godziny 18, wiedząc, że z powodu rotacji rocznika koszary są opustoszałe.
Całą trasę przestępstw aż do pościgu w Czarnej Dąbrówce i zatrzymania w Cewicach prokurator ustalił na podstawie wyjaśnień oskarżonych i zeznań świadków oraz innych dowodów, jak na przykład śladów linii papilarnych Marka M. oraz kawałków wybitej szyby w koszarach ze śladami krwi Janusza Magierskiego.
Janusz Magierski przyznał się do wszystkiego. Marek M. nie przyznał się do współudziału w zabójstwie milicjanta i rozboju na trzech zakładnikach. Prokurator uznał wyjaśnienia Marka M. za kłamliwe i wykrętne, a Janusza Magierskiego - za prawdziwe. Tym bardziej że najpierw zrzucał on winę na kolegę, a później wyjawił prawdę bez względu na wymiar kary.
Prokurator przyjął jednak, że w Sławnie sprawcy upewnili się, że milicjant nie żyje, a nie - jak twierdzili oskarżeni - zostawili go dającego oznaki życia. Choć biegły nie określił czasu agonii i nie wykluczył, że w chwili przenoszenia do nysy milicjant jeszcze żył.
Akta sprawy przesłane do sądu zawierały zeznania 81 świadków, 62 dowody oraz bogatą dokumentację fotograficzną i rysunkową, w tym składającą się ze szkiców trasy, wypadków, włamań. Pokrzywdzonych było 17 osób, instytucji i zakładów pracy.
Proces. Mrugnęli na znak śmierci
Po trzech dniach od wpłynięcia aktu oskarżenia, bo 28 listopada, Sąd Wojewódzki w Słupsku z siedzibą w Sławnie wyznaczył termin rozprawy na 12-16 grudnia 1983 roku na sesji wyjazdowej w sali numer 1 Sądu Rejonowego przy ul. Bieruta 13 w Słupsku, dzisiaj Szarych Szeregów.
29 listopada do prokuratora wojewódzkiego wpłynęło pismo od naczelnika Aresztu Śledczego w Słupsku z informacją, że Janusz Magierski "planuje dokonanie ucieczki z tutejszego zakładu przy użyciu wszelkich możliwych środków, nie licząc się ze zdrowiem i życiem funkcjonariuszy SW i innych osób. Celem zapobieżenia wypadkom nadzwyczajnym i uniknięcia ofiar w ludziach - izolowałem wymienionego w osobnej celi przy zachowaniu przysługujących mu prawem pozostałych warunków."
Zgodnie z planem, proces rozpoczął się w poniedziałek, wyrok został ogłoszony w piątek. Obrońcą Janusza Magierskiego został mecenas Leon Kasperski, Marka M. - nieżyjący już mecenas Jerzy Karliński. Pełnomocnikiem pokrzywdzonej wdowy po zabitym milicjancie był mecenas Henryk Rybka. Ona w sądzie stawiła się tylko raz.
Oskarżeni cały proces siedzieli w kajdankach, by nie dopuścić do ich ucieczki.
- Działałem w przeświadczeniu, że zdobytą broń sprzedamy- odpowiadał Magierski sądowi.
Czy rzeczywiście chcieli sterroryzować załogę kutra i uciec na Zachód?
- Tak ta rozmowa nie wyglądała, ale prawdą jest, że Marek M. mówił, że jeżeli nie będzie mu się układało w Polsce, to wyjedzie, ale o sterroryzowaniu załogi nic nie mówił - odpowiadał Magierski.
Kiedy Magierski zaczął mówić o jednostce, na żądanie prokuratora sąd wyłączył jawność procesu ze względu na tajemnicę wojskową. Na sali mogli pozostać tylko dwaj żołnierze zawodowi z Marynarki Wojennej.
- Zabiłem milicjanta, bo się przestraszyłem. Działałem pod wpływem nerwów - odpowiedział z kolei Magierski na pytanie sądu o zabójstwo w Sławnie.
- Jaki zamiar towarzyszył oskarżonemu, gdy funkcjonariusz podszedł do nysy? - pytał sąd.
- Chciałem wyskoczyć z samochodu i uciec. Myślałem o ucieczce. Wtedy Marek M. podał mi pistolet, który trzymał na kolanach. Porozumieliśmy się wtedy wzrokiem bez słów. Zrozumiałem, że milicjanta trzeba sterroryzować, strzelając w powietrze. Ale widząc skierowaną broń w naszą stronę, strzeliłem. Miał w ręku pistolet. Byłem przekonany, że on strzeli do mnie. Gdyby milicjant nie miał w ręku broni, to ja bym do niego nie strzelał. W Czarnej Dąbrówce żadnej osoby nie trafiłem. Celowałem do kół. W areszcie przebywałem w izolatce, dlatego że rzekomo dowiedziano się, że ja chcę uciekać. Nie nosiłem się z zamiarem ucieczki. Marka M. uważałem za kolegę. Żałuję swojego czynu. Oceniam siebie jako człowieka skończonego. Uważam, że kara za te czyny mi się należy. Porwałem się na życie człowieka, które jest najważniejsze. Marek M. zasłaniał się w sądzie niepamięcią. Zaprzeczał, a później potwierdzał wyjaśnienia odczytane mu z protokołów. Twierdził, że chciał wyjechać za granicę za pieniądze ze sprzedaży broni. Kupców miał Magierski. - W Sławnie nie podawałem broni Magierskiemu. Nie wiem, czemu pomawia mnie o to - stwierdził Marek M. Natomiast po odczytaniu protokołu konfrontacji odparł, że nie pamięta, czy w Sławnie podawał broń Magierskiemu, czy też nie. Nie wiedział, czy milicjant w Sławnie trzymał w ręku broń. Oskarżony M. przestawał odpowiadać na pytania sądu. Stwierdził, że nie pamięta, czy brał udział w wizji lokalnej. W Czarnej Dąbrówce strzelał, bo chciał odstraszyć milicjantów, ale nie mierzył do nikogo. I nie pamiętał rozmowy z Magierskim o uprowadzeniu kutra.
- Nie wiem, dlaczego tak zeznałem w śledztwie. Nikt mi tego nie sugerował - oznajmił.
Marek M. najpierw był w poprawczaku, później dwa lata w więzieniu. Domu rodzinnego nie wspomina najlepiej: - Ojciec pił. Stawałem w obronie matki, jak ją bił. Utrzymywałem się z nielegalnego wyrobu bursztynu. Uważam, że wyjazd za granicę był realny. Chciałem uciekać, dać komuś łapówkę, by ułatwił mi wyjazd i pracować za granicą. Nie brałem przy tym pod uwagę żadnej przemocy.
- Uważam, że gdyby nie Magierski, to nigdy by do tego nie doszło - a na pytanie obrońcy Magierskiego, czy poczuwa się do winy, odpowiedział: - Tylko to, że z nim pojechałem.
- Oskarżony Magierski miał nieznacznie obniżoną zdolność kierowania swoim postępowaniem przy zachowaniu zdolności rozpoznawania czynów - stwierdził psychiatra. - Obaj oskarżeni działali w ciągu zdarzeń, w których kolejne było następstwem wcześniejszego, stąd towarzyszące im napięcie emocjonalne wzrastające i opadające stopniowo - mówili biegli. - Gdyby nie pierwsze przestępstwo, nigdy by nie doszło do dalszych. W tym wypadku kradzież broni z magazynu. Działanie w "małej grupie" nie ogranicza świadomości i nie ma wpływu na rozumienie znaczenia oraz rozpoznawania czynu. Natomiast ma wpływ na zdolność kierowania swym postępowaniem.
Według biegłych Marek M. przyjął "sytuacyjną prymitywną postawę obronną". Psycholodzy uznali, że Magierski był inteligentniejszy od Marka M. - Większy wpływ na podejmowanie decyzji miały czynniki kompetencji, a nie dominacji jednego z nich - podali w opinii. - Stwierdziliśmy, że Magierski był stroną wiodącą, lecz nie dominującą. A przy składaniu wyjaśnień dość wyraźnie objawiło się silne poczucie winy i żalu. Obrońcy jednak zwracali uwagę na fakt, że oskarżeni zostali przebadani jednorazowo ambulatoryjnie, a nie klinicznie. Choć Magierski miał w rodzinie osoby upośledzone i chore psychicznie, a Marek M. w czasie ucieczki mógł doznać wstrząśnienia mózgu.
Do sądu stawiali się wojskowi, milicjanci, właściciele ukradzionych im aut, pokrzywdzeni, ich sąsiedzi, przypadkowi przechodnie. W ciągu jednego dnia przesłuchiwano ponad 20 świadków. Zeznania niektórych w protokole sądowym zajmują czasami kilka linijek. Więcej do powiedzenia mieli pokrzywdzeni i osoby bezpośrednio związane ze zdarzeniami.
Według funkcjonariuszy, 6 października od godziny 20 służbę pełnili Michał Hałamuszka i Tadeusz Ś. Kierowcą był Hałamuszka, który o czwartej odwiózł kolegę do domu, bo milicjanci zamienili godziny służby. Hałamuszka miał ją zakończyć o szóstej.
- Dopuszczalne jest prowadzenie służby patrolowej jednoosobowej - zeznał mjr Włodzimierz H. - Michał Hałamuszka jednoosobowo pełnił służbę nad ranem. Przejął ją o godzinie 4.30.
- Po raz ostatni tej nocy widziałem Michała Hałamuszkę około godziny czwartej - relacjonował Jan N., dyżurny sławieńskiej komendy. - Skarżył się, że boli go żołądek. Poczęstowałem go herbatą. Przed wyjściem mówił, że pobierze pocztę specjalną na dworcu PKP i spatroluje miasto. Wyszedł z dyżurki około godziny 4.10 i więcej go nie widziałem. O godzinie 5.30 spróbowałem wywołać go przez radiotelefon. Sądziłem, że udał się po pocztę.
Innemu milicjantowi o 6.10 nie udało się skontaktować z Hałamuszką. Przed godziną 7 dyżurny dostał informację z Koszalina, że nie pobrano poczty, co miał zrobić Hałamuszka. O 7.45 dozorca Józef K. poinformował, że radiowóz milicyjny stoi na ulicy Chełmońskiego, a wewnątrz leży funkcjonariusz.
- Krytycznego dnia Michał Hałamuszka miał kaburę na pasku od spodni - zeznał dyżurny komendy. - Tej nocy nie wiedziałem, że w Ustce była kradzież z magazynu broni. Nie było potrzeby wzmożonej czynności. Przy kontroli funkcjonariusz nie posługuje się bronią, chyba że w przypadku zagrożenia życia. Twierdzę, ze Hałamuszka nie spodziewał się zagrożenia, bo skontaktowałby się z komisariatem przez radiotelefon. Mamy prawo legitymować żołnierzy oraz oficerów. W normalnej sytuacji winien to robić patrol wojskowy. W wypadku, gdy kontrolowanym w pojeździe okazuje się oficer, to kontrolujący powinien zwrócić się do komendy o wydelegowanie oficera w celu dokonania kontroli.
Co ciekawe, w sprawie zeznawało kilku świadków, którzy słyszeli strzały, a nawet naocznych, którzy widzieli, jak "dwóch mężczyzn wciąga do samochodu trzeciego". To były osoby zbudzone nocą lub dozorcy. Nikogo to nie zaniepokoiło, bo sytuacja stwarzała wrażenie, że milicja złapała złodzieja i pakuje go do samochodu.
Proces zakończył się po czterech dniach. 15 grudnia prokurator wygłosił mowę, w której zażądał wymierzenia obu oskarżonym maksymalnie wysokich kar cząstkowych za poszczególne czyny. Za próbę zabójstwa w Czarnej Dąbrówce - po 25 lat, a za zabójstwo milicjanta w Sławnie - kary śmierci i pozbawienia praw publicznych na zawsze.
Wanda Hałamuszka, żona zbitego milicjanta i jej pełnomocnik prosili o sprawiedliwy wymiar kary.
Na sali rozgrywały się dantejskie sceny. Pamiętają je młodzi wówczas aplikanci, a dzisiaj doświadczeni prawnicy, którzy uczestniczyli w rozprawie w charakterze publiczności.
- Gdy prokurator zażądał dla obu oskarżonych kary śmierci, ojciec jednego z nich padł na kolana przed składem sędziowskim, błagając o litość, rozdarł koszulę. Z sali wyprowadzili go milicjanci.
Następnego dnia głos miała obrona.
- Proszę o wyrozumiałość, pobłażliwość, miłosierdzie przy orzekaniu i karze - przemawiał mecenas Jerzy Karliński. - Proszę o wnikliwe rozpatrzenie możliwości kontynuowania w przyszłości życia przez Marka M. Proszę o darowanie mu życia.
Z kolei mecenas Leon Kasperski prosił, by sąd przyjął, że w Sławnie Janusz Magierski działał w zamiarze nagłym, a nie z premedytacją.
- Proszę o niestosowanie kary śmierci - zakończył obrońca.
- Przepraszam ludzi, których skrzywdziłem. Przepraszam panią Hałamuszkę - mówił w ostatnim słowie Janusz Magierski. - Proszę, by nie obarczać winą moich rodziców. Życzyłbym wszystkim takiego wychowania, jakie ja miałem. Proszę sąd o niewymierzanie kary ostatecznej, lecz o danie mi szansy, abym mógł wynagrodzić zło, które wyrządziłem.
- Proszę o darowanie mi życia - powiedział Marek M., a w piśmie złożonym tego dnia do sądu zobowiązał się do oddawania części zarobków z pracy w więzieniu na rzecz sierot po Michale Hałamuszce aż do ich pełnoletności. - Ponieważ w części czuję się winnym popełnienia tej najcięższej zbrodni, jaką jest zabranie komuś ojca.
Sąd wymierzył Januszowi Magierskiemu karę śmierci i pozbawił go praw publicznych na zawsze, a Markowi M. - karę 25 lat więzienia, 40 tysięcy złotych grzywny i orzekł pozbawienie praw publicznych na 10 lat.
Tego samego dnia ten sam skład sędziowski w obecności wiceprokuratora wydał opinię w sprawie ułaskawienia Janusza Magierskiego, z pozytywnym wnioskiem oskarżyciela.
"Janusz Magierski zasługuje na ułaskawienie poprzez zamianę w drodze łaski kary śmierci na karę 25 lat pozbawienia wolności - uznali sędziowie i ławnicy. - Za ułaskawieniem przemawia młody wiek oskarżonego, a co za tym idzie - brak wyrobionych postaw życiowych i samokrytycyzmu. Okoliczności sprawy wskazują na to, że oskarżony w znacznej mierze działał pod wpływem lęku przed pościgiem, bojąc się odpowiedzialności za kradzież broni".
Autorzy opinii powołują się na biegłych psychiatrów, którzy stwierdzili, że gdyby Magierski popełnił każdy z czynów z osobna, a nie w ciągu, prawdopodobnie nie doszłoby do zabójstwa. "Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności oskarżony działał w tzw. małej grupie przy komplementarnym wpływie Marka M. Brak akceptacji ze stron współoskarżonego w wysokim stopniu uprawdopodabnia stanowisko, że oskarżony jest przestępcą przypadkowym. Długotrwałe działania resocjalizacyjne mogą wpłynąć na niego wychowawczo". Tymczasem z pisemnego uzasadnienia wyroku wynikało co innego.
"W tym momencie oskarżeni wpadli w popłoch. Byli zdecydowani na wszystko, by nie dać się złapać. M. odbezpieczył jeden z pistoletów, zarepetował i położył Magierskiemu na kolana ze słowami "Bierzemy go". Ten moment oznaczał wyrok śmierci dla milicjanta Hałamuszki. Oskarżeni zdecydowali się go zabić. Z bezwzględnością i brakiem jakichkolwiek hamulców zabili funkcjonariusza MO".
Sąd uznał, że sprawcy upewnili się, że milicjant nie żyje, a pistolet zabrali mu z kabury, a nie z ulicy, na którą broń wypadła mu z ręki. Bo milicjant nie miał żadnych powodów, by wyciągnąć broń. Nie wiedział o kradzieży w jednostce i prawdopodobnie myślał, ze kierowca żuka pił alkohol. Według sądu, Magierski był osobą bezwzględną, bo początkowo przerzucał winę za śmierć milicjanta na kolegę, sterroryzował grzybiarzy, a z posterunku w Cewicach chciał wydostać się podstępem.
"Przerażenie budzi fakt, że w rękach ludzi zdecydowanych na wszystko bez większego trudu znalazło się 1320 sztuk amunicji i cztery pistolety maszynowe. Już to samo określa olbrzymie zagrożenie dla społeczeństwa ze strony oskarżonych" - uzasadnił sąd.
Według sądu, śmierć Hałamuszki była tragedią dla rodziny, ale także całego społeczeństwa.
Sąd przyjął też, że oskarżeni chcieli nielegalnie opuścić Polskę. "Ta ilość amunicji, jaką posiadali, wystarczała do wysadzenia w powietrze nie tylko kutra rybackiego - wywodził sąd. Zwrócił też uwagę, że obaj oskarżeni nie pracowali, a "przy braku rąk do pracy mężczyzna zawsze znajdzie zajęcie". Natomiast Magierski był na utrzymaniu rodziców rencistów, a Marek M. - zarobkował z nielegalnego wydobycia bursztynu. "Wydaje się, że miraże życia na Zachodzie przesłoniły im tę prostą prawdę, że egzystencja ludzka to przede wszystkim praca, niezależnie od tego, gdzie się żyje. Magierski był postacią dominującą, a M. jedynie podporządkowaną".
"Jednym z elementów kary jest odwet. To nie oznacza zemsty, lecz sprawiedliwość" - sąd doszedł do wniosku, że mimo młodego wieku cechy osobiste Magierskiego wskazują na to, że zawsze będzie stanowił zagrożenie dla społeczeństwa. W przypadku Marka M. sąd ocenił mniejszy stopień zawinienia i zauważył nadzieję na resocjalizację.
Gdy wyrok ogłoszono, z sali wydarł się jeden wielki krzyk rozpaczy. Kobiety mdlały - wspominają obserwatorzy. Mówią też, że wyrok ten stanowił dla wszystkich ogromne obciążenie, łącznie z sędziami. A prokurator prowadzący śledztwo nie pojechał na egzekucję. Poprosił innych, by spełnili ten obowiązek.
"Proszę Najwyższego Sądu"
19 stycznia 1984 roku do Izby Karnej Sądu Najwyższego dotarł list. "Małgorzata K., kuzynka zabójcy Janusza Magierskiego" - podpisała się jego autorka.
- Nie mogę się pogodzić z wyrokiem wydanym przez Sąd Wojewódzki w Słupsku - kuzynka Magierskiego pisała, że wyrok najbardziej uderzył w rodzinę, przyjaciół i znajomych Janusza. - Ludzi dobrych, uczciwych, rzetelnych i prawych. Jego rodzice przeżywają najbardziej. Wiem, że tak jak ja, inni wylali tyle samo łez i płacą za to zdrowiem. Dla niego ta kara to kilka miesięcy wyczekiwania i liczenia dni do końca życia. Ile jeszcze zostało? To kara psychiczna. On zostanie stracony, a my wszyscy zostaniemy z bólem w sercu, żalem, rozgoryczeniem, pretensjami do siebie i do Was. Chcę go bronić i prosić o darowanie mu życia, bo znam go i wiem, że nie jest takim, jak wygląda w Waszych oczach. Nie biorę pod uwagę ostatnich czterech lat i tego, co się stało w październiku, lecz całe jego życie, zachowanie, stosunek do innych, jego psychikę. Wiem, że nie chciał tego zrobić i dziś na pewno tego żałuje. Nic go nie usprawiedliwia. Jest przestępcą najwyższej klasy. Ale czasami robi się coś pod jakimś wpływem, uniesieniem, w jakimś opętaniu, zapomnieniu, gdzie się żyje i jakie panują zasady. Idą wtedy na całego, by dopiąć jakiegoś celu, by coś sobie czy innym udowodnić. Wiem, że temu człowiekowi życia nikt nie zwróci, ale czy sprawiedliwość polega na zasadzie życie za życie? - pisała o zabitym milicjancie. - Wiem, że wdowa i z pewnością nie tylko ona, cierpi z powodu utraty bliskiej osoby, ale czy dlatego, że cierpią oni, muszą cierpieć inni, też niewinni ludzie? Na pewno jeszcze mocniej, bo śmierć, która przyszła nagle, śmierć tragiczna przeżywana jest inaczej niż śmierć, na którą się czeka, że przyjdzie tego dnia i o tej godzinie, bez możliwości pożegnania się i pochowania zwłok osoby, którą się kochało. Nie umiem pięknie pisać, piszę prosto. Nie umiem przekonywać pięknymi słowami. Dlatego jeszcze raz chciałabym prosić o ponowne rozpatrzenie sprawy. Prosić i błagać o złagodzenia kary, o darowanie mu życia. Jeszcze tak młodego, które nie zaznało szczęścia.
17 kwietnia 1984 roku odbyła się rozprawa rewizyjna w Sądzie Najwyższym. Wyrok został utrzymany w mocy. Sąd nie zgodził się z argumentami obrońców oskarżonych. Stwierdził, że nie ma znaczenia, czy milicjant miał w ręku broń, bo wykonywał obowiązek służbowy, miał prawo zatrzymać oskarżonych i użyć nawet broni służbowej. Podobnie nie miało znaczenia, że nie zastrzelili milicjantów i kierowcy kamaza w Czarnej Dąbrówce, bo działali z zamiarem zabójstwa.
3 lipca 1984 roku Janusz Magierski z więzienia w Nowogardzie napisał krótki list do Rady Państwa jako "ostatniej instancji decydującej o życiu lub śmierci z prośbą o zastosowanie wobec mnie prawa łaski".
- Proszę o prawo do życia, prawo, które da mi możliwość naprawienia zła, które stało się moim udziałem - zakończył.
Rada Państwa podjęła uchwałę 9 lipca. Postanowiła w niej nie skorzystać z prawa łaski w stosunku do Magierskiego.
23 lipca Sąd Wojewódzki w Słupsku ustalił datę wykonania kary śmierci na 3 sierpnia. Tajny dokument został przesłany przez posłańca z odpisami wyroków i uchwałą Rady Państwa do dyrektora Centralnego Zarządu Zakładów Karnych w Warszawie. Z przekazów w środowisku prawnym wynika, że Magierski szedł na szubienicę spokojnie. Był opanowany, nie wyrywał się funkcjonariuszom.
Pozostały słowa i rzeczy
Po uprawomocnieniu się wyroku płk Zenon Marcinkowski, szef WUSW w Słupsku zwrócił się do sądu o przesłanie dowodów rzeczowych - pistoletu Michała Hałamuszki, milicyjnej czapki, karabinów kbkAK, pocisku, który utknął w nysie i którymi strzelano w Czarnej Dąbrówce. Milicja tworzyła salę tradycji w związku z 40-leciem MO. Sąd przekazał milicji broń i amunicję oraz odzież służbową milicjanta. Wojsku zwrócił mundury i pozostałe - poza bronią i amunicją - przedmioty. Rodzicom Janusza Magierskiego - zegarek "Zaria".
Postępowanie w sprawie włamania do jednostki prowadziło też wojsko. Ukarano oficera Pawła Gnata, ale Sąd Najwyższy uniewinnił oficera.
Marka M. objęła amnestia. W 1990 rok sąd złagodził mu kary cząstkowe, ale tylko za drobniejsze przestępstwa. Ustawa o amnestii nie przewidywała złagodzenia kary za zabójstwo. Nowa kara łączna nie uległa więc zmianie.
Marek M. wielokrotnie ubiegał się o ułaskawienie. W lipcu 1991 roku napisał list z prośbą o łaskę do Prezydenta RP - "ojca narodu jako syn marnotrawny, który popełnił wiele niegodziwości". Twierdził w nim, że został pomówiony o przeładowanie i podanie broni Magierskiemu. "Sąd z czystym sumieniem skazuje mnie na 25 lat pozbawienia wolności i eliminuje mnie całkowicie z życia, uniemożliwiając powrót do społeczeństwa, tylko dlatego, że byłem przy zabójstwie. Nie potrafię zrozumieć, czym ci, którzy zamordowali z takim okrucieństwem i pełną premedytacją ks. Jerzego Popiełuszkę, zasłużyli sobie na łagodniejszy wyrok, niż ja w oczach sądu, a obecnie większość z nich skorzystała z dobrodziejstw amnestii. Panie Prezydencie, słuchając tych pięknych haseł o demokracji, państwie prawa i odrodzeniu Rzeczypospolitej, chciałbym powrócić do normalnego życia, zaklinam i proszę podać rękę tonącemu" - zakończył Marek M.
"Byłem złodziejem i podłym draniem, ale - na Boga! - nigdy nie pogodzę się z tym, że mógłbym pomagać w odebraniu życia drugiemu człowiekowi" - pisał po kilku latach do kolejnego Prezydenta. Jednak opinie z Zakładu Karnego we Wronkach, a w konsekwencji opinie sądu - były negatywne i sprawie nie nadawano biegu. Do Kancelarii Prezydenta listy Marka M. więc nie docierały. W 2000 roku z kilkudniowej przepustki Marek M. został doprowadzony po dwóch miesiącach. Ten czas doliczono mu do kary, której koniec obliczono na 23 stycznia 2009 roku.
Wspomnienia rodziny zabitego milicjanta Michała Hałamuszki
Wanda Hałamuszka do zdarzeń sprzed wielu lat powraca ze łzami w oczach. Z czasem ułożyła sobie życie. Urodziła syna. Wykształciła dzieci. Wyszła za mąż. Gdy zginął jej mąż, Beata miała 10, Iwona - 9, a Sylwia - 5 lat. Najmłodsza pracuje w pomocy społecznej i jej obszarem działania jest dzielnica Michała Hałamuszki. Szuka pamiątek po ojcu, które zginęły po przekształceniu MO w Policję. Dwie starsze córki wstąpiły do Zgromadzenia Sióstr św. Marii Magdaleny od Pokuty.
- Ludzie dziwili się: "Jak to, córki partyjnego milicjanta w zakonie? - wspomina Wanda Hałamuszka. - Wtedy gazety i telewizja podawały wiele kłamstw. Mąż nie należał w partii. Dwa lata przed jego śmiercią po kryjomu, bo do kościoła nie mogliśmy chodzić, wzięliśmy ślub i ochrzciliśmy córki. Księdza na pogrzebie Michała nie było. Przyszedł wcześniej, po cichu, by władza nie zobaczyła. Dzisiaj o tym mogę już mówić