Kardiolodzy biją na alarm: więcej z nas umrze na zawał, niż na koronawirusa
Wypełnione na co dzień po brzegi podkarpackie kliniki kardiologii dziś świecą pustkami. Nie dlatego, że chorzy wyzdrowieli. Nie dzwonią po pomoc z obawy przed zarażeniem koronawirusem w szpitalu.
- Jestem ordynatorem już kilka ładnych lat. Do tej pory 60-łóżkowy oddział pękał w szwach. Teraz, jak jest 30 chorych to już sukces - podkreśla dr hab. med. prof UR Andrzej Przybylski, kierownik Kliniki Kardiologii z Pododdziałem Ostrych Zespołów Wieńcowych KSW nr 2 w Rzeszowie.
- Tygodniowo mieliśmy ok. 20 pacjentów z ostrymi zespołami wieńcowymi. Teraz bywa, że w tygodniu jest ich 4. I to samo jest w innych ośrodkach na Podkarpaciu. A przecież ci chorzy nagle nie wyzdrowieli
- dodaje.
Powód nagłego opustoszenia oddziałów kardiologicznych w dobie epidemii jest jeden: strach przed wezwaniem pomocy i ewentualnym zarażeniem się koronawirusem. Tymczasem to, by szybko zadzwonić po pogotowie jest kluczowe, bo im szybciej od wystąpienia pierwszych objawów pacjent zgłosi się po pomoc, tym rokowania są lepsze. Jeśli ból w klatce piersiowej nie mija po około 15-20 minutach, trzeba to robić bez wahania. Nawet, jeśli wystąpił po raz pierwszy.
- Zawał jest zazwyczaj pierwszym objawem choroby serca a 50 proc. chorych umiera jeszcze przed dotarciem do szpitala, dlatego w Polsce stworzono jeden z lepszych w Europie systemów ostrych dyżurów kardiologicznych. Pracownie hemodynamiki, które leczą zawały w sposób interwencyjny są rozmieszczone bardzo gęsto, w całym regionie jest ich bodaj 8, w samym Rzeszowie 2. Pacjent od razu do nich trafia, omijając SOR, dzięki czemu dostaje pomoc od ręki - podkreśla prof. Przybylski.
Czas gra tu kluczową rolę, bo śmiertelność w przypadku nieleczonego zawału wynosi około 40 procent. Zastosowanie procedur pierwotnej angioplastyki wieńcowej obniża śmiertelność ośmiokrotnie, tj. do 3,5-5 procent.
Szybka pomoc ma także wpływ na późniejszą jakość życia pacjenta. Bo nawet jeśli chory przeżyje nieleczony zawał serca, ostry incydent wieńcowy doprowadza zwykle do dużego uszkodzenia mięśnia sercowego. Oznacza to niewydolność serca - schorzenia znacząco pogarszającego jakość życia pacjenta, trudnego w leczeniu i obarczonego dużą śmiertelnością.
Dlatego kardiolodzy podkreślają, że hasło "zostań w domu" nie może dotyczyć chorych na zawał, osób z zaburzeniami rytmu i niewydolnością serca. Tym bardziej, że oddziały są zabezpieczone i przygotowane na przyjęcie ewentualnego "pozytywnego" pacjenta. W KSW nr 2 w klinice kardiologii wydzielono osobny pododdział, gdzie mogą leżeć pacjenci, którzy mają jakiekolwiek objawy w tym duszności, kaszel, gorączkę.
- Jeżeli chorzy nie zaczną się zgłaszać po pomoc, w trakcie pandemii z powodu unikania służby zdrowia może umrzeć więcej osób niż na koronawirusa
- podkreśla prof. Przybylski.