Karolina Korwin Piotrowska: Świat dochodzi do kresu
Kiedy w średniowieczu kartografowie rysowali mapy i dochodzili do granicy, za którą leżą niezbadane i - jak sądzili - niebezpieczne lądy, rysowali smoki. Myślę, że my teraz też jesteśmy na takiej granicy. Rozmowa z dziennikarką Karoliną Korwin Piotrowską, która napisała (niepokojącą) książkę o przyszłości "Reset. Świat na nowo" (wydawnictwo Mando).
Gdy myśli pani o przyszłości świata, więcej jest w pani strachu czy ciekawości?
Staram się być bardziej ciekawa, a bać się mniej. Jednak nie mam złudzeń: to jest bal na Titanicu.
Aż tak źle?
Reżyserka Jagoda Szelc w mojej książce opowiada, że nasza starość będzie walką o wodę. Mam nadzieję, że jej wizja jednak się nie sprawdzi, ale czasem - kiedy patrzę na to, co nas otacza - jestem przerażona.
Michał Nogaś z kolei wyznaje w „Resecie”, że lubi myśleć o pandemii koronawirusa jako o zemście Matki Natury na gatunku ludzkim. Pani ma podobną refleksję?
Chyba wszyscy, którzy zaczynają się nad tym głębiej zastanawiać, dochodzą do zbliżonej refleksji. To się wszystko składa w całość. Przez lata naukowcy bili na alarm, ostrzegali, że jeśli radykalnie nie przekonstruujemy świata, nadejdą poważne kryzysy. Ostrzegali. Tylko my ich nie słuchaliśmy. Zepsuliśmy wszystko, co mogliśmy zepsuć, na każdym możliwym polu. Jesteśmy największym szkodnikiem spośród wszystkich gatunków na świecie i to, co się stało - eksperci nie mają złudzeń - jest dopiero początkiem długiej serii kolejnych kryzysów, pandemii, konfliktów, dramatów. Kiedy w średniowieczu kartografowie rysowali mapy i dochodzili do granicy, za którą leżały niezbadane - i, jak sądzili, niebezpieczne - lądy, rysowali smoki i inne potwory. Podpisywali: hic sunt dragones. Dalej są tylko smoki. Myślę, że my też teraz jesteśmy na takiej granicy. Nie wiemy dokładnie, co jest dalej. Ale na pewno nie są to bezpieczne lądy, gdzie znajdziemy schronienie.
Przed?
Choćby katastrofą klimatyczną. Ona nie nadejdzie. Ona już jest, o czym naukowcy mówią od dłuższego czasu. Tylko my dopiero teraz zaczynamy ich słuchać. Plusem tej pandemii jest, że chyba w końcu postanowiliśmy słuchać ludzi mądrzejszych od siebie, a nie Grażynki z Internetu albo celebrytki, która ledwo potrafi powiedzieć jakieś zdanie, a czuje się ekspertką od ludzkości.
Polemizowałabym, czy rzeczywiście zaczynamy słuchać naukowców. Myślę, że dla wielu wciąż ważniejsze jest, co powie taki Tomasz Karolak, Edyta Górniak czy Viola - przez V - Kołakowska, którzy negują istnienie pandemii albo ostentacyjnie ignorują nakaz zakładania maseczek.
No niestety, oni wciąż mają niemały wpływ na ludzi, mają zasięgi. Szanuję wolność słowa, ale w tym wypadku zdumiewa mnie, że bezkarnie mogą pleść takie bzdury i ignorować przepisy. Jeśli szary obywatel wyjdzie na ulicę bez maski, to dostaje mandat. A celebrytom nic się nie dzieje, mimo że mamy dowody - gazety są pełne zdjęć gwiazdeczek paradujących po mieście z odsłoniętymi ustami - na to, jak bezpardonowo łamią przepisy. Jeśli właściciele restauracji, którzy są na skraju bankructwa, otwierają w desperacji swoje lokale, to płacą potworne kary. A jak pani celebrytka z panem celebrytą siedzą w restauracji dwie godziny - niby kupując jedzenie na wynos, na święta - to nie spotykają ich żadne konsekwencje. A już szczytem wszystkiego było, jak do poważnego programu telewizyjnego, w informacyjnym kanale, została zaproszona nasza naczelna koronosceptyczna piosenkarka oraz… ekspert od epidemii, były szef Głównego Inspektoratu Sanitarnego. Co za kuriozalne zestawienie gości!
Mnie to całkiem rozbawiło.
Tylko że temat jest zbyt poważny, a stawka - zbyt wysoka, żeby urządzać sobie z tego kabaret. Może gdyby w Polsce był jeden, spójny i konsekwentny przekaz odnośnie pandemii, to ludzie od początku wiedzieliby, co robić. Tymczasem my raz słyszymy, że jesteśmy na wojnie, za chwilę - że już praktycznie wygraliśmy z epidemią, a za kolejne kilka tygodni - znów jesteśmy w środku filmu katastroficznego. Pogrążyliśmy się w chaosie komunikacyjnym. Polacy nie wiedzą, kogo słuchać, komu ufać, co myśleć. I w tym momencie do głosu dochodzą celebryci.
Który z nich wkurzył panią najbardziej?
Nie będę wymieniała nazwisk; to byłaby reklama patologii.
Pani dość ostro krytykuje świat celebrytów, ale to świat, w którym pani przecież też funkcjonowała, a przynajmniej - go recenzowała. Większość ludzi kojarzy panią nie z mądrych rozmów o książkach, filmach i przyszłości świata, ale z „Magla towarzyskiego” i „Top model”.
Nie recenzuję już świata celebrytów, przyglądam się czasem. Pracuję od 25 lat, z tego tylko 12 w TVN, nie cały czas w Maglu. Funkcjonowałam w tym świecie, ale zawsze na zasadzie obserwatora. Nie mam w nim przyjaciół, nigdy do tego nie dążyłam, ten świat i sposób myślenia jest m całkiem obcy. „Magiel towarzyski” był przygodą, która po pewnym czasie mi się znudziła - więc próbowałam się z niej wykręcić, co w końcu się udało. Natomiast dzięki latom w showbusinesie poznałam mechanizmy mediów, kreowania ludzi na celebrytów, ale też na polityków - bo to w gruncie rzeczy odbywa się w ten sam sposób. Łatwiej mi teraz wiele rzeczy zrozumieć. Mniej dziwię się światu.
Co według pani jest kluczowym problemem świata, którym w pierwszej kolejności musimy się zająć?
To, co możemy zrobić w tej chwili, to pilnie zająć się kwestią ekologii. O tym mówią wszyscy w mojej książce. Po pierwsze uświadomić sobie, co nabroiliśmy. Ludzie muszą zrozumieć, czego efektem jest ta pandemia, czego efektem były poprzednie i czego będą następne - bo to, że będą następne, jest pewne.
Efektem czego?
Przeludnienia, nadmiernego i bezrefleksyjnego podróżowania, jedzenia na potęgę mięsa, eksploatacji ziemi i potwornego zaśmiecenia naszej planety. Już dzieci w łonach matek mają mikroplastik! Na miłość boską, sytuacja naprawdę doszła do kresu. Konsumpcjonizm jest niezwykle rozdmuchany; złotym bożkiem, do którego wszyscy się modlą, jest wzrost gospodarczy. Jesteśmy niewolnikami kupowania: cały czas, na okrągło, byle więcej - kosztem ogromnego przemęczenia, przepracowania, zaciągania kolejnych kredytów, które czynią z nas niewolników. Po co? Żeby nasze szafy i nasze domy pękały od rzeczy, których w ogóle nie potrzebujemy?
Niektórym ostatni rok uświadomił, że to w gruncie rzeczy bez sensu.
Tak. Konsumpcjonizm - szczęście w nieszczęściu - mocno zahamował przez pandemię, mówi o tym każdy z moich rozmówców. Czytałam ostatnio dane z Wielkiej Brytanii. Na wyspach bardzo spadła sprzedaż odzieży - bo skoro ludzie nie wychodzą do pracy, siedzą na „home office”, to potrzebne im są co najwyżej wygodne dresy, a nie kolejne szpilki i eleganckie kiecki. Mężczyźni przestali chodzić w garniturach - bo niby gdzie mieliby w nich chodzić? Podejrzewam, że w Polsce, w Europie, w całym zachodnim świecie jest dokładnie tak samo, jak w Wielkiej Brytanii. Widzę po sobie, że od marca nie kupiłam praktycznie żadnych nowych ubrań; są genialne miejsca do kupowania rzeczy z drugiej ręki, polecam. Jeśli już coś nowego kupuję, to do domu - żeby mieszkanie uczynić milszą przestrzenią. Ludziom zmieniło się w ogóle podejście do pieniędzy, choćby dlatego, że czasy są niepewne, ludzie tracą pracę albo zarabiają mniej. Tak więc konsumpcjonizm, który jest przecież w naszych głowach, można dość łatwo zahamować. Powinniśmy jeszcze zainteresować się praktyczną stroną ekologii, co akurat w tym momencie jest dość trudne, bo nosimy jednorazowe maski, jednorazowe rękawiczki, a one przecież zostaną po nas, odłożą się w ziemi. Przed nami zatem kolejne wyzwania, czas wyrzeczeń, solidarności, odpowiedzialności. Też za biedniejszych. Afryka nie dostała wystarczającej liczby szczepionek, prawie nikt się tym nie interesuje.
Afryka akurat nie jest specjalnie dotknięta pandemią.
Nie wiemy, bo tam się nie testuje na taka skalę, jak w innych krajach. Przecież tam ciągle wybuchają kolejne epidemie, na razie na szczęście duszone w zarodku - albo umiera ma nie relatywnie mało ludzi, wirusy nie rozprzestrzeniają się dalej. Ale ponieważ zaczyna się emigracja klimatyczna (musimy zdawać sobie sprawę, że ludzie będą uciekali w poszukiwaniu wody), może się zdarzyć, że po świecie bardzo szybko rozniosą się kolejne wirusy z Afryki. I będziemy mieć powtórkę z rozrywki. Albo może być jeszcze gorzej.
Pani mówi, że musimy zainteresować się ekologią. Co można zrobić w tej kwestii? Co pani robi?
Jestem wegetarianką od dobrych paru lat. Segreguję śmieci. Prawie nie używam plastiku: mam w domu syfon, nie używam plastikowych jednorazówek, mam woreczki wielorazowego użytku, torbę materiałową. Nie kupuję bez sensu rzeczy, jeśli nie muszę - zakupy nie podbijają mojej wartości, nie przynoszą mi satysfakcji. To jest to, co ja robię - i co wcale nie jest trudne. Jak każdy zacznie od siebie, od tych małych kroków, to razem - kropla po kropli - będziemy drążyć skałę. Szczególnie, że młodzież - która ma świadomość, że rodzice spieprzyli im przyszłość - na szczęście jest bardzo świadoma ekologicznie. W tych dzieciakach nadzieja.
Niektórzy mają inne zdanie o pokoleniu wkraczającym dziś w dorosłość: że to egoiści, oderwani od rzeczywistości, że interesuje ich tylko wrzucanie głupich filmików na tik-toka.
Każde pokolenie lubi mówić o tym młodszym: oni są beznadziejni, my byliśmy lepsi. Ja uważam, że to młode pokolenie nam się bardzo fajnie udało. Ludzie urodzeni w XXI wieku są prawdziwie wolni - wolni w głowach. Nie mają na plecach bagażu komunizmu, są świadomi praw obywatelskich, uwrażliwieni społecznie, mają świadomość tego, co nabroili ich rodzice - i tego, że to oni będą musieli po nich sprzątać. Jasne, niektórzy z tych młodych siedzą na tik-toku i nagrywają głupie filmiki. I co z tego? To jeszcze nie znaczy, że są głupi - czasem niegłupi ludzie lubią robić głupie rzeczy i to też jest spoko, byle nikogo nie raniło.
Pani pytała wszystkich rozmówców w swojej książce o to, jak zapamiętali ten marzec, co robili, czy się bali. To ja teraz zadam pani ten sam zestaw pytań.
Śledziłam informacje o wirusie już od stycznia, najpierw z Wuhan, potem z Lombardii. Jestem w grupie ryzyka, mam małe szanse na przetrwanie zapalenia płuc, które rozwija się w pełnej wersji covidu. Lekarz powiedział mi to od razu. Tylko że ja jestem człowiekiem chorym przez całe życie, więc nie mam problemu ze stosowaniem się do zaleceń lekarzy, nigdy nie miałam. I jak lekarz mi mówi: niech pani nosi tę maskę, często myje ręce, proszę na siebie uważać, ale przy tym się ruszać, wychodzić na zewnątrz, otwierać okna, wietrzyć, nie poddawać się histerii - to ja po prostu się do tego stosuję.
A pani codzienność, praca?
Tu widzę dużą trudność. Praca bardzo mocno weszła mi do domu, czego zawsze starałam się unikać - bardzo oddzielam sferę prywatną od zawodowej. A nagle mam mikrofon od radia i konsolotę na stole kuchennym, skąd nadaję codziennie program radiowy. Nie lubię tego, to dla mnie ingerencja w moją prywatną przestrzeń. Staram się nie marudzić - bo nie mam wyjścia, a ludzie przecież borykają się z większymi problemami. Cieszę się, że w ogóle mam pracę. W marcu zawodowo wiele się działo, nie miałam nawet czasu, żeby się zatrzymać, pomyśleć, poczuć siebie w tej pandemii. Głębsza refleksja przyszła dopiero w kwietniu, w Wielkanoc. Dlatego byłam tak ciekawa, jak inni przeżyli te pierwsze tygodnie pandemii.
Ja zrobiłam duże porządki - w głębszym sensie, ale też bardzo dosłownym.
Prawie wszyscy porządkowali przestrzeń wokół siebie. Ja też wreszcie urządziłam sobie balkon, zaczęłam dbać o kwiaty na parapetach. Niektórzy śmiali się z Polaków, którzy w pierwszym lockdownie tłumnie wyruszyli do marketów budowlanych, żeby później remontować domy, mieszkania, urządzać ogrody. A ja pomyślałam - Natalia de Barbaro potem to w mojej książce potwierdziła - że to jest fajny odruch. Ludzie zrozumieli, że ta przestrzeń wokół nich - w której teraz spędzają znacznie więcej czasu - jest ważna. I że powinni czuć się w niej swobodnie, u siebie.
Za czym pani tęskni?
Zacznę od tego, za czym nie tęsknię: niespecjalnie tęsknię za imprezami, klubami, modnymi wydarzeniami. Nie brakuje mi również podróży; nie jestem freakiem, który zwariuje, jak nie poleci na Bali. Nie, spokojnie, wakacje w Polsce też są bardzo fajne - to zresztą wielu z nas zrozumiało dzięki pandemii. Zaczęliśmy odkrywać własny kraj, nawet własną okolicę - las, który jest niedaleko, ale do którego jakoś nigdy wcześniej się nie wybraliśmy. Brakuje mi za to ludzi, przyjaciół, dotyku. Spotkań. I chodzenia do pracy. Brakuje mi kina i teatrów. Mam wielu znajomych z kręgów artystycznych, widzę, co przeżywają. Niektórzy są na bezrobociu kolejny miesiąc, tak długo się nie da. Mam przyjaciół, którzy bankrutują, bo mają restauracje. Część z nich ledwo przeżyła pierwszy lockdown, a teraz po prostu upadają. Mieszkam w dzielnicy, gdzie jest - było, nie wiem, jakiego czasu używać - mnóstwo restauracji. Widzę teraz coraz więcej poprzyklejanych do szyb ogłoszeń: do wynajęcia, na sprzedaż. A to dopiero początek kryzysu ekonomicznego. Stefan Batory mówi w mojej książce, że będzie dużo gorzej.
Co pani zrobi, jak pandemia się skończy?
Spotkam się z przyjaciółmi. Trzeba będzie się przytulić, dotknąć, spocić, zmęczyć i nie myśleć o tym, że może wrócimy do domu zakażeni. Ludzie będą chcieli się zabawić i to będzie ich święte prawo. Natomiast myślę, że będą przy tym mieć z tyłu głowy, że prędzej czy później przyjdzie kolejny wirus.
Nie wyrzucimy maseczek?
Nie, bo one się na pewno jeszcze przydadzą, podobnie jak płyny do dezynfekcji. Będziemy świętować - oby - zwycięstwo nad tą pandemią, ale sytuacja tak naprawdę ulegnie zmianie już na zawsze. Zostanie w nas strach. Żeby zmienić czyjąś osobowość, potrzeba kilku tygodni. My siedzimy w strachu już prawie rok. Ta epidemia już zostawiła w nas trwałe ślady, tak jak wojna zostawiła trwałe ślady w pokoleniu, które ją przeżyło. Jesteśmy przebodźcowani, zmęczeni, a do tego wiele z nas ma poważne problemy bytowe. To wybuchowa mieszanka. I obym okazała się pesymistką.