Katarzyna Bonda: Ciągle jestem rozliczana z tego, ile jest u mnie kryminału w kryminale. A ja piszę powieści, które dają katharsis WYWIAD
Czy zbrodnia i miłość mogą być ze sobą związane? Katarzyna Bonda udowadnia, że tak, pod warunkiem, że pisarz sam pozna miłość. W rozmowie z DZ mówi o kulisach powstania nowej książki i jak zmienił ją związek z Remigiuszem Mrozem.
Pani najnowsza książka „Miłość leczy rany” otwiera nową serię kryminalną. Skąd pomysł na to, aby to była seria o zbrodni i miłości?
Wpłynęło na to bardzo wiele czynników. Przede wszystkim opowieść wyznacza formułę zapisu. Ta książka siedziała we mnie bardzo długo, czekała na opowiedzenie dokładnie osiemnaście lat i myślę, że musiałam po prostu dojrzeć do tego tematu - zarówno, jeśli chodzi o przestrzeń takiej powieści kryminalnej, która nie rządzi się prawami podążania za śledczym i ten przedstawiciel dobra idzie za cieniem oraz poszukuje rozwiązania zagadki. W „Miłość leczy rany” głównym bohaterem jest przestępca, zabójca masowy. Musiała się odleżeć, aż wreszcie zrozumiem, o co w tej historii chodzi.
To ta książka, o której rok temu, kiedy rozmawiałyśmy, powiedziała pani, że nie powstała, bo pani grożono?
Dokładnie. Zabierałam się za tę książkę dwukrotnie i za drugim razem już miałam ją zakontraktowaną u wydawcy, pojechałam na dokumentację, zaczęłam zbierać materiały. „Miłość leczy rany” jest taką książką, która z jednej strony bazuje na opowieści dwojga ludzi. Jest główny bohater, Kerej, czyli człowiek, który dokonuje przestępstwa - zbrodni masowej - w Kazachstanie, ucieka z miejsca zdarzenia, pokonuje kilka granic i spotyka kobietę, Polkę. I to jest ten element wzięty z rzeczywistości. Taka historia miała miejsce. Wiedziałam, że część akcji będzie się rozgrywała w Kazachstanie. Po pierwsze, to jest absolutnie egzotyczny kraj, przynajmniej dla mnie w tamtym momencie stosunkowo mało znany. Ale jak pani wie, ja okrutnie lubię zdobywać nowe terytoria, jeśli chodzi o taką bazę merytoryczną, to mi sprawia dużo radości, kiedy mogę sama rozwijać się, doświadczać i uczyć się nowych rzeczy.
To też mało popularny turystycznie kraj.
No i trochę dziki. A przy tym nieprawdopodobnie bogaty, bo oni mają tam całą tablicę Mendelejewa. Po transformacji (rozpadzie ZSRR - red.) rozpętała się tam prawdziwa gra o tron. Zbrodnia mojego bohatera nawiązuje do tej przestrzeni geopolitycznej. Dla mnie jednak najciekawsze były te elementy opowieści, które dotyczą honoru i godności, zasad własnych. Tego, że należy być niepodległym i zawsze walczyć o prawdę, ponieważ ona właśnie, mimo iż zawsze przecież subiektywna, jest po prostu czymś podstawowym. Pierwowzorem Kereja jest Unkas Gałek z rodu „Tama”, zaś pierwowzorem książkowej Tośki - Ania Gałek, kobieta, która walcząc o ukochanego mężczyznę, ma za zadanie uratować go od śmierci.
Ale kilka lat temu porzuciła pani napisanie tej książki. Napisała pani za to serię o Saszy Załuskiej.
Tak, bo to nie był dobry politycznie moment, ponieważ w tamtym czasie bardzo wiele się działo na arenie międzynarodowej w związku z Kazachstanem, nawet polska prasa dużo o tym pisała. My dzisiaj - tak jak pani powiedziała - niby nic o tym kraju nie wiemy, natomiast w tamtym czasie głównie się pisało o prezydencie Nazarbajewie i o tym, co jego politycy forsowali tak na arenie polityki wewnętrznej, jak i zagranicznej.
Kiedyś składałam się głównie z zabliźnionych ran. Miłość otworzyła mnie na nowe, ukoiła i zmieniła
Czyli o łamaniu praw człowieka.
Ten temat zawiera właściwie komplet niegodziwości, jakie może sobie nawzajem uczynić człowiek mający władzę nad innymi. A więc fingowanie procesów, fałszowanie dowodów, zastraszanie, ludobójstwo, łamanie życiorysów. My to znamy, ten cały system sowiecki, który funkcjonował w Związku Radzieckim, tam był absolutnie aktualny. Funkcjonowała tzw. krysza, czyli ochrona przestępców przez ludzi funkcjonujących w organach ścigania na takim bardzo wysokim szczeblu - i to również łączy się z tą historią. To wszystko, o czym mówię, to było tak mocne paliwo fabularne, że nie byłam w stanie odpuścić tej historii przez lata. Ostatecznie jednak poddałam się presji ze względu na bezpieczeństwo mojej rodziny. Były sugestie, groźby, szantaże, inwigilacja, bo zhakowano mi dyski. Mówię o tym we wszystkich możliwych wywiadach. Ale powiem pani, że kiedy na to teraz patrzę, z perspektywy lat, to jestem pewna, że to dobrze, że ja tej książki wtedy nie napisałam. Naprawdę. Jeden z moich konsultantów zaginął bez śladu. Najpierw miał sfingowany proces o pedofilię, potem zgwałcono mu żonę, poprosił o azyl w Polsce, a potem ja z nim pracowałam i nie wiem do dziś, co się z nim dzieje. Nikt nie wie. Zniknął. Ludziom z organizacji „Dialog”, którzy pisali raporty o łamaniu praw człowieka w Kazachstanie, pewnego razu w ciągu godziny zhakowano dyski na jedenastu komputerach. Dzisiaj wiem, że to były „działania prewencyjne”, aby mi pokazać, że lepiej nie zajmować się tym tematem. W tamtym czasie zgodziłam się z losem, choć było mi trudno, traktowałam to w kategoriach klęski, bo spędziłam trzy lata na dokumentacji i wymyślaniu fabuły. A miałam naprawdę mocny materiał. Chciałam wtedy napisać thriller polityczny.
To jak to się stało, że jednak napisała pani tę historię?
Kiedy skończyłam serię o Saszy, oddałam „Czerwonego Pająka” do redakcji, nastał taki moment bardzo ciekawy dla autora, ponieważ coś jest skończone, ale człowiek jeszcze nie jest oderwany de facto od historii, bo ona jest jeszcze jego, czytelnik nie zna jej treści. I w tym momencie, jedynej pauzie, jaką mogę mieć między zapisami, przyszedł list od Unkasa, którego poznałam całe lata temu. Zresztą on też nie był pewien, czy ja go i Anię jeszcze pamiętam. Napisał, że czytają moje książki, kupowali je wszystkie po kolei, nie zdając sobie na początku sprawy, że Katarzyna Bonda pisarka to ta sama dziewczyna, która była u nich przed laty, żeby napisać o nich reportaż, ale ośmielili się napisać, ponieważ w jednej z książek, we „Florystce”, Hubert Meyer ma jakiś wątek związany z Kazachstanem (teraz czytelnicy też to znajdują i oni też to znaleźli). Ja nawet nie zdawałam sobie sprawy, że ta niedokończona książka, której nie mogłam napisać, tak głęboko zalazła mi za skórę, że aż zostaje między wierszami innych opowieści. Odpisałam, że ja to ja, że pamiętam i że strasznie się cieszę, że nadal są razem, że wygrali. Zaprosili mnie do siebie. Nie jechałam do nich, żeby napisać książkę. Chciałam ich zobaczyć, dotknąć, przytulić, nacieszyć się tą magią, że im się udało, że ich miłość pokonała śmierć, żeby po prostu domknąć sobie tę historię. Dla mnie to było absolutnie niesamowite. Zwykle ludzkie historie, takie trudne miłości kończą się źle. Takich tematów na opowieści mam mnóstwo, ale Unkas i Ania są inni. Proszę mi wierzyć, że ja spotkałam się z nimi dwa razy, teraz trzeci raz przyjechali na takie spotkanie, na którym bardzo mi zależało, bo chciałam złożyć im hołd.
W sumie dobrze się stało, że ta historia poczekała na wydanie, bo powstała seria o Saszy. No i z tego, co pani mówi, to teraz inaczej napisała pani tę historię niż pani planowała te kilka lat temu.
Tak. Wtedy byłam na zupełnie innym etapie życia osobistego i jakby nie do końca rozumiałam, o czym ta opowieść jest. Oczywiście jest ona o walce o niepodległość i o bojownikach, o zbrodni, są tam strzelaniny. Ale tak naprawdę tę historię spina ta dwójka bohaterów i ich walka o siebie nawzajem.
Miłość ją spina.
Tak, miłość. Tytuły, jakie wymyśliłam dla tej serii, też są prowokujące: „Miłość leczy rany”, „Miłość czyni dobrym” i „Miłość pokonuje śmierć” (na rynku jest pierwszy - red.).
Moi koledzy, autorzy kryminałów, pukali się w czoło i pytali, czy mi odbiło i zaczęłam pisać romanse
„Miłość leczy rany” to mało kryminalny tytuł.
Wiem, mój wydawca był załamany, powiedział, że zarzynam Bondę (śmiech). Odpowiedziałam mu, że wręcz przeciwnie, dopiero się zaczynam i zamierzam pokazać, co potrafię. Moi koledzy, autorzy powieści kryminalnych, pukali się w czoło i otwarcie pytali, czy mi odbiło i zaczęłam pisać romanse. Chciałam osiągnąć taki efekt, dlatego tak długo nic nie ujawniałam. Poza tym to też taka moja przekora, żeby czytelnika zaskoczyć, wrzucić na inny poziom rozumienia. Już wiele razy wybijałam sufit, wiem, że to droga niełatwa, że wygodniej iść znaną ścieżką, ale ja tak nie potrafię. Wymyśliłam więc trylogię przestępczą i w każdym tomie głównym bohaterem będzie przestępca. Człowiek, który dokonuje czynu niegodziwego. Miłość będzie spinać te historie fabularnie. Chciałam pokazać, że nic nie jest czarno-białe, a miłość ma siłę transformacji. Ale tylko taka, która czyni ludzi sojusznikami. Nie idzie o fascynację seksualną czy związek jako cel sam w sobie, lecz o porozumienie dusz, wspólny front. A każdy człowiek, nawet ten, który przekracza granice prawa, chce i pragnie kochać, być kochanym. I jego motywacje są szczere oraz mogą go zawrócić ze złej ścieżki. Lub też z powodu tejże na nią wkroczyć… Co więcej, powiem pani, że każda z tych książek będzie miała inny klimat i moi czytelnicy znowu będą w konfuzji, bo drugi tom - „Miłość czyni dobrym” - będzie zupełnie inny od „Miłość leczy rany”. Jasne, ryzykuję, że zostanę odrzucona i pewnie część czytelników się zniechęciła, ale pojawili się nowi. No i są wierni, którzy deklarują, że przeczytają wszystko, cokolwiek napiszę. To jest cudowne! Mam najlepszych czytelników na świecie! I nieustannie dziękuję im za to zaufanie, jakim mnie obdarzają.
To kolejna pani gruba książka - ponad 700 stron. Ma pani rozmach!
Jak zawsze można na mnie liczyć! (śmiech). Wiem, to w ogóle nie jest ekonomiczne, bo mogłabym wydać dwie książki po 350 stron.
Książka ma tytuł „Miłość leczy rany”, a czy pani ma jakieś rany, które miłość uleczyła?
Ja głównie składałam się z ran, wprawdzie już zabliźnionych, ale bóle fantomowe emocjonalne doskwierały mi przez lata. Byłam przekonana, że resztę życia spędzę w samotności, na froncie… (śmiech). Tak, miłość otworzyła mnie na nowe, ukoiła i zmieniła. Odnalazłam siebie, jakiej już nie pamiętałam: ufną, spokojną i czerpiącą radość z życia, czułą. I zresztą dlatego zadedykowałam Remiemu tę powieść. Teraz będzie już na zawsze piękną pamiątką, bo rozstaliśmy się. Ale nawet gdybym miała na to wpływ, nie zmieniłabym w dedykacji, ani w podziękowaniach ani słowa. Należy mu się za to, jaką rolę odegrał w moim życiu. Bo była to rola znacznie ważniejsza niż kochanka czy druha, z którym dobrze się bawisz. Rozebrał mnie z moich zbroi, przypomniał, że czasami trzeba poddać się losowi, zaakceptować sytuację, której nie można zmienić, że na wszystko jest czas. Dzięki niemu nie tylko zaufałam, pokochałam szczerze i przepełniało mnie szczęście, ale przede wszystkim zrozumiałam tę historię, pojęłam jej jądro. I ją napisałam. Nie będę wchodziła w dalsze szczegóły o nas. Niech pani pozwoli nam na naszą własną tajemnicę, bo obecna sytuacja nie upoważnia mnie do udostępniania dalszych szczegółów, ale wiem na pewno, że jestem mu za tę miłość wdzięczna. Remi na zawsze pozostanie mentalnym tatuażem w moim sercu. Fakt, że nie możemy być razem, niczego nie zmienia. Prawdziwe uczucie nie znika, nie gaśnie. Nie da się go zdeprecjonować praktykaliami. Jeśli się kogoś kochało z wzajemnością, jakaś cząstka tej osoby zostaje w nas na zawsze i daje siłę, uszlachetnia.
Dalej nosi pani pancerz, a sukienki są tarczą?
Za sukienkami jestem zawsze, ale nie mam już potrzeby, by chronić się przed światem w ten sposób. W ogóle bardzo wiele się zmieniło. Kompletnie się wyluzowałam, odpuściłam różne rzeczy i mało tego: tak, jak kiedyś często się napinałam, że koniecznie coś muszę zrobić, bo to mój obowiązek, to teraz pytam siebie, czy naprawdę tego chcę i jeśli odpowiedź brzmi: tak, robię, jeśli nie - rezygnuję. Nie oczekuję od losu niczego. Osiągnięcie takiego poziomu - jak ja to mówię, że teraz dopiero jestem zen - to jest szczęście. Budzę się rano i jestem szczęśliwa, rozumie pani? Cieszę się z bardzo małych rzeczy: z dobrej recenzji, z tego, że mam drzewo za oknem. Cieszę się, że wyszłam z psem, mój pies jak zwykle zrobił dobrą minę, albo muszę mu wydzierać z gardła zdechłego gołębia. Tym, że dziś nie musimy z córką przerabiać wojen napoleońskich albo ułamków, bo test jest dopiero za tydzień. Kiedy siadam za biurkiem, odczuwam radość, że znów będę pracowała i pokonam kolejnego smoka, choć dopiero go jedynie drasnęłam. Że w sobotę przychodzą do mnie przyjaciele. Cieszę się drobnymi rzeczami, co oznacza, że jestem spokojna. Ja nigdy wcześniej tego nie znałam, być może dlatego tak uparcie musiałam chodzić w tej zbroi i tymi wszystkimi moimi orężami walczyć. A może to jest też kwestia wieku, tak jak ta autorka „Biegnącej z wilkami” (Clarissa Pinkola Estes - red.) twierdziła, że w określonym wieku my, kobiety wchodzimy w różne etapy, więc może jestem już w tym wieku wiedźmy?! Ale też na przykład pojęłam kilka rzeczy, jeśli chodzi o szacunek do siebie. Dla mnie to była absolutnie zaskakująca sytuacja…
Co panią zaskoczyło? Miłość?
Wiara w prawdziwe porozumienie dusz. Kiedy chcesz iść z kimś ramię w ramię. Czujesz, że możesz być w stu procentach sobą. W każdej sytuacji. Nie musisz udawać słabszej, ukrywać niezadowolenia. Mówisz jasno, czego oczekujesz i wiesz, że dostaniesz szczery feedback. Co z tym zrobisz, już twoja sprawa, ale karty są na stole i oboje gramy fair. Wreszcie ta druga osoba tak bardzo jest ci bliska, że czuje cię bez słów. Wiec w skrócie chodzi o miłość. Ale nie tylko do mężczyzny. Raczej do świata. I do siebie. W to, że masz prawo żyć, jak chcesz. Od tego trzeba zaczynać miłowanie. Od wiary. To dla mnie duża odmiana. Bo ja już wiarę w miłość straciłam.
Dlaczego?
Lata walki i ilość stoczonych potyczek mocno człowieka utwardzają. Nie ma czasu na użalanie się i rozterki duchowe. Samotne macierzyństwo też nie pomaga, bo człowiek jest nieustannie na warcie i odpowiedzialność za młodzież jest ważniejsza niż cokolwiek pani przychodzi do głowy. A poza tym zajmuje sporo czasu. No i jeszcze moja cudowna, szalona praca. To byłby komplecik. Kupiłam więc sobie mieszkanie i zaplanowałam je tak, żeby mieszkać w nim sama. Postanowiłam, że jakby nie muszę pełnić takiej funkcji społecznej, jaką chciałam pełnić zawsze, ale jakoś mi nie wychodziło. I zawsze tak jest: jak się odpuści, to to przychodzi.
Pani odpuściła i miłość się pojawiła.
Tak. Im bardziej się człowiek napina, tym większy jest opór rzeczywistości. Kiedyś szukałam miłości, w końcu odpuściłam i pogodziłam się z tym, że jestem sama. No a potem pojawił się Remigiusz z miłością w pakiecie. Podarował mi ją. Odrodziłam się. I wiele rzeczy zrozumiałam, zaczęłam inaczej postrzegać kobiecość. Na przykład zrozumiałam, że ja wcale nie muszę się osłabiać, że mogę być nadal sobą. Pani na pewno to miała zawsze ze swoim mężem, ale ja zawsze musiałam udawać słabszą.
Mężczyźni mówili, że jest pani za silna.
Nikt nie jest silny cały czas. Nawet pan Gołota czy choćby Rambo mają chwile słabości i to jest piękne. Czasami bywam silna, innym razem słaba. To naturalne. Kiedy mężczyzna płacze, to wcale nie musi oznaczać, że jest miękki. A może się wzruszył, gdyż jest wrażliwy? Wiem już, że silny mężczyzna poszukuje silnej kobiety. Tylko taka jest jego godna i odwrotnie. I tylko w takiej konfiguracji szacunek jest gwarantowany.
W tym roku mija 15 lat od momentu, kiedy pani zaczęła pisać. Kilka lat czekała pani na sukces i na to, aby być czytaną, ale jeszcze dłużej czekała na miłość.
To jest kolejna rzecz, którą sobie uświadomiłam i nie wiem dokładnie, czy to jest mądrość wynikająca z miłości, czy to jest mądrość wynikająca z takiego przepracowania w sobie tej fabuły, czy też to się ze sobą łączy. Ale to, co jest najważniejsze dla mnie, to żeby nie oczekiwać niczego. Czyli jestem przygotowana absolutnie na wszystko. Pierwszy raz w życiu mam takie poczucie, że cokolwiek przyniesie mi los, to ja to dźwignę. Publikując taką książkę, ryzykowałam cały mój dorobek. Nawet mój wydawca obawiał się, jak ta książka zostanie przyjęta. Ale udało się. Wiem, że ta książka zmienia losy ludzi. Moje zmieniła, Unkasa i Ani także. I wielu czytelników, którzy do mnie napisali, piszą, przychodzą na spotkania, by mi to powiedzieć. To nie moja zasługa, powtarzam raz jeszcze. To moc opowieści. Katharsis. Arystoteles napisał już o tym procesie oczyszczenia wszystko.
To wydawca nie powiedział: o, jak fajnie, że Katarzyna Bonda igra z kryminałem?
Jak teraz rządzimy na „topkach” sprzedaży za Olgą Tokarczuk, to bardzo się cieszy, ale na początku był sceptyczny, bo ryzyko w dzisiejszych czasach, - kiedy rynek jest tak bogaty i jest absolutny szał na kryminał - a ja wychodzę do innego gatunku, wychodzę poza ten gatunek, jest ogromne.
Ale już w serii z Saszą sobie pani folgowała, rozszerzając ramy gatunku.
No widzi pani, a ja ciągle jestem rozliczana z tego, ile u mnie jest kryminału w kryminale. Uważam, że moja nowa książka to jest powieść kryminalna, ale też coś znacznie więcej. Literatura otwiera w człowieku to, co on sam ma w sobie. Ja wykonałam moją robotę, teraz ta opowieść już nie należy do mnie, ale do czytelników. Ostatnio przeczytałam opinię, że moja książka jest jak historie rosyjskich autorów: Tołstoja, Dostojewskiego. Ktoś inny napisał, że to takie polskie Shantaram. I to wielki komplement. Wcześniej porównywano mnie do Lackberg, Nesbo czy Christie, by ułatwić przekaz. Może w końcu dorobię się własnego nazwiska? (śmiech).
Mężczyźni też chętnie czytają pani książki. Ma pani jakieś sygnały, jak odbierają kryminał z miłością w tytule?
Bałam się, że będą się wstydzili, okładali ją w gazetę, żeby czytać w tramwaju, ale nie, nie wstydzą się. Powiem pani, że mnóstwo panów przychodzi na moje spotkania po premierze tej książki. Chyba jeszcze nigdy tak nie bywało. A już szczególnie na Śląsku. Widać tutaj u was szczególnie pielęgnowany jest hart ducha wojownika! W życiu nie podpisałam tylu książek kupionych przez panów. Niektórzy mówią, że kupili dla żony albo dziewczyny, ale chcą podpis dla siebie i obiecują, że też przeczytają (śmiech). Wierzę i to też jest nauka po związku z Remim, że faceci są bardziej romantyczni niż kobiety. My nader często kierujemy się rozsądkiem, panowie sercem.