Katarzyna Bonda: O Nike nie mam co marzyć
Bestseller w odczuciu wielu osób w Polsce to taki shit do czytania, który zabiera się do pociągu albo do dentysty, żeby zabić czas w poczekalni - mówi Katarzyna Bonda.
Co pani jeszcze chce o mnie wiedzieć? Przecież pani już wszystko o mnie wie. Nieraz rozmawiałyśmy.....
Nie wiem, na przykład, jak Panią zmienił sukces.
Odważne pytanie. Bo to, czego pani dotyka, jest najtrudniejsze w tym wszystkim. Widzę jasną stronę mocy, kiedy wielu czytelników przychodzi na spotkania ze mną i kiedy nawet zapełniają sale kinowe. Ale jest też ciemna strony mocy, której również wyraźnie doświadczam. I ta jest bolesna czasami.
Na czym ta ciemna strona mocy polega?
Na tym, że dostaje pani razy od osób, które - wydawałoby się - do niedawna jeszcze były pani bliskie. Byliście nawet przyjaciółmi. Sukces powoduje, że ludzie się odwracają. Moi koledzy po piórze, którzy też piszą książki, a jednocześnie pracują w mediach, kiedy wychodzi moja książka, wykorzystują czasami okazję do tego, żeby mnie kopnąć. I to właśnie boli.
Z zazdrości chcą kopnąć?
Nie wiem. Dla niektórych ludzi pewność siebie nadal jest czymś złym. A ja nie kokietuję, nie kryguję się, nie przepraszam: - ojej, nie wiem, jak to się stało, że moja książka to bestseller. Prawda jest taka, że ja bardzo ciężko na to pracuję.
Ale sukces zmienia człowieka. Pytanie tylko jak?
Trzeba mieć twardą skórę. Gdybym się przejmowała wszystkimi informacjami, które do mnie docierają, tym, co ktoś o mnie mówi, to pewnie już byłabym w domu bez klamek. Czasem są to tak niewiarygodne historie, które uderzają nie w moją książkę merytorycznie, ale we mnie osobiście. Czytam na przykład, że się stroję, bo noszę sukienki. Albo że się wynoszę nad innych, bo załatwiłam sobie promocję na billboardach. Że jestem bezczelna i agresywna w tej promocji. Ja się z tym nie zgadzam. Bo ja tylko piszę książkę, a promocją zajmuje się wydawca. Ja daję jedynie billboardowi twarz. Ale to ja jadę na spotkanie do Zagórowa, który ma trzy tysiące mieszkańców.
Czuję, że troszkę chce mnie Pani spławić przy tym pytaniu o sukces.
Zawsze szczerze rozmawiam. Pani wie, jaką drogę przeszłam. Że nie byłam od razu odkrytym talentem. I łatwo mi nie było. Że miałam swój czas ciszy, kiedy nikt o mnie nie słyszał. Swoje chude lata...
A teraz są tłuste i...?
I jestem tym trochę przerażona, że nie mam na to wpływu. Że to się tak rozprzestrzenia. Pierwszą książkę sprzedałam w nakładzie prawdopodobnie pięciu tysięcy egzemplarzy, a w tej chwili „pękł” już milion moich sprzedanych książek.
Czuje Pani oddech konkurencji?
Oczywiście. Sama mam czasami takie poczucie, że ten sukces, którego doświadczam, jest tylko chwilowy. Nie wiem nawet, czy powinnam to mówić. Bo mogę sobie tym dolać oliwy do ognia. Na szczęście żyję tak, jakby mi świat nie przeszkadzał. Kiedy skończy się czas promocji mojej najnowszej książki „Lampiony”, wejdę w czas inkubacji, czyli wymyślania kolejnej książki. I wtedy mnie nie ma. Odcinam się od świata, nie kontaktuję się z nim. Nie odbieram telefonów, nie odpowiadam regularnie na maile. Teraz podczas promocji jestem podłączona do internetu i odpowiadam natychmiast. Ale w momencie kiedy piszę, wchodzę w ten mój intymny świat i tylko dokumentuję, wymyślam, piszę.
Nie jest tajemnicą, że jak się pisze bestsellery, to się bardzo dobrze zarabia. Co zmieniają pieniądze w życiu?
Dają niepodległość.
Bez pieniędzy też można ją mieć.
To nie to samo. Mam takie kompletne poczucie wolności. To tak, jakby pani jadąc motorem, czuła wiatr we włosach. Komary i muchy również mogą się zaplątać, ale jak się jedzie wystarczająco szybko, to pamięta się tylko ten klimat podróży i to poczucie wolności. Chodzi o to, że w swojej powieści może pani zawrzeć to, co pani chce. Może poświęcić jakąś kwotę na dokumentację i nie musi się przy tym szczypać. Poza tym, żeby przeżyć taką promocyjną trasę objazdową, muszę mieć sztab ludzi do pomocy. Nie mówię tylko o wydawcy, który mi zapewnia kierowcę z samochodem czy osobistą asystentkę. Ale kiedy ruszam w trasę, muszę umieścić mojego psa w dobrym psim hotelu. A to kosztuje. Moja córka zostaje wtedy z nianią. Nie mam czasu na sprzątanie, więc przychodzi pani, która ogarnia mi tę rzeczywistość.
Pisarz ma lepiej niż pisarka, bo tę rzeczywistość ogarnia mu zazwyczaj żona.
Mimo tego sztabu ludzi, którzy mi pomagają, i mimo ich wielkiego wsparcia to i tak muszę być takim żandarmem w życiu. Przed laty tak bym się nie zachowała jak teraz. Ale inaczej się nie da. Zwłaszcza kiedy jeszcze trzeba ogarnąć tłumaczenia moich książek za granicą. Czasem łapię się na tym, że zachowuję się strasznie po męsku. Ale kiedy jest naprawdę ciężko, kiedy pewne rzeczy osiągają stan krytyczny, to ja nie mogę się rozbeczeć jak baba. Bo wszystko ległoby w gruzach. Dyscyplina jest bardzo w życiu potrzebna i tego też się nauczyłam. Ale to nie jest kwestia pieniędzy. Bo pieniądze dają tylko ten luksus, że nie trzeba pożyczać u ludzi, co mi się wcześniej zdarzało. I że się człowiek nie boi, że mu nie wystarczy do końca miesiąca. Ale tak naprawdę pieniądze nic więcej nie znaczą. Myślę, że emocjonalna cena jest znacznie ważniejsza. I to, żeby mieć taki hart ducha, twardą skórę i mocną dupę, po której dostaje się razy czasami naprawdę niezawinione. Tylko dlatego że jest pani kobietą. Bo często słyszę takie opinie: jakim prawem ona śmie z butami włazić w powieść kryminalną? I jeszcze ten nieszczęsny przydomek - królowa kryminału. Ja się o niego nie prosiłam. Ale razy są dla mnie.
Za każdym razem podnosi sobie Pani wyżej poprzeczkę przy powieści.
Staram się, żeby każda książka była inna. Kiedy pisałam „Lampiony”, wiedziałam, że chcę zdestruować wszystkie zasady, jakie panują w kryminale. W „Lampionach” mamy polifonię zbrodni, czyli całe mnóstwo różnych przestępstw i bez klasycznego śledztwa.
Pani książki są zawieszone między gatunkami. Wcześniejszy „Okularnik” to mieszkanka powieści historycznej z wątkiem kryminalnym. Ciekawe, czy chciałaby Pani być kiedyś nominowana do Nike?
Pewnie. To musi być bardzo przyjemne dla każdego autora. Ale proszę sobie wyobrazić, że w ubiegłym roku zdyskwalifikowano mnie na festiwalu literatury dla kobiet, ponieważ jury stwierdziło, że piszę książki... niekobiece.
Ale bohaterka Pani książek jest kobietą, tyle że profilerką pracującą dla policji. Co w tym niekobiecego?
Nie wiem. To był dla mnie policzek. Po co mnie w takim razie nominowano? To tak, jakby kobiety mogły czytać książki tylko na określone tematy. Widać dla kobiet książka nie może być gatunkowa. Jeżeli zostałam zdyskwalifikowana na festiwalu literatury kobiecej, to o Nike nie mam co marzyć. Tym bardziej kiedy książki są bestsellerami. Bo bestseller w odczuciu wielu osób w Polsce to taki shit do czytania, który zabiera się do pociągu albo do dentysty, żeby zabić czas w poczekalni. Nigdy nie twierdziłam, że moje książki są kryminałami, bo nie są. To współczesne powieści z wątkiem kryminalnym. Są za to popularne, pisane w celach rozrywkowych i na jakiejś półce muszą stać. Stoją więc na półce z kryminałami.
Nad książką pracuje Pani wręcz obsesyjnie, zapominając wtedy o bożym świecie. Podczas pracy nad „Okularnikiem” zaczęło Pani „latać” oko, a kiedy lekarz zalecił urlop od pisania, odpowiedziała mu Pani żartem, że poprzednia książka nazywała się „Pochłaniacz”, kończąc: - Dobrze, że mi nosa nie urwało.
Zawsze bardzo niehigienicznie pracowałam. Nadal mam zaćmę po „Okularniku”. Ale przy „Lampionach”, w których jest dużo o pożarach, na szczęście udało mi się niczego nie podpalić. Po napisaniu tej książki byłam jednak tak wyczerpana, że odsypiałam to przez tydzień. Ja w ogóle wierzę w spanie. Jak mi źle, to idę spać, jak słyszę, że kolejny przyjaciel rozpuszcza na mój temat plotki, to uciekam w łóżko. Nie mam problemu z zaśnięciem. I do tego śnię bardzo fabularne sny. Gdyby ktoś chciał mnie „skasować”, to wystarczyłaby mu moja bezsenność.
Nie żałuje Pani jednak, że tak mocno wchodzi w to pisanie?
Teraz muszę się chwilę zastanowić...
To znaczy, że Pani nie żałuje...
Jest taki moment, kiedy myślę, ile pracy muszę włożyć w tę dokumentację i pisanie. I wtedy czuję się jak ten chomik w kołowrotku. Ale potem wszystko rekompensują spotkania z czytelnikami. I tamtego trudu już się nie pamięta. W pamięci ma się za to pełne sale, kwiaty, prezenty, cudowne maile.
Co się pisze do autorki książek kryminalnych?
Ludzie opowiadają mi historie swojego życia. Nie zdaję sobie sprawy, kiedy wymyślam jakąś postać, często nawet epizodyczną, że ktoś może się z nią identyfikować. A tak jest. Czasami te spotkania są niemal metafizyczne. Kiedyś podczas podpisywania książki stanęła przede mną bardzo elegancka kobieta. Zawiesiła na mnie wzrok, a ja czułam, że coś mi chce powiedzieć. Na rozmowę jednak nie było czasu. Po powrocie do domu zastałam od niej bardzo osobistego maila. Napisała, że jako dziecko była świadkiem zabójstwa, i opisała, jak to okrutnie wpłynęło na jej życie. I że kiedy na nią spojrzałam, to ona poczuła się tak, jakbym jej to wszystko wyczytała z oczu. Są też listy zabawne, jak od pana, który zapewniał mnie, że nie lubił wcześniej książek kryminalnych. Czytał tylko historyczne, w których są twarde dane.
Za to jego małżonka zaczytywała się moimi powieściami. I kiedy on przychodził do łóżka, to ona była już tam z Bondą. Zaczął więc czytać to samo co ona i... wsiąkł. Zapytał tylko, czy ja w ogóle jestem kobietą? Bo może jestem mężczyzną, skoro w moich powieściach jest tyle twardych danych. Pamiętam też list od chłopaka, który wyjaśniał, że zaczął czytać „Okularnika”, ponieważ wszyscy mu to odradzali. I że dla niego żołnierze wyklęci są bohaterami, ale dziękuje mi za odmitologizowanie Romualda Rajsa. Dziękuje za obraz, który - jak się wyraził - ubogacił go. W tych listach od czytelników nie chodzi nawet o to, czy one są dla mnie miłe, czy nie. Tylko o to, że moje książki pobudzają dyskusje, refleksje i emocje. Że coś jednak daje prosta powieść kryminalna.
Katarzyna Bonda spotkała się w październiku 2016 z fanami w Empiku w Gdańsku: