Katarzyna Olkowicz: "Bohdan Smoleń popełniał samobójstwo na raty, bo nie chciał już żyć"
- Bohdan Smoleń miał momenty, że nie mógł się wysłowić. Wyartykułować myśli. Możliwe, że to były tzw. mini udary, które nie zostały nigdy zdiagnozowane, ale wpływały już na jego psychikę. Po śmierci żony miał problemy z nauczeniem się tekstu na pamięć. To narastało przez kolejne lata. W jego domu nie było śmiechu – mówi autorka biografii pt. „A tam, cicho być. Biografia Bohdana Smolenia”, Katarzyna Olkowicz.
„Po samobójczej śmierci syna, rok później żony, Smoleń nie chciał żyć i przez trzydzieści lat popełniał samobójstwo na raty” – to fragment wstępu Pani książki. Faktycznie, tak było?
Takiego zdania jest wiele osób, które go znały, między innymi jego syn. Mocne, ale osobiste stwierdzenie osoby, która była bardzo blisko niego. Przy czym to nie było tak, że Bohdan Smoleń kiedyś powiedział: „to ja teraz popełniam samobójstwo; będę się zapijał, palił trzy paczki papierosów dziennie itd.”. Nie, natomiast wszyscy, którzy go obserwowali, widzieli, że on nie ma już chęci do życia. Jedna z bliskich mu osób powiedziała mi, że on po prostu nie miał odwagi, żeby zrobić to, co zrobił jego syn Piotr i żona Teresa. Oprócz tego, że się wyniszczał, dodatkowo miał problemy ze zdrowiem i niewiele z tym robił. Umyślnie nie chciał się rehabilitować, a przecież w jego życiu było kilka udarów, miał problemy z sercem. Wszyscy naokoło starali się mu pomóc, a on był osobą, która najmniej sama sobie pomagała. To było bardzo przykre dla jego najbliższych – patrzeć jak mu nie zależy, jak bardzo o siebie nie dba, bo nie chce.
Ukończył studia na Wydziale Zootechniki Akademii Rolniczej w Krakowie. Kochał zwierzęta. Założył Fundację Stworzenia Pana Smolenia, aby poprzez hipoterapię pomagać ludziom. Był filantropem, ale jak dowodzi też Pani w swojej książce – nie zawsze tę miłość, którą w sobie miał, umiał przekazać drugiemu człowiekowi. Dlaczego tak Pani zdaniem było?
Po pierwsze nie do końca doświadczył miłości w domu rodzinnym. Pokolenie jego rodziców, którzy widzieli okrucieństwa wojny, wychowywało dzieci w pewnej oschłości, dystansie. Po drugie miał pijącego ojca, o którym wprost mówił, że ten go nigdy nie kochał. Kochała go mama, ale z powodu choroby nie mogła fizycznie swojej miłości okazać. Stąd przypuszczam, że miał deficyt miłości i dlatego sam jej za bardzo nie okazywał. A gdy już to robił, to najczęściej za pomocą prezentów. Bardzo dużo kupował dzieciom, a także partnerkom, nawet wtedy, gdy nie miał pieniędzy. Chciał dawać, ale nie potrafił przytulić, pogłaskać. Myślę, że bliscy oddaliby te przedmioty za ciepłe słowo, a Smoleń nie do końca umiał to zrobić. Być może bardzo chciał, ale mu to nie wychodziło. Moja teza jest taka, że było w nim bardzo dużo uczuć, ale nie potrafił ich uzewnętrzniać.
Warto przypomnieć, że opowiadanie miał w genach, ponieważ ojciec był konferansjerem, opowiadaczem dowcipów w teatrze. Jak dzieciństwo przekładało się na jego późniejszą twórczość?
Na pewno wyniósł zamiłowanie do sztuki z domu, bo tak jak pan wspomina, ojciec był konferansjerem, ale też jego mama, dopóki nie zachorowała, była artystką. Wówczas bycie aktorem to było misterium, nie tak jak teraz postrzega to wielu młodych: fajnie jest być na scenie, bo ma się popularność i można dodatkowo wystąpić w reklamie, żeby mieć więcej pieniędzy. Smoleniowie pracowali za miskę zupy, a i tak byli z tego powodu szczęśliwi.
Nie było to dzieciństwo usłane różami?
Nie było bajkowe. Smoleń miał kilka lat, kiedy na Heinego-Medina zapadła jego matka – kobieta przed trzydziestką, w wyniku choroby została sparaliżowana od szyi w dół. Później podczas długiej rehabilitacji zaczęła ruszać trzema palcami, którymi nauczyła się pisać. Ojciec Bohdana popada w alkoholizm i mało zajmuje się dziećmi. Matka długo przebywa w szpitalu, dlatego rodzeństwo zostaje rozdzielone: Bohdanem przez dwa lata zajmują się dziadkowie, jego siostrą Iloną rodzina kuzynki. Dopiero po prawie trzech latach do domu wraca mama. Myślę, że przez jej chorobę i nieobecność dom rodzinny był w pewien sposób zaburzony i potrzeba artyzmu u Smolenia wynikała z chęci ucieczki w inny świat. Jego matka była niesamowita, mimo że skrzywdzona przez los, nie skarżyła się: zarządzała całym domem, udzielała korepetycji, bo znała dwa języki obce, a w późniejszym czasie, kiedy Smoleń występował w krakowskim Kabarecie Pod Budą, napisała do kilku programów skecze i piosenki. Z drugiej strony Bohdanowi brakowało ciepła, bo matka dawała, co mogła, ale przez paraliż nie była w stanie fizycznie okazać miłości, a ojciec z natury nie był człowiekiem serdecznym, stąd myślę, że Smoleń uciekał na scenę, na której mógł być kimś innym.
Nie jest to Pani pierwsza biografia. Napisała też Pani biografię Andrzeja Zauchy. Od Zauchy do Smolenia. Dlaczego na tapet wzięła Pani teraz popularnego komika?
Po napisaniu tej książki miałam refleksję, że całkowicie nieświadomie wybrałam sobie na bohaterów biografii dwóch bardzo niskich, łysiejących facetów z wąsem. (śmiech) A poważnie: Smoleń siedział we mnie jak taka zadra. Pamiętam go z Kabaretu Tey, po Teyu fascynował mnie, chociażby wykonaniem „Szeptanki”, czyli „A tam, cicho być”. Wtedy byłam dziewczynką, a później, gdy zostałam dziennikarką, większość życia robiłam wywiady z gwiazdami. Miałam dostęp do takich osób, jak on i mogłam do niego pojechać, zaproponować mu rozmowę. Niestety robił już wtedy rzeczy, które mnie nie fascynowały, bo poszedł w disco-polo i występy niskich lotów, nie miałam motywacji, żeby się z nim spotkać. Kiedy zmarł, poczułam, że być może coś straciłam. Jednak bardzo go podziwiałam za to, co robił w dawnych czasach i pozostał we mnie żal, że nie dałam mu i sobie szansy na rozmowę. Może by powiedział coś, co by zmieniło moje postrzeganie jego późnej twórczości? Pomyślałam, że odkryję go na nowo, pisząc o nim biografię i faktycznie – zadziwił mnie podczas moich poszukiwań i rozmów.
Kabaret Tey po raz pierwszy zaprezentował się 18 września 1971 roku. Smoleń trafił do niego w 1977 r. Z twórczości Kabaretu Tey pochodzą kultowe powiedzonka, jak choćby „To się wytnie”, „Odbiliśmy się od dna i dno się oberwało” czy „A tam, cicho być”. To też tytuł Pani książki…
Muszę sprostować, bo często to jest mylone. „A tam, cicho być” powstało już po rozstaniu Smolenia z Kabaretem Tey i to był właśnie ten jedyny tekst w życiu, który Bohdan napisał samodzielnie, a który mylnie przypisuje się Zenonowi Laskowikowi.
To jak Pani wspomina tamten czas, w którym powstawało tyle wybitnych skeczy z udziałem Smolenia m.in. „S tyłu sklepu”?
„S tyłu sklepu” to chyba w ogóle mój ukochany program. Pamiętam, że jako dziecko rozumiałam tylko niektóre aluzje, jak np. malowanie ziemniaków na czerwono, żeby udawały pomidory. Potem, jak byłam starsza, wracałam do tego i wówczas odnajdowałam wiele innych znaczeń. Rzeczywiście to był magiczny czas i para sceniczna zbudowana na zasadzie duży i gruby z małym i chudym świetnie współgrała. To był pomysł Laskowika, który o czymś takim marzył. Wcześniej przed współpracą ze Smoleniem tworzył podobny duet z fantastycznym aktorem i kabareciarzem, Januszem Rewińskim. Świetnie się uzupełniali, ale nie zostali parą tak kultową, jak Smoleń i Laskowik. Rozmawiałam z Panem Zenonem, opowiadał mi, że miał ideę, że on na scenie będzie odzwierciedlał władzę, która jest represyjna i cwana, a Bohdan będzie reprezentował biedny, uciśniony lud. Idealnie się sprawdzał kontrast fizyczny między nimi, a także to, co i jak mówili. To para genialnych aktorów. Trzeba podkreślić, że chociaż Smoleń, oprócz wspomnianej „Szeptanki”, nie pisał programów ani skeczy, często coś od siebie dodawał to utworów napisanych przez innych i tworzył nową jakość.
O tym, jak wyglądała Polska z czasów PRL-u, młodzież może się dowiedzieć nie tylko ze szkoły, ale też z komediowej twórczości Stanisława Barei i Kabaretu Tey. Opowie Pani, jak okres późnego PRL-u przekładał się na życie Bohdana Smolenia?
Na pewno, jak się nie żyło w PRL-u to niektóre żarty, czy sytuacje są trudne do pojęcia. Opowiadano mi, że w 1981 r., tuż przed stanem wojennym kabareciarze z Teya pojechali zagrać pod Wrocławiem spektakl, za który miano im zapłacić trzy tygodnie później, ale inflacja była tak galopująca, że się na to nie zgodzili. Umówili się, że za występ dostaną towary – lodówki, zamrażarki. Nie jestem przekonana, czy młodszy odbiorca zrozumie absurd i codzienność tamtych czasów. Kabareciarze niczemu się nie dziwili, cieszyli się, że udało im się zdobyć te sprzęty AGD, czy części maluchów, bo Smoleń i Laskowik załatwili sobie kiedyś samochody w kawałkach, które potem ktoś im złożył. Teraz to są sytuacje niewyobrażalne.
Bohdan Smoleń współpracował jednak nie tylko z Kabaretem Tey, ale też np. z Kabaretem Pod Spodem. Nagrywał też piosenki, płyty, pojawiał się w filmach. Młodsza publika pamięta go jako „Edzia” ze „Świata według Kiepskich”. Był wszechstronnym komikiem.
Tak. I szkoda, że nie wykorzystał w pełni swojego potencjału. Bohdan Smoleń uwielbiał pędzić ciągle dalej i dalej. Nie zatrzymywał się. Emilian Kamiński, doskonały aktor i dyrektor Teatru Kamienica był jedną z osób, które dostrzegły jego niesamowity talent aktorski. Nie widział w nim tylko komika, kabareciarza. Proponował mu rolę w poważnym repertuarze, żeby spróbował swoich sił, jako aktor teatralny, tylko że, jak mówię, Smoleń był w gorącej wodzie kąpany i dla niego wszystko musiało być tu i teraz. Wspomniał Pan o filmach – to było coś doskonałego! Nawet, jak miał malutką rolę, potrafił przykuć uwagę widza. Dysponował świetnym poczuciem humoru i był doskonałym odtwórcą, bo potrafił dorzucić do tekstu coś od siebie. Czasami to było np. tylko przewrócenie oczami, które rozśmieszało całą publikę. Miał w sobie to coś. Później niestety za bardzo się skupił na pieniądzach, odłożył artyzm na bok i jak mówiłam, poszedł w disco-polo. Rozumiem, można nagrać jedną piosenkę, nawet album i powiedzieć, że to pastisz, ale on nie robił tego w celach humorystycznych. Widział, że to mu przynosi pieniądze i chciał w tym siedzieć, jak najdłużej. Moim zdaniem niepotrzebnie. Przekreśliło to wtedy jego wcześniejszy dorobek i przestano go brać na poważnie.
Czytaj też: Jakub Skorupa: My, 30-latkowie ślepo dążyliśmy do celów, które okazywały się nietrafione
W 1988 r. syn Smolenia się powiesił, a Bohdan Smoleń wpadł w depresję i wycofał się z życia publicznego, ale właśnie w 1995-1997 r. wraz ze Sławomirem Sokołowskim i Aldoną Dąbrowską nagrał trzy humorystyczne płyty utrzymane w stylu disco-polo. Niesamowity rozdźwięk: od tragicznej sytuacji do humoru. Dowcip był jego tarczą? Ochraniał się przed światem zewnętrznym za formułą żartu?
To też jest ważne i utrudniało mi pracę – Bohdan Smoleń bardzo często mylił zdarzenia i daty, i tak jak Pan mówi: opowiadał, że jego syn zmarł w ‘88, ale tak naprawdę to zmarł w ‘90, a jego żona rok później w ‘91. Rzeczywiście odsunął się wtedy od sceny i mediów, ale nie była to długa przerwa. Moim zdaniem humor nie był jego orężem, bo po tych tragediach w życiu prywatnym przestał żartować. Wychodził na scenę, robił, to, co musiał, a że był świetnym aktorem, gdy miało być zabawnie, to było zabawnie, ale prywatnie pogrążał się w smutku, zapadał w sobie. Maciej, czyli jego najstarszy syn mówił, że nie wiązałby tego ze śmierciami, bo ten smutek ojca zaczął się wcześniej, wraz z alkoholem, którego Smoleń nadużywał, a który po śmierci Piotra lał się jeszcze częściej. Przyzwalała na to żona, która wcześniej go za to goniła. Co więcej, sama zaczęła z nim pić, choć kiedyś tego nie robiła. Jednak i ona popełniła samobójstwo, bo nie poradziła sobie psychicznie ze stratą syna. Po jej śmierci Bohdan Smoleń przestał się hamować. A przecież w domu miał jeszcze dwóch synów, Maciek był starszy, ale wciąż był nastolatkiem, dzieckiem, a Bartek malutkim chłopakiem, który stracił w strasznych okolicznościach brata, mamę, i został z ojcem pijącym coraz więcej.
Nie potrafił się zaopiekować dziećmi?
Nawet nie o to chodzi, że nie potrafił. Tylko potrzebował gwaru w domu, żeby zagłuszyć czarne myśli. Dzieci w tym czasie były emocjonalnie pozostawione same sobie. Zapraszał do domu osoby, które wcześniej nigdy nie przyjeżdżały. Jakieś kuzynki z dzieciństwa, które zaczęły u niego pomieszkiwać. I w końcu, nie mija rok od śmierci żony Teresy, a Bohdan oznajmia synom: „to jest Jola i chciałbym z nią zamieszkać”. Moim zdaniem to pokazuje, jakim on był pogubionym człowiekiem.
Później też były poważne problemy zdrowotne, o czym rozmawialiśmy na początku.
Tak, ale jeszcze przed jego pierwszym udarem, zaczęło się coś dziać z jego zdrowiem. Miał momenty, że nie mógł się wysłowić. Wyartykułować myśli. Możliwe, że to były tzw. mini udary, które nie zostały nigdy zdiagnozowane, ale wpływały już na jego psychikę. Po śmierci żony miał problemy z nauczeniem się tekstu na pamięć. To narastało przez kolejne lata i jak mówiłam, w jego domu nie było śmiechu.
Czytaj też: Krzysztof „Grabaż” Grabowski: Piekło tworzymy sobie sami, tutaj na ziemi
W mediach huczało też o głośnym konflikcie między przyjaciółmi: Bohdanem Smoleniem a Zenonem Laskowikiem. Wówczas miało pójść o alkohol…
To kolejny przykład, że Bohdan Smoleń twierdził raz jedno, a raz drugie. Jedna z wygłaszanych przez niego teorii mówi o alkoholu, druga, że Laskowik niesprawiedliwie dzielił pieniądze i Bohdan się czuł oszukany. Trzecia, że Zenon zaczął kierować się w stronę duchowości i stał się nie do zniesienia. Z historiami Smolenia jest taki kłopot, że nawet jedną anegdotę potrafił opowiadać na różne sposoby. Przykro mi, że nie mamy już okazji go o ten konflikt zapytać. Sądzę, że między nim a Zenonem Laskowikiem po prostu pojawiło się zmęczenie materiału. Byli bardzo popularni, aż „nienormalnie”, bo to były czasy bez social mediów, portali plotkarskich, a i tak każdy rozpoznawał ich na ulicy. Starzy, młodzi, wszyscy wiedzieli, kim jest Laskowik i Smoleń. Nie mieli się gdzie schować. To jest pierwszy powód, a drugim z pewnością były pieniądze. Prawdopodobnie Bohdana zaczęto podpuszczać, że Laskowik ma więcej, a on mniej. Przy czym to było logiczne, bo teksty pisał Zenon, więc jako autor brał większą gażę. Bohdan lubił żyć; mieć i wydawać pieniądze na przyjemności, jak np. kupienie traktorka, którego do końca nie potrzebował, pistoletu, o którym marzył. Był gadżeciarzem i tego się nie wstydził. Natomiast ubrania w ogóle nie miały dla niego znaczenia, chodził ciągle w tym samym. Po odłączeniu się od Laskowika i kilku nieudanych przedsięwzięciach miał coraz mniej, stąd też to disco-polo i łatwe pieniądze za tym stojące. Jak mówił mi Krzysztof Deszczyński, jego ówczesny manager, dostawali tyle propozycji koncertów, że gdyby mieli helikopter, który szybko przenosiłby ich z miejsca na miejsce, to by występowali cztery razy dziennie.
Nie musiał się zatem zbytnio wysilać.
Tak. Ludziom było ciągle mało. Jednak w pewnym momencie to się przejadło, a po drugie, coraz gorzej się czuł fizycznie, więc przestały napływać propozycje. To już nie był ten Smoleń z Kabaretu Tey, czy też Kabaretu Pod Spodem. Gdy popularność zmalała, zaczął się odsuwać od ludzi. Miał też do nich mnóstwo pretensji, że go nie akceptują w innym repertuarze. Zenon Laskowik mi opowiadał, że ostatnia rzecz, którą zrobili, to było słynne „Przedszkole”, ale zanim się odbyła premiera, Bohdan przyszedł i powiedział, że nie chce już tego grać. Laskowik musiał go prosić, bo skecze były napisane specjalnie pod Bohdana, odbywały się już próby, zaangażowani w to byli inni artyści. W końcu się zgodził, ale do kolejnych dwóch części, które były napisane, Laskowik już zaprosił innych ludzi. Potem Zenon zakończył karierę sceniczną i został na 10 lat prawdziwym listonoszem, bo jak mówił: zawiódł się na Smoleniu, jako człowieku i chciał psychicznie odpocząć. Zadra w nim nadal jest, bo wielokrotnie wyciągał rękę na zgodę do Smolenia, a ten ją odtrącał. Nawet w szpitalu, gdy Bohdan był umierający, próbował się z nim dogadać. Ostatecznie z tym brzemieniem niewyjaśnionego konfliktu został Laskowik, który przekonywał mnie, że chciał całkowitego pogodzenia. Bez skutku.
Na potrzeby książki udało się Pani dotrzeć do Zenona Laskowika, syna Maćka, do kogo jeszcze i jak Pani rozmówcy wspominali Bohdana Smolenia?
Bardzo pomocna była kuzynka Basia Broszkiewicz-Łoś, która przybliżyła mi historię rodzinną. Ma bardzo dobrą pamięć do powiązań rodzinnych i wprowadziła mnie w świat młodych lat Smolenia. Andrzej Czerski z Kabaretu Pod Spodem był ciekawym rozmówcą, również wieloletni współpracownik i manager Krzysztof Deszczyński, Krzysztof Jaślar, współzałożyciel Teya, który dla mnie jest legendą, Jerzy Banaś, jedna z niewielu osób, z którymi Bohdan Smoleń przyjaźnił się do końca życia. Bardzo dużo zawdzięczam właśnie synowi – Maćkowi, który dał mi całkowicie nowe spojrzenie na ojca. Rozmawiałam z ostatnią partnerką Bohdana Smolenia, czyli Joanną Kubisą, która przyjęła mnie w swoim domu w Baranówku, w którym razem mieszkali. Bohdan bardzo dużo jej zawdzięcza, bo była z nim do końca, kiedy już nie mówił, nie chodził, kiedy był okropny dla ludzi. Ona przy nim trwała do śmierci i nie zawsze za to słyszała słowo „dziękuję”. Koleżanka z planu, czyli Marzena Kipiel-Sztuka, grająca Halinkę w „Świecie według Kiepskich”. Z nią miałam bardzo emocjonalną rozmowę, bo się ze Smoleniem przyjaźnili i dotąd przeżywa jego śmierć. Również Zbigniew Napierała, człowiek, który przyczynił się do przekształcenia, studenckiego Kabaretu Klops w Teya, którego znaliśmy. I Krzysztof Daukszewicz, bo dzięki niemu ciągle się śmiałam, oraz wiele innych osób. A jak go wspominają? Słodko-gorzko. Przypominają wiele anegdot, opowiadają o jego dobrym sercu, ale też złośliwości, lenistwie, nadużywaniu alkoholu. O wielkiej charyzmie i straconych szansach. Na pewno Bohdan Smoleń nie jawi się jednowymiarowo. Jak to w życiu.
Co miał w sobie Bohdan Smoleń, czego nie mają obecni kabareciarze? On sam za życia mówił, że nie ogląda młodszych kolegów z kabaretu, bo już tego humoru nie rozumie.
Bohdan Smoleń miał dar, na estradzie potrafił czarować, świetnie grać. Posiadał sceniczną intuicję. Zgadzam się z jego twierdzeniem, że współczesne kabarety to już nie ta bajka. Oczywiście nie twierdzę, że wszystkie są słabe, ale jestem wyznawczynią tekstów pisanych przez Krzysztofa Jaślara, Zenona Laskowika, Andrzeja Czerskiego, Andrzeja Zaorskiego: ze względu na otaczającą komunistyczną rzeczywistość miały drugie dno, posługiwały się aluzją. Wielu kabareciarzy mówi też, że mimo cenzury życie na scenie wtedy było prostsze, bo wystarczyło kiwnąć palcem i wyedukowana publiczność już się śmiała, doszukując się jakichś podtekstów. Dziś coraz więcej kabaretów stosuje dowcipy slapstickowe typu: ktoś pośliznął się na skórce banana, ktoś kogoś kopnął w tyłek. Dla mnie to przykre, bo mam w pamięci, chociażby tekst „Szeptanki”, czy „Panią Pelagię”. Teraz kabarety już się tak nie wysilają, chociaż nie można wszystkich wrzucić do jednego wora, bo są i dobrzy satyrycy, jak chociażby Robert Górski czy Abelard Giza. Jestem fanką inteligentnego, choć nie zawsze poprawnego politycznie, kabaretu.
CV: Katarzyna Olkowicz – reporterka i dziennikarka związana z wieloma tytułami prasowymi. Pracowała dla „Expressu Wieczornego” i „Vivy!”. Była zastępcą redaktora naczelnego w „Pani”, „Zwierciadle” oraz „Twoim Stylu”. Absolwentka dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego oraz psychologii społecznej SWPS.
---------------------------
Zainteresował Cię ten artykuł? Szukasz więcej tego typu treści? Chcesz przeczytać więcej artykułów z najnowszego wydania Głosu Wielkopolskiego Plus?
Wejdź na: Najnowsze materiały w serwisie Głos Wielkopolski Plus
Znajdziesz w nim artykuły z Poznania i Wielkopolski, a także Polski i świata oraz teksty magazynowe.
Przeczytasz również wywiady z ludźmi polityki, kultury i sportu, felietony oraz reportaże.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień