Katarzyna Pakosińska: Otwieranie nowych drzwi szalenie mnie kręci
Swoją premierę ma dzisiaj e-book Katarzyny Pakosińskiej – „Jak strugać wariata”. Z tej okazji zapytaliśmy cenioną artystkę kabaretową dlaczego tak mało kobiet pracuje w jej zawodzie.
- Napisała pani właśnie kompendium wiedzy kabaretowej – „Jak strugać wariata”. Co Panią skłoniło do podzielenia się swą bogatą wiedzą z czytelnikami?
- Jakiś czas temu uderzyła mnie pewna myśl, bezboleśnie, a jednak skutecznie: od dwudziestu pięciu lat uprawiam fenomenalny zawód. Param się profesją tak misterną, szczerą i metafizyczną, że nawet sami jej twórcy mają często dylemat z jej opisaniem i definicją. Postanowiłam więc zmierzyć się z niemożliwym i uchylić rąbka tajemnicy wielbicielom tej sztuki. Także tym, którym marzy się kariera estradowca. Nie rezygnując rzecz jasna z tego, by zrobić to jak najpoważniej. Założenie godne pochwały - powiedzmy jednak sobie szczerze, że to tylko założenie. Bo pisząc nawet najbardziej serio o tej ulotnej twórczości, od anegdot i wędrówek po przeżyciach osobistych, uciec się po prostu nie da. I tak też się stało w tym przypadku, choć mam tamże silne merytoryczne wsparcie w Sokratesie czy Jungu.
- Kiedyś powiedziała pani, że w kabaretowym biznesie panują „wilcze prawa”. Nie obawia się pani, że konkurencja wykorzysta wiedzę zawartą w e-booku, by być lepszą od pani?
- Bardziej niż się ścigać, lubię ludzi łączyć, a dzielić się wyłącznie doświadczeniem. Uwielbiam zespoły, zderzenia temperamentów, artystyczną współpracę. Wtedy dzieją się naprawdę wartościowe rzeczy, których człowiek by nad kartką papieru w samotności w życiu nie wymyślił.
- Łatwiej uprawiać sztukę kabaretową w praktyce, czy teoretyzować o niej?
- Jeśli mówimy o wiedzy zawartej w kompendium: przyznam, że wymądrzać się i teoretyzować o sztuce kabaretowej to przyjemne, aczkolwiek sfiksowane przedsięwzięcie. Niby potem wystarczy wprowadzić tę wiedzę w czyn. A to jest dopiero początek drogi. Zdaję więc sobie sprawę, że napisany przeze mnie „monolog dydaktyczny” z góry skazany jest na niepowodzenie. Nikt się nic z niego nie nauczy. Ale gdy po przeczytaniu czytelnik przejdzie do zalecanych przeze mnie lekcji uzupełniających, czyli obejrzenia mistrzów estrady w akcji, to myślę, że patrzeć będzie na nich z jeszcze większą sympatią, z jeszcze większą atencją i zrozumieniem.
- Czy sztuki kabaretowej można się nauczyć z „podręcznika” i potem z powodzeniem wykonywać ją na scenie?
- Próbować zawsze można, szczerze zachęcam do łamania artystycznych zasad. Pójdę nawet jeszcze dalej: nie bierzemy przykładu ze skostniałych zawodowców, choć ich twórczość obowiązkowo z wielu względów znać powinniśmy. Proszę zwrócić uwagę, że do dnia dzisiejszego nie powstała żadna szkoła ucząca sztuki kabaretowej.
- Na co nam zatem „Jak strugać wariata”?
- Z podręcznika nauczyć się można technik oddechowych, dykcji, pracy nad tekstem. Historii. Ale cała reszta, i to ta najistotniejsza na estradzie, przychodzi dopiero w kontakcie z widzem. Król staje się wtedy nagi. Zaczynają się wówczas liczyć naturalne predyspozycje adepta, jego wrażliwość, poczucie humoru i intelekt. Niezbędny, by błyskawicznie ripostować. Gdybym miała wymienić moje osobiste „podręczniki”, to niegdyś stały się nimi „Wspomnienia chałturzystki” Stefanii Grodzieńskiej i „Porady estradowca” Jacka Fedorowicza.
- W „Jak strugać wariata” pisze pani, że podstawą udanego występu kabaretowego jest dobry tekst. To właśnie w ten sposób zasłużyła pani na ten chlubny tytuł „mistrza mowy polskiej 2019”?
- To jedno z najpiękniejszych wyróżnień, jakie otrzymałam w swojej karierze. Gdy odbierałam dyplom z rąk Kapituły plebiscytu, nie wspomniała ona w uzasadnieniu tytułu ani słowa o kabarecie. Było natomiast o wrażliwości na słowo, fascynacji językiem, „słonecznej” komunikacji z odbiorcą. Brzmi bardzo znajomo, prawda? Sztuka kabaretowa to nie tylko z wdziękiem wykonanie, ale przede wszystkim wspaniały repertuar. Doskonały tekst jest na wagę złota. Ma delikatnie jak szpilka przebijać balonik naszych codziennych problemów. I z reguły powinien być bardzo śmieszny.
- Kiedy dziś ogląda się pani występy. trudno uwierzyć, ale podobno w dzieciństwie była Pani nieśmiała. Jak to możliwe?
- Wciąż jestem. (śmiech) Udało mi się to jednak pozytywnie przepracować. Sprawić, by nieśmiałość, takie bliżej nieokreślone zawstydzenie, nie zatrzymywały mnie w moich marzeniach. Dziś jest więc tak, że świadomie potrafię z tym funkcjonować. Doszła jeszcze wiedza dotycząca rozmaitych technik pomocnych w takich przypadkach, jak stosowana przeze mnie przed występem publicznym „pozycja królowej”. Często można mnie w tej pozie zobaczyć za kulisami, tuż przed wejściem na scenę. W ten sposób się koncentruję i oswajam tremę. Mocno stoję na ziemi, głowa lekko do góry, ręce pod boki, spokojny oddech. I myślę zawsze o czymś miłym. Pomaga!
- Co pomogło pani pokonać tę nieśmiałość na początku kariery?
- Jak pamiętam, pierwszym krokiem, by okiełznać strach przed publicznym wystąpieniem, było dla mnie bezpieczeństwo pracy w grupie przyjaciół. Z czasem pojawiło się poczucie własnej wartości. Najważniejsze w moim zawodzie – oczywiście oprócz pokory.
- Pani rodzice byli naukowcami. Dlaczego panią od małego ciągnęło w stronę tańca, śpiewu i występów?
- W każdej rodzinie powinna się znaleźć tzw. czarna owca. Dla kolorytu, by sobie o niej poopowiadać przy niedzielnym obiedzie, by ją w nieskończoność namawiać, by wreszcie zajęła się czymś poważnym etc. Mam niekłamaną przyjemność pełnić tę rolę w mojej rodzinie. (śmiech)
- Jaka była pani za młodu?
- Byłam dzieckiem marzycielskim. Z bardzo bujną wyobraźnią. Chciałam za wszelką cenę ominąć normalność i zaspokoić wszechogarniającą potrzebę: po pierwsze odrealniania rzeczywistości, po drugie piękna i po trzecie wprawiania świata w zachwyt. Stąd taniec, liceum plastyczne, szkoła muzyczna, pisanie i scena. Wieczne poszukiwanie.
- Po maturze nawiązała pani współpracę z Teatrem Stara Prochownia. Dlaczego nie poszła pani dalej tym aktorskim tropem w stronę kina czy telewizji?
- Cóż mam taki charakter: że poszłam tropem interesujących mnie ludzi. Nie rezygnowałam jednak z żadnej z moich pasji. Podczas pracy w Teatrze Stara Prochownia pod dyrekcją Wojciecha Siemiona, studiowałam polonistykę. Wówczas stworzyliśmy Kabaret Moralnego Niepokoju, zagrałam w filmie „Deborah” w reżyserii Ryszarda Brylskiego, ukończyłam telewizyjny kurs dla prezenterów. Malowałam też wciąż obrazy, projektowałam pocztówki, tańczyłam w zespole folklorystycznym. To wszystko działo się w jednym czasie. Z pozoru galimatias, ale czułam, że się spełniam.
- Te wczesne doświadczenia aktorskie przydały się potem pani w kabarecie?
- Przydały się i to nie tylko te aktorskie doświadczenia. Kabaret wiele z moich pasji połączył. Prócz konstruowania skeczy, postaci i żonglerki barwą głosu, bardzo lubiłam myśleć też o warstwie muzycznej, plastycznej, o pięknej scenografii. Proszę przypomnieć sobie pierwszy plakat Kabaretu Moralnego Niepokoju. Czarno-białe postaci w poświacie księżycowej. Specjalnie wymyślone liternictwo. Magia. Kostiumy pomagała nam wówczas projektować moja koleżanka Viola Śpiechowicz, reżyserował Andrzej Chyra.
- Na początku lat 90. kabarety nie były jeszcze tak popularne w Polsce jak dzisiaj. Co sprawiło, że powołała pani do życia z kolegami ze studiów Kabaret Moralnego Niepokoju?
- Zaczęliśmy najlepiej jak tylko można rozpocząć przygodę z kabaretem - od wspólnej zabawy grona twórczych przyjaciół. Myślę, że mogłoby się to różnie skończyć, ot totalna studencka igraszka, ale zainteresował się naszą działalnością dziekan polonistyki dr Andrzej Guzek. Poprosił o zorganizowanie specjalnych, artystycznych Dni Polonistyki. Trzeba więc było zrobić program. Odbiór zupełnie nas zaskoczył. Dostaliśmy gratulacje od Andrzeja Drawicza. Potem ktoś przeczytał ogłoszenie w gazecie, że w Krakowie rusza przegląd kabaretowy PAKA. Zgłosiliśmy się i wróciliśmy z Grand Prix. Obsypani nagrodami, w glorii i chwale, po rozmowach pełnych uznania z naszymi mistrzami: Jackiem Fedorowiczem czy Stanisławem Tymem. Zapadła wówczas decyzja: to róbmy swoje, póki ludzie chcą nas oglądać, a my mamy o czym opowiadać.
- Jak wspomina pani pierwsze występy?
- Oj, początki nie były łatwe, choć pojawialiśmy się na występach z wizytówką grupy, która wygrała festiwal w Krakowie. Grupa studentów, prezentująca dowcip literacki z liryczną piosenką w tle. Nie zawsze to działało na widzów jako szczególny wabik, na przykład na hali sportowej w Białymstoku, gdzie podczas recytacji Tuwima, zmagałam się z bardzo natrętnym panem w stanie głębokiej euforii, który rubasznie nawoływał, bym zdjęła sukienkę. To było moje, jako kobiety w kabarecie, pierwsze zderzenie z rzeczywistością estradową. Bardzo cenne lekcje. Szlify kabaretowe zdobywa się w akcji, w kontakcie z publicznością. Tylko w ten sposób można stać się profesjonalistą.
- Stosunkowo niewiele kobiet próbuje w Polsce swoich sił w kabarecie. Z czego to wynika?
- Wiele razy starałam się już odpowiedzieć na to pytanie. Mam pewne przypuszczenia. To bardziej męski niż kobiecy zawód jest. Mężczyźnie jakoś łatwiej jest się ośmieszyć. Szybciej zdobywa też zaufanie publiczności. Kiedy kobieta wchodzi na scenę kabaretową, musi pokonać znacznie więcej przeszkód niż jej koledzy. Musi przekonać widzów, że ma coś do powiedzenia, a nie jest jedynie ozdobnikiem - kukiełką. Pamiętam taką sytuację, kiedy grałam w absolutnie męskim gronie jakiś wieczór kabaretowy. Po jego zakończeniu publiczność szalała i jeszcze za kulisami dziękowała brawami, głośno komentując spektakl. I tak moi koledzy usłyszeli: „Ale był pan śmieszny, świetny żart, ale akcja”. Natomiast ja: „Bardzo pięknie pani wyglądała pani Kasiu”. (śmiech) No i jak tu poważnie pracować? Ręce opadają!
- Rozstała się pani z kolegami z Kabaretu Moralnego Niepokoju po piętnastu latach. Trudno było pani potem rozkręcić solową karierę?
- Nigdy nie myślałam w tych kategoriach. Ani o „rozkręceniu”, bo pracowałam na pełnych obrotach, ani o byciu solistką. Po rozstaniu z moją macierzystą grupą kabaretową, zachłysnęłam się wolnością. W wielu aspektach. Stałam się niezależna, decyzyjna. Wspaniałe uczucie. Otwieranie nowych drzwi szalenie mnie kręci. Ale bardzo szybko znów zaczęłam poszukiwać ludzi bliskich mi artystycznie. Odpowiadających mojej dojrzałości czterdziestolatki, ale wciąż chcących zmieniać świat i iść pod prąd. Miłym zaskoczeniem była dla mnie m.in. ekipa tworząca polską wersję amerykańskiego show „Saturday Night Live” dla telewizji SHOWMAX. A spełnieniem stał się kombinat artystyczny Scena Relax w Warszawie, gdzie kieruję dziś sceną satyryczną, współtworząc z utalentowanymi twórcami Wytworne Wieczory Satyryczne. Jak miło być otwarcie kobietą-liderem! (śmiech)
- W ostatnich latach próbowała pani uwolnić się od zaszufladkowania jako wyłącznie artystki kabaretowej. Udało się?
Mam wielką satysfakcję, kiedy za sprawą wywiadów czy konferencji, pojawia się problem jak mnie podpisać. Artystka komediowa? Aktorka? Dziennikarka? Pisarka? Animatorka? Konferansjerka? Filantropka? Kiedyś moja przyjaciółka powiedziała w tej sytuacji: „A daj spokój, niech cię po prostu podpiszą: Katarzyna Pakosińska. Jesteś marką”. I chyba jest to rozwiązanie. Sama nie umiem wskazać najbardziej odpowiedniej dla siebie wizytówki. Choć na pewno wszystkie moje aktywności łączy słowo i optymizm. I uśmiech.
- Które z tych różnych aktywności artystycznych przyniosło pani najwięcej satysfakcji?
- Kabaret to przedłużone o ponad dwadzieścia lat czasy studenckie. Mój żywioł totalny, odkryty nieoczekiwanie. Niezapomniane spotkania z publicznością, każde inne i w swoim rodzaju. Podróże, przejechane tysiące kilometrów, zmęczenie, które znika, gdy widzi się efekt swojej pracy - radosnych ludzi z dobrą energią. Chciałabym więc wskazać kabaret, estradę. Ale tu pojawia się pisanie. Felietony, książki dla dorosłych i dla dzieci. Podczas tworzenia literackich historii jestem chyba najbliżej swojej natury. Najbardziej w kontakcie ze swoim światem wewnętrznym, który śmiało otwieram przed czytelnikiem. A teraz – wspomniana warszawska Scena Relax. Dobrze, poddaję się - tyle tego i tyle też przyjemności. Jestem szczęściarą. (śmiech)
- Znana jest pani ze swej wielkiej miłości do Gruzji. Jak narodziła się ta fascynacja?
Dwie książki, tysiące felietonów i film dokumentalny „Tańcząca z Gruzją” - to efekty tej fascynacji. Jej początek sięga lat osiemdziesiątych, kiedy jako młodziutka tancerka w zespole folklorystycznym, odwiedziłam Gruzję po raz pierwszy. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Znalezienie swojego miejsca na ziemi, bo myślę, że każdy prędzej czy później je sobie znajduje. Mnie udało się wcześnie. Był to dla mnie fascynujący czas. Zdałam wówczas do liceum sztuk plastycznych. Chłonęłam więc artyzm w każdej postaci. Gruzja zaparła mi dech w piersiach: historią, architekturą, słońcem, wielowątkowością i nieoczywistością. Ludźmi. Do dziś ją odkrywam. Odpowiedziała na wszystkie moje marzenia: o romantyczności, miłości, rycerskości, kreatywności. Mam też wrażenie, że tak długo poszukiwane przeze mnie poczucie własnej wartości, narodziło się właśnie w moim drugim domu, wśród tych optymistycznych, silnych i mądrych życiowo ludzi. Ich zasady, tradycja, kodeks życiowy są mi bardzo bliskie.
- Trzy lata temu wyszła pani za mąż za gruzińskiego inżyniera. Połączenie polskiego charakteru z gruzińskim temperamentem, to dobra recepta na szczęśliwe małżeństwo?
- Recepta na szczęśliwe małżeństwo? Każdy chyba tworzy ją indywidualnie według własnej wrażliwości. My naszą receptę polsko-gruzińską już stworzyliśmy. Uczuciem? Otwartością? Zaufaniem? Szlachetnością? Mamy bardzo podobne poczucie humoru, pasjonujemy się kulturoznawstwem i historią, lubimy dobrze zjeść i w ogóle być razem. Tak, by po ciężkim dniu, usiąść obok siebie z kubkiem gorącej, miętowej herbaty w altanie naszego ogrodu i „posłuchać” świata - wyłączając zarazem jego hałas. Czujemy, że nie ma w tym momencie dla nas rzeczy niemożliwych. I to naprawdę się dzieje. O takim małżeństwie i takiej miłości marzyliśmy z Iraklim całe życie.