Katarzyna Zillmann: Zanim sport wypełnił moje życie, w oczach wielu ludzi byłam skreślona [WYWIAD]
- Byle co mnie nie złamie. Nie poddam się przy pierwszym niepowodzeniu. Wiem, jak wygląda prawdziwe życie, jak może być skomplikowane, dlatego nie przejmuję się błahostkami i lepiej znoszę porażki - mówi Katarzyna Zillmann, mistrzyni świata i Europy w wioślarstwie
W sierpniu złoto na mistrzostwach Europy, we wrześniu złoto na mistrzostwach świata. Osada, w której Pani wiosłuje, jedzie na igrzyska do Tokio po złoto, dla kibiców to jasne. Ta presja ciąży?
Na pewno trudniej jest pracować, kiedy wszyscy widzą w nas faworytki, kiedy oczekiwania rosną i przybywa ludzi, których zły wynik rozczaruje. Łatwiej jest, gdy może nie wszyscy od początku wierzą w twoje zwycięstwo, ale za to możesz spokojnie trenować i wystąpić na zawodach w roli czarnego konia. Przyzwyczajamy się jednak do roli pewnych kandydatek do medalu. Niestety i na szczęście. Od paru już lat jeżdżę na zawody, najpierw młodzieżowe, teraz seniorskie, właśnie jako jedna z najlepszych. Taki stres jest wpisany w zawodowy sport i mobilizuje. Moim największym marzeniem jest zdobycie medalu na igrzyskach olimpijskich. Jest szansa, że się spełni.
Dlaczego wybrała Pani właśnie wioślarstwo?
Przypadek. I ludzie, którzy, może przypadkiem, stawali na mojej drodze. Pierwsza była wuefistka, Irena Stachera, jeszcze w podstawówce. Zauważyła, że mam dryg do sportów i zaczęła posyłać mnie na coraz poważniejsze zawody. Wszyscy się dziwili: „Ta Kaśka przecież wzięła się znikąd i nagle zaczęła wygrywać seriami?!”. Mój bratanek trenował wioślarstwo. Pewnego razu zabrał mnie na trening. Kiedy poznałam trenera, Tomasza Lisewskiego, w zasadzie nie było już odwrotu: miesiącami za mną gonił, namawiając, żebym trenowała. Wtedy zaczęłam zajmować się tym sportem na poważnie, brałam udział w młodzieżowych zawodach. Na sukcesy nie musiałam długo czekać, co dawało energię na kolejne starty. To był przełom - i w karierze, i w życiu.
Sport zmienił Pani życie?
Zbudował je takim, jakim jest dziś. Moje dzieciństwo i czas dorastania nie były różowe. Moja rodzina miała problemy finansowe, chociaż mama bardzo się starała, by wyprowadzić nas na prostą. Do 17. urodzin nie miałam swojego kąta w domu, nie mówiąc już o własnym pokoju. Był moment, kiedy w jednym pokoju musiała zmieścić się cała niemała rodzina. Nie było w moim życiu przestrzeni na realizowanie pasji, czasem nawet na pójście do szkoły i przygotowanie się do lekcji jej brakowało. Nie miałam wszystkiego, co bez proszenia dostaje młody sportowiec wspierany przez rodzinę. Kiedy dziś o tym myślę, widzę, że ostatecznie wyszło mi to na dobre. Ukształtowało charakter. Byle co mnie nie złamie. Nie poddam się przy pierwszym niepowodzeniu. Wiem, jak wygląda prawdziwe życie, jak może być skomplikowane, dlatego nie przejmuje się błahostkami i lepiej znoszę sportowe porażki.
Zwycięża Pani z przekory, by udowodnić sobie i światu, że Panią na to stać?
Chyba trochę tak jest. Na pewno sport dał mi pewność siebie, wiarę we własne możliwości i w to, że mogę mieć oparcie w innych. Miłość do sportowej rywalizacji była we mnie od zawsze, mam to chyba we krwi. Pamiętam, z jakim zapałem podchodziłam do dziecięcych zabaw na podwórku: całą bandą stawaliśmy w szranki, biegaliśmy dookoła bloku, kto pierwszy. Sam talent to za mało, trzeba o niego zadbać. A do tego potrzebne jest samozaparcie. Bardzo pomógł mi najpierw trener Lisewski, potem trener kadry, Jakub Urban. Chociaż wiem dobrze, że nie jestem łatwą zawodniczką. Bywam niesubordynowana. Ale obaj znaleźli na mnie sposób, zadziałało.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień