Katował żonę, krzywdził dzieci. Ojciec pedofil chce wyjść na wolność
W 2016 r. Zdzisław M. skończył odsiadywanie kary więzienia za molestowanie seksualne swoich dzieci. Po latach nadal sieje strach. Póki sąd nie zdecyduje o bezterminowym umieszczeniu go w ośrodku, jego dzieci nie będą spać spokojnie.
Strach nie opuszczał ich nigdy. Od początku życia towarzyszył im zawsze i wszędzie.
Największe piekło, które pamiętam, zaczęło się w 2003 roku, kiedy to ojciec opuścił zakład karny po czteroletnim wyroku. Już w dzień wyjścia pobił mamę. Poszliśmy na spacer. W drodze powrotnej matka była bita przez ojca po głowie, twarzy, szarpana za włosy i wyzywana od najgorszych
- napisze po latach Kamila, najstarsza córka Zdzisława M.
Dziś ma 26 lat i dalej się boi. Najbardziej o własne dzieci. Boją się też jej trzy siostry i brat.
Zdzisław M. z żoną i pięciorgiem dzieci zgłosił się do naszej redakcji jesienią 2005 roku. Skarżył się na działania ośrodka pomocy społecznej, który, jego zdaniem, zmierzał do zabrania mu dzieci. Mężczyzna przekonywał, że jest dobrym ojcem i wszelkie zarzuty pod jego adresem są nieprawdziwe. Szybko okazało się, że nieprawdziwe są zapewnienia Zdzisława M. o jego niewinności.
Dom dziecka
Na początku listopada 2005 roku Zdzisław M. pobił najstarszą córkę, która miała wtedy 14 lat, i dziewięcioletniego syna.
- Gdy trafiliśmy do domu dziecka, ja i brat mieliśmy sińce na całym ciele. Dzień przed ojciec nas pobił paskiem. Końcówką paska. Klamrą - mówi Kamila. - Nie pamiętam, jakie obrażenia miał Tomek. Ja na pewno miałam ranę na szyi pokrytą strupem oraz liczne sińce na całym ciele.
O tym, że ojciec dotkliwie pobił brata i siostrę 11-letnia wówczas Katarzyna poinformowała swoją wychowawczynię w szkole.
- Miałam do niej zaufanie i powiedziałam wszystko - wspomina Katarzyna. - Ojciec często bił nas i mamę, ale ja dopiero wtedy pomyślałam, że już tego nie wytrzymam, Tomek i Kamila bardzo cierpieli, chciałam coś zmienić. Później trochę tego żałowałam, ale wtedy wydawało mi się, że to dobra decyzja.
Tego dnia, kiedy Katarzyna powiedziała nauczycielce chemii o tym, co się dzieje w ich domu, sprawa potoczyła się szybko. Szkoła wezwała policję, która wszystkie dzieci zabrała najpierw na badanie obdukcyjne, a potem do sądu przy ulicy Wawrzyniaka w Poznaniu. Ten wydał postanowienie o umieszczeniu pięciorga rodzeństwa w domu dziecka. Trafili tam jeszcze tego samego dnia.
- Pojechaliśmy tak, jak staliśmy, nawet bez bielizny na zmianę - wspomina Kamila.
Dyrektor Domu Dziecka w Kórniku-Bninie doskonale pamięta pięcioro wystraszonych dzieci, które trafiły pod ich opiekę. Rodzice biologiczni szybko zostali pozbawieni praw rodzicielskich. Ich matka zamieszkała w ośrodku dla osób bezdomnych, który miał pomagać ofiarom przemocy domowej.
- To była nasza najtrudniejsza rodzina - przyznaje Dorota Pielichowska-Borysiewicz, dyrektor placówki. - Zrobiliśmy dla nich wszystko, co mogliśmy. Szukaliśmy rodziny, ale w ostateczności tylko najmłodsza dziewczynka trafiła do adopcji.
W domu dziecka rodzice biologiczni odwiedzali rodzeństwo. Nie wiadomo, czy za zgodą dyrekcji placówki, czy dzięki cichemu przyzwoleniu, czy też niedopatrzeniu Zdzisław M. mógł umawiać się ze swoimi dziećmi. Pewnego dnia porwał wszystkie.
- Ojciec obiecał, że pojedziemy na lody do Kórnika - wspomina Kamila.
- Byliśmy dziećmi, łatwo było nami manipulować. Naiwnie wsiedliśmy z nim do samochodu, a on wywiózł nas gdzieś w środek lasu. Powiedział, że tu będziemy mieszkać. Nie wiem, skąd on znał takie odludne miejsce, gdzie naprawdę trudno trafić.
Dzieci uratował wtedy telefon komórkowy. Kamila napisała do kolegi z domu dziecka, że ojciec ich porwał. Ten odpisał, że policja ich namierzyła po sygnale GPS. Choć nie było to prawdą, córka pokazała wiadomość ojcu. Wrócili do Kórnika.
Odwiedziny skończyły się dopiero po aresztowani ojca, do którego doszło latem następnego roku po tym, jak losem Ani, najmłodszej córki Zdzisława M., zainteresowała się rodzina zaprzyjaźniona, która z czasem adoptowała dziewczynkę.
Dyrekcja domu dziecka przekonuje, że dzieci zostały otoczone opieką psychologiczną i placówka nie ma sobie nic do zarzucenia. Pani dyrektor twierdzi, że nikogo nie można zmusić do podjęcia terapii i wprowadzenia w swoje życie zmian. A według niej, dzieci Zdzisława M. nie chciały podjąć pracy terapeutycznej, wracać do tragicznych wydarzeń z przeszłości, nazwać wyrządzonej im krzywdy. O ile wspomnienia dorosłych już córek Zdzisława M. można podważać, to faktem jest, że dla ponad 70 wychowanków placówka zatrudniała w tamtym czasie jednego psychologa. Trudno wyobrazić sobie, jak miałaby wyglądać taka terapia.
- W domu dziecka miałam dosłownie kilka rozmów z psychologiem, już wtedy strasznie się pogubiłam - przyznaje Kamila i wspomina próbę samobójczą, po której trafiła do Szpitala Dziecięcego im. Krysiewicza w Poznaniu. Twierdzi, że w domu dziecka zostało to uznane za szczeniacki wyskok, który nie miał nic wspólnego z jej traumatycznymi przeżyciami. Potwierdza to późniejsze dochodzenie policji, która badała sprawę fizycznego i psychicznego znęcania się Zdzisława M. nad najstarszą córką. Próbowano ustalić, czy próba samobójcza podjęta przez Kamilę M. była następstwem działania Zdzisława M. „ W wyniku uzyskanych zeznań (…) pracowników Domu Dziecka w Kórniku-Bninie, a także w wyniku analizy dokumentacji prowadzonej przez pracowników wskazanego domu dziecka nie potwierdzono jednoznacznie związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy działaniem Zdzisława M. a podjętą próbą samobójczą” - czytamy w uzasadnieniu postanowienia o umorzeniu śledztwa.
Oprócz adoptowanej Ani wszystkie dzieci utrzymywały kontakt z ojcem. Odwiedzały go w więzieniu.
- Nie wiem, dlaczego tam jeździłam, chyba nie potrafiłam odmówić - mówi najstarsza córka Zdzisława M. - Ja dopiero po rozmowach z policjantką z Szylinga, tą, która poinformowała mnie, że ojcu kończy się wyrok, dopiero wtedy do końca zrozumiałam, jak on nas krzywdził. W tym czasie dowiedziałam się też, co robił Ani i jak chorym jest człowiekiem, skoro został umieszczony w tym ośrodku.
Nie tylko bicie
Jeszcze jako dzieci, rodzeństwo M. miało nadzieję, że ktoś im pomoże. „Bawiłam się z siostrą Kasią na boisku przy działce - wspomina Kamila.
- Z okolicznej miejscowości przyjechali chłopcy pograć w piłkę. Po ich odjeździe ojciec zaczął nas nawoływać. Gdy byłyśmy coraz bliżej niego, usłyszeliśmy wyzwiska: szmaty, zdziry, puszczalskie itp. Wiedziałyśmy, że nas pobije, bo bawiłyśmy się z innymi dziećmi. Chwycił w rękę belkę i na nas ruszył. Zdążyłam odepchnąć siostrę i krzyknąć, żeby uciekała. W tym momencie dostałam belką w kość ogonową. Bardzo bolało. (…) Dopiero po kilku dniach ojciec zabrał mnie do szpitala. Wersja dla lekarzy była taka, że poślizgnęłam się na piłce. Liczyłam na to, że lekarz pomyśli, że to niemożliwe, lecz tak się nie stało”.
Kasia czasem myśli, co by było, gdyby nie powiedziała wtedy nauczycielce o pobiciu.
- Może nie zabraliby nam Ani? - zastanawia się. Bo brak kontaktu z siostrą to jedyna rzecz, przez którą Katarzyna żałuje swojej decyzji. - Jak my za nią wszyscy tęskniliśmy - płacze dorosła dziś kobieta.
Zanim Ania została adoptowana, rodzina, która się nią zainteresowała, zabierała ją na weekendy, wyjazdy na ferie. Podczas jednego z takich pobytów Ania powiedziała swoim nowym opiekunom, co działo się w ich domu. Okazało się, że Zdzisław M. nie tylko bił swoje dzieci. Wyrządził im krzywdę dużo bardziej bolesną.
To dzięki rodzinie adopcyjnej Ani i zeznaniom siedmioletniej wówczas dziewczynki Zdzisław M. został oskarżony z paragrafu 200 kodeksu karnego, który dotyczy obcowania płciowego z małoletnim. Dowodem w sprawie, oprócz zeznań, były między innymi badania lekarskie, które wykazały, że dziewczynka była wielokrotnie gwałcona.
Strzępkami wspomnień córki Zdzisława M. dzieliły się z wychowawcami w domu dziecka. Ci przyznawali wtedy, że historie były dla nich wstrząsające. Tym bardziej dziwi, że rodzeństwo nie otrzymało specjalistycznej pomocy. Wychowawcy wiedzieli, że nagie dzieci były na przykład wiązane kablem i tak spętane miały ocierać się o rozebranego mężczyznę.
Podnieca go przemoc i małe dzieci
Sprawa karna Zdzisława M. toczyła się dwa lata. W kwietniu 2010 roku mężczyzna usłyszał prawomocny wyrok Sądu Okręgowego w Poznaniu, który obniżył wyrok Sądu Rejonowego.
- Zdzisław M. został skazany za czyny polegające na tym, że wielokrotnie doprowadzał swoje dzieci do poddawania się innymi czynnościom seksualnym i za pobicie żony. Za to został skazany na karę łączną 7 lat i 6 miesięcy pozbawienia wolności - tłumaczy sędzia Aleksander Brzozowski, rzecznik ds. karnych Sądu Okręgowego w Poznaniu.
Starsze dzieci nigdy podczas toczącej się sprawy karnej nie przyznały się, że były molestowane przez ojca. Sąd jednak dał wiarę biegłym i uznał, że doprowadzenie do poddania się innej czynności seksualnej wszystkich pięciorga dzieci polegało na „dotykaniu ich miejsc intymnych, rozbieraniu się przed nimi, nakazywaniu dotykania swoich intymnych części ciała, lizaniu po całym ciele...”. W wyroku sąd wymienia Kamilę, Katarzynę, Dominikę, Tomka i Anię.
Zdzisław M. został osadzony w Zakładzie Karnym we Wronkach. 24 sierpnia 2016 zakończył odsiadywanie wyroku. Mógł wyjść na wolność.
- Pewnego dnia wróciłam do domu i zastałam kartkę, a na niej numer telefonu do policjantki z komendy na Szylinga - mówi Kamila. - Zadzwoniłam i umówiłam się z nią. Ona poinformowała mnie, że ojciec może wyjść.
Taką samą informację otrzymało pozostałe rodzeństwo. - Boimy się go - przyznaje mama adopcyjna Ani.
- Gdy miał wyjść, pozakładaliśmy kamery w domu i wynajęliśmy firmę ochroniarską. Zrobilibyśmy wszystko, żeby chronić naszą córkę. Jeśli on znajdzie się na wolności, będę odwoziła Anię do szkoły i przywoziła z powrotem. Nie puszczę jej samej nigdzie, choć moja córka skończyła właśnie 18 lat.
Zdzisław M. więzienie opuścił, ale wolności jeszcze nie odzyskał. - O umieszczenie Zdzisława M. w ośrodku w Gostyninie wystąpił dyrektor Zakładu Karnego we Wronkach. Wszelkie nasze działania wynikają z tak zwanej ustawy o bestiach. Sprawa trwa, powołaliśmy biegłych, którzy wydali już opinie. Jakie? Tego nie mogę ujawnić. Kolejny termin został wyznaczony w kwietniu, być może sprawa zakończy się na jednym posiedzeniu - mówi Joanna Ciesielska-Borowiec, rzecznik do spraw cywilnych Sądu Okręgowego w Poznaniu. - Obecnie Zdzisław M. przebywa w Krajowym Ośrodku Zapobiegania Zachowaniom Dyssocjalnym, który mieści się w Regionalnym Ośrodku Psychiatrii Sądowej w Gostyninie. Został tam umieszczony w trybie zabezpieczenia. Składa też liczne wnioski, m.in. ostatnio wystąpił o zmianę składu orzekającego. Ten wniosek nie został uwzględniony.
Od początku procesu Zdzisław M. utrzymywał, że jest niewinny. Nigdy nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Początkowo twierdził, że jego skazanie to spisek dyrekcji domu dziecka z rodziną adopcyjną, która przysposobiła Anię. Gdy sąd nie przyjął tej wersji, zmienił zdanie. W kolejnym wniosku wskazywał nazwiska innych mężczyzn, którzy mieli bywać w ich domu i krzywdzić dzieci podczas jego nieobecności. Niektórzy z wymienionych mieli też współżyć z jego żoną. - Ojciec zawsze i wszędzie widział gwałty - wspomina jego najstarsza córka. - Nikt do nas nie mógł przychodzić, ojciec podejrzewał nawet, że mój kuzyn sypia z mamą. To jest chore. To chory człowiek.
Obsesja nie opuściła Zdzisława M. w więzieniu. W marcu tego roku Prokuratura Rejonowa w Szamotułach odmówiła wszczęcia śledztwa w sprawie zgłoszonej przez Zdzisława M. Twierdził on, że na przełomie listopada i grudnia 2015 roku jego dwie córki, które odwiedziły go wtedy w zakładzie karnym, zostały zgwałcone przez dyrektora placówki i sześciu funkcjonariuszy służby więziennej. Swoim podejrzeniem Zdzisław M. podzielił się dopiero w październiku 2016 roku, twierdząc, że wcześniej zapomniał o tym wydarzeniu. Ale przypomniał sobie i w lutym 2017 roku sprawa trafiła do prokuratury.
W ostatnim tygodniu Zdzisław M. znowu kilkakrotnie dzwonił do naszej redakcji. Prosił o pomoc w udowodnieniu swojej niewinności. Przyznał, że wprawdzie został skazany, ale to wynik spisku dyrekcji domu dziecka i rodziny adopcyjnej. Wymienił kolejne osoby, które miały krzywdzić jego dzieci w czasie, gdy on przebywał poza domem. Nazwiska tych osób zmieniają się tak samo często jak tych, którzy brali udział w rzekomym spisku.
Strach, który towarzyszył rodzeństwu M., wrócił. Tym razem jego dwie córki boją się nie tylko o siebie, ale też o własne dzieci. Rozpaczliwe próby założenia ojcu kolejnych spraw o znęcanie się fizyczne i psychiczne nad dziećmi (Zdzisław M. nie był za to skazany), o doprowadzenie najstarszej córki do próby samobójczej, o molestowanie córki z poprzedniego związku - zakończyły się umorzeniem z powodu przedawnienia. Rodzeństwo nie może więc liczyć na kolejne wyroki skazujące. Liczy więc na sąd, który w tym tygodniu ma zdecydować o losie mężczyzny, a tym samym jego rodziny.
- Policja powiedziała nam o powodach umieszczenia go w Gostyninie - wspomina Kamila.
- Podobno w więzieniu był dokładnie badany i z tego badania wynika, że go podnieca przemoc i małe dzieci. W jednym z SMS-ów, które do mnie wysyłał, napisał, żebym zostawiła mu wnuka. Byle dobrego. Nie wiem, co to dla niego znaczy, ale jestem przerażona.
O swoich obawach Kamila poinformowała prokuraturę. Kobieta uważa, że to skandal, że w przypadku jej ojca nie została podjęta decyzja o zakazie zbliżania się do swoich ofiar. - Nie mogę znaleźć psychicznego spokoju - przyznaje Kamila. - Boję się, że zapuka mi do drzwi. Albo, co najgorsze, że któreś z moich dzieci nie wróci kiedyś ze szkoły.
- Sąd ma teraz trzy możliwości - tłumaczy Joanna Ciesielska-Borowiec. - Można uznać, że Zdzisław M. nie stanowi zagrożenia, może zdecydować o jego umieszczeniu w ośrodku albo też zastosować nadzór prewencyjny (taką możliwość przewiduje tzw. ustawa o bestiach - przyp. red.).
Imiona dzieci Zdzisława M. zostały zmienione
--------------------------------------------------------------------
Przed katem ochroni prawo czy człowiek?
Komentuje Leszek Waligóra
Najłatwiej byłoby, aby tatuś-kat był celebrytą. A jeszcze lepiej: politykiem. Wtedy wystarczyłoby nagranie jego „wyrazów miłości” wrzucone do internetu, a następnego dnia portale doniosłyby: radny z PiS dręczy rodzinę, poseł PO pobił dzieci, znany aktor oskarżony o molestowanie. I sprawa załatwiona: czego nie załatwił wyrokiem sąd, załatwiłaby opinia publiczna, z pomocą pospieszyłyby organizacje, którym by to było na rękę, a i media nie pozostałyby głuche.
Pozostaje każdej rodzinie, która zamiast ojca ma na swoim czele nieudolną podróbkę mężczyzny, brutala, chama i oprawcę - aby ten ktoś był też znany. Bo inaczej... zaczynają się problemy. Przede wszystkim jeden: jesteście tylko jednymi z naprawdę wielu rodzin, dla których „system” nie ma dobrych rozwiązań.
Kilka dni temu media obiegło przejmujące nagranie, jak były już radny Prawa i Sprawiedliwości, człowiek obnoszący się ze swoimi katolickimi wartościami, te wartości rozumie. Streszczając: pan za rozrywkę uznawał wyzywanie, bicie i pomiatanie swoją małżonką. W sposób, który u cywilizowanych ludzi budzi , delikatnie rzecz ujmując, skrajne obrzydzenie do tego „mężczyzny”. Nagranie było głośne.
W tym samym czasie przed poznańskim sądem toczy się sprawa z podobnym nagraniem. Które jednak mediów nie obiegło, ot, było w naszej gazecie i podchwyciła je jeszcze jedna telewizja. A tu sprawa miała swój dalszy ciąg: kobieta, która nagrywała swojego męża, zniknęła w niejasnych okolicznościach. Tak zwany „system” nie zapobiegł niczemu, a teraz próbuje znaleźć rozwiązanie zagadki.
Takich zagadek w czterech ścianach są tysiące. Być może miliony. Bicie i poniżanie - to zresztą za małe słowa. W cieniu czterech ścian odbywa się rodzinne gnojenie bliskich. W sposób, którego nie można nazwać zwierzęcym, bo tylko człowiek jest skłonny do takich podłości. Odbywa się latami. I nic. Bo zastraszeni ludzie nie wiedzą, co z tym zrobić. A kiedy próbują zrobić, wpadają w system. Gdy tatuś, mamusia czy dziecko jest katem, to zanim zareaguje policja, prokurator, sąd - ofiara może już nie żyć. Czego przykłady w ostatnich miesiącach opisywaliśmy. Oczywiście, najczęściej wszystko jest zgodne z prawem: są paragrafy, procedury, wnioski, formalności. A tymczasem potrzebne jest w tym wszystkim jeszcze myślenie. I bycie człowiekiem. Żadne procedury tego nie zastąpią.
Oczywiście, można pójść w polityczne uogólnienia: że obecna władza nie chciała konwencji antyprzemocowej, a jej przedstawiciel sam lubi przemoc. Ale to głupie i płytkie. Bo wielbiciele przemocy znajdą się w każdej rodzinie, partii czy organizacji, a żadna konwencja nie pomoże, jeśli będzie się stosować suchą literę prawa, zamiast ludzką pomoc. Przykład? Dziś w wydaniu opisujemy gehennę rodziny, zupełnie anonimowej, niecelebryckiej, której tatuś trafił do więzienia. I właśnie ma wyjść. Bo prawo karze za to, co człowiek zrobił, a nie co może zrobić. Tatuś za to, co robił, swoje już odsiedział, a co może jeszcze zrobić - najlepiej wie rodzina, która miała nadzieję się od niego uwolnić. Czy gdyby ten potwór w ludzkiej skórze był znany - jego ofiary miałyby większą szansę na pomoc, a sam „tatuś” byłby pod czujniejszą obserwacją?