Obyczaje. Krasula odwiedza plastyków. Konni drużbowie wjeżdżają do kawiarni.
Przy ulicy Łobzowskiej stał sobie kiedyś Dom Plastyka, przyjemny dla oka, zbudowany na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych w stylu Bauhausu.
Właściwie powinienem napisać „stoi”, bo przecież nie zniknął z miejskiego pejzażu, ale to już coś zupełnie innego. Martwota, jakieś stoły bilardowe, a przecież kiedyś było tak rojnie, tak gwarno! I tyle się działo! Jeszcze w latach 80. chodziło się tu na placki po węgiersku i na wódeczkę. Ponieważ personel otrzymał zakaz podawania alkoholu w porze obiadu, mrugało się do kelnerki i zamawiało wodę mineralną.
Po chwili na stoliku zjawiała się zielona buteleczka z napisem „Kryniczanka”. Kiedyś, przed wojną, było to miejsce spotkań nie tylko malarzy, ale także dziennikarzy, pisarzy. Raz wśród gości trafiła się krowa. Przyprowadził ją doktor Gabriel Gottlieb, rentgenolog, przez niektórych nazywany krakowskim Francem Fiszerem. Krowa była najprawdziwsza, rogata. Gottlieb kupił ją na ulicy za pięćdziesiąt złotych, bo miała smutne oczy, a właściciel prowadził ją do „ślachtuza”. Według Zdzisława Nardellego odbyło się to tak:
Późny wieczór, gwarna Kawiarnia Plastyków jak zwykle wypełniona po brzegi. Nagle otwierają się drzwi. Wchodzi Gabryś i ciągnie za sobą powróz. Na końcu powroza widać rogi i do nich doczepioną autentyczną krowę. Spodziewając się widocznie, że to kres wędrówki, bydlę ochoczo weszło do szatni.
Kiedy jednak Gabryś odchylił oszklone drzwi prowadzące na salę, zapanowała konsternacja. Kelnerzy, machając białymi muletami serwet, jak torreadorzy rzucili się w kierunku zwierzaka. Od rodzinnego stolika poderwał się dzierżawca lokalu Heitner. Przezwyciężył widoczny strach, zbliżył się do Gabrysia i zaczął mu coś bardzo długo tłumaczyć. W kawiarni zapanowała cisza. Gabryś słuchał Heitnera i nieprzekonany, wskazując półkolistym ruchem ręki na stoliki, powiedział:
- Co też pan opowiada. Tyle krów tu siedzi, a mojej nie chcecie wpuścić.
Cisza pogłębiła się przez chwilę, a potem głośny wybuch śmiechu skwitował słowa nieobliczalnego Gabrysia.
Nikt nie zna dalszych losów krowy. Prawdopodobnie i tak trafiła do „ślachtuza”. Nie była jedyną artystyczną krową Krakowa, bo podobno Jalu Kurek spotkał kiedyś, też jeszcze przed wojną, Jacka Pugeta ciągnącego przez plac Szczepański uwiązaną na postronku krowę. Okazało się, że lekarz kazał rzeźbiarzowi pić codziennie świeże mleko prosto od krowy. Nic prostszego - należało kupić krowę i zainstalować ją w pracowni przy ulicy Wolskiej, czyli dzisiejszej Piłsudskiego...
Jak więc widać, krowy - oprócz pasących się na Błoniach zwierzynieckich bydląt, oprócz krów hodowanych przez zakonników przy Krakowskiej i wypasanych na wiślanych wałach - były obecne w kulturalnym życiu Krakowa. Podobnie zresztą jak konie.
Na rogu ulic Jagiellońskiej i Szczepańskiej była kiedyś mała kawiarenka, z którą wiązał się osobliwy zwyczaj, opisany przez Franciszka Kleina:
Była z nią związana szczególna tradycja oblewania ślubów wiejskich po ceremonii w kościele Mariackim. (…) Szereg dziesięciu lub dwunastu fur wpadał na Rynek wylotem ulicy Szczepańskiej i w szybkim tempie zajeżdżał przed kościół Mariacki. (…) Po odbytym ślubie, gdy cały orszak weselny zajął swe miejsca w furach, ruszano z powrotem do domu, ale starym zwyczajem zajeżdżano na ulicę Jagiellońską i w tej kawiarence odbywał się pierwszy poczęstunek. Goście weselni zajmowali miejsca przy stolikach, drużbowie zaś konno wjeżdżali na salę i po okrążeniu wszystkich stolików wyjeżdżali z powrotem, po czym zsiadłszy z koni wracali na poczęstunek.
No cóż - chociaż wesela chłopskie, fantazja ułańska. Wpisał się w nią także Olek Kobyliński zwany „Makino”, bard Zwierzyńca. Wjechał konno do „Cracovii”, podobnie jak niegdyś Wieniawa wjeżdżał do „Adrii”. Z tym, że Olek zapłacił za swój wyczyn więzieniem. Koń zabrany przez niego z Błoń był zwierzęciem uspołecznionym, a nie prywatną szkapą...