Zwiedzając podziemia kompleksu Riese w Górach Sowich należy pamiętać, że nie są to obiekty rozrywki. To miejsca niewolniczej pracy i śmierci tysięcy osób.
Osówka, Rzeczka, czy Włodarz, to nazwy znanych nie tylko w naszym kraju obiektów turystycznych, które są położone na terenie powiatu wałbrzyskiego. Wszystkie związane są z projektem Riese (niem. olbrzym), który Niemcy realizowali w latach 1943-1945 na terenie Gór Sowich oraz w zamku Książ. Efektem potężnej inwestycji górniczo-budowlanej są wykute w skałach ogromne komory i sztolnie, których przeznaczenie rozbudza wyobraźnię i jest przedmiotem wielu spekulacji.
W dociekaniach wielu osób, które próbują wyjaśnić zagadkę Riese, pojawiają się liczne hipotezy dotyczące ich przeznaczenia. Mówi się o podziemnej kwaterze Hitlera i jego sztabu, tajnych laboratoriach, w których niemieccy naukowcy mieli pracować nad różnego rodzaju cudowną bronią lub o podziemnej fabryce zbrojeniowej. Stanowczo za mało miejsca poświęca się natomiast więźniom filii niemieckiego obozu koncentracyjnego KL Gross-Rosen, jeńcom wojennym oraz robotnikom przymusowym, którzy pracowali niewolniczo przy budowie Riese.
Według najbardziej prawdopodobnych źródeł pracowało ich około 13,5 tys. Z tego około 5,5 tys. zostało zamordowanych lub zmarło z powodu wycieńczenia organizmu ciężką pracą, głodu i chorób. Ofiary Riese spoczywają na Cmentarzach Ofiar Faszyzmu w Kolcach na terenie gminy Głuszyca - około 2 tys. oraz w Walimiu - około 3 tys. osób. Nie wiadomo, czy w regionie wałbrzyskim nie ma nieodkrytych jeszcze masowych grobów ofiar Riese. Z relacji wielu świadków wynika, że po zakończeniu II wojny światowej, w kilku miejscach związanych z budową podziemi unosił się intensywny odór rozkładających się ludzkich ciał. Być może część osób zaangażowanych w realizację inwestycji zamordowano. Ich ciała natomiast ukryto w wydrążonych sztolniach i komorach, które zostały później zasypane i zamaskowane.
Biorąc pod uwagę rozmach, z którym realizowano projekt Riese, zadziwiająco mała jest liczba relacji pochodzących od świadków zaangażowanych w to przedsięwzięcie. Szczególnie cenne są informacje od byłych więźniów. Najbardziej znane autorstwa Abrahama Kajzera, łódzkiego Żyda, więźnia KL Auschwitz, a następnie AL Riese, zostały opublikowane w książce pt. „Za drutami śmierci”. W połowie lat 80. Telewizja Polska wyemitowała program poświęcony Riese. Odzewem na emisję był m.in. list przesłany do telewizji przez Czesława S. z Bytomia (nie chciał, by jego nazwisko ujawniać publicznie - dop. red.). Był więźniem komanda Wüstewaltersdorf (niem. Walim) i pracował przy budowie podziemi. W 1988 roku, wówczas 63-letni Czesław S. podzielił się swoimi wspomnieniami z Dariuszem Królem, który opublikował je na łamach „Słowa Polskiego”.
„W czasie wojny ciągle przed kimś uciekałem i ciągle mnie łapano. W Mińsku i Bobrujsku penetrowałem z polecenia podziemia, niemieckie lotniska polowe i przemycałem do Warszawy przez Brześć broń. Miałem tam wpadkę i przeniesiono mnie do Rastenburga (Kętrzyna) jako pracownika budowlanego. Po zamachu na Hitlera część pracowników obozu rozstrzelano, część zaś wywieziono pociągami. Uciekłem z transportu. Złapali mnie we Wrocławiu i po torturach skierowali do Gross-Rosen. Stamtąd już nie można było uciec” - wspominał Czesław S.
Następnie trafił do komanda Wüstewaltersdorf. Szefem więźniarskiej części obozu, czyli lagerführerem był niewysoki oficer SS, z którego twarzy nie schodził uśmiech. Po terenie budowy przemieszczał się na koniu, dzierżąc w rękach karabinek małokalibrowy. Strzelał z niego śrutem do więźniów, którzy na uboczu załatwiali potrzeby fizjologiczne. Sadystyczny SS-man nie oszczędzał nikogo, nawet swojego ulubionego - równie sadystycznego kapo o nazwisku Schranck. Pewnego razu trafił go w genitalia. Nie dobił jednak, jak to miał w zwyczaju, tylko kazał zanieść do izby chorych i tam... wykastrować.
„Pracowałem przy drążeniu tuneli. Nie mogłem chodzić po całym terenie budowy, ale i tak widziałem jego ogrom. Mnóstwo wejść do sztolni przy drogach prowadzących poziomo wzdłuż pasma górskiego, na kilku poziomach. Urobek kamieni wywożono lorami z podziemi. Lory toczyły się same w dół i nabierały niebezpiecznej szybkości. To też przy każdym wózku był hamulcowy. Byli to żydowscy chłopcy w wieku 13-16 lat. Przy wielu lorach były zepsute hamulce i hamowali wsuwając kij między koła, a podwozie lub po prostu butami. Codziennie było kilka wykolejeń i często hamulcowi ginęli pod zwałami kamienia, ciężko rannych zaś dobijano” - wspominał dalej Czesław S.
Puste lory ciągnęły w podziemia lokomotywy. W pobliżu wejść do wyrobisk stały potężne kompresory, które tłoczyły powietrze do sztolni. Hałas był okropny. Mimo urządzeń ssących i tłoczących powietrze, kamienny pył wypełniał całe wyrobiska. Wdzierał się do płuc i wywoływał ataki kaszlu. Z głównych korytarzy, odchodziły boczne. Często u sufitu korytarza wiercono otwory, a stamtąd nowe korytarze prowadziły w głąb góry. Więźniowie wyposażeni w młoty pneumatyczne z długimi świdrami, wiercili w skałach głębokie otwory. Nadzorowali to włoscy strzelniczy z firmy Ghiseri, którzy umieszczali w otworach ładunki wybuchowe i wysadzali skały w powietrze. Wówczas do podziemi wchodzili ładowacze, którzy zapełniali lory.
„Z podziemi wychodziliśmy jak pijani. Na całym ciele kamienny pył, w oczach, ustach, nosie, płucach. Na plecach i w pachwinach mieliśmy rozległe zapalenia. Wielu nie wytrzymywało tego wszystkiego i każdego dnia nieśliśmy po pracy do obozu kilka trupów. Każdego dnia schodziły z gór takie żałobne karawany (...) SS-mani wylewali ze swoich menażek nadmiar jedzenia do stojącego obok baraku administracyjnego korytka, do którego pchali się wygłodniali więźniowie. Niemcy śmiali się, że jesteśmy gorsi niż świnie, kiedy wybieraliśmy resztki jedzenia do ust. Głód skręcał wnętrzności” - kontynuował wspomnienia Czesław S.
Ciężka praca, głodowe racje żywnościowe, choroby oraz sadyzm SS-manów i obozowych kapo, zbierały śmiertelne żniwo. Czesław S. wspominał, że najgorszymi kapo wśród tych, z którymi miał do czynienia, był wspomniany już Schranck oraz Kula. Czesław S. opowiedział m.in. o tym, jak kapo Schranck wyznaczył raz do wyładowywania worków z cementem małego chłopca. Ciężar był ponad jego siły.
Worek upadł na ziemię, rozerwał się i wysypał się z niego cement. Schranck uznał to za sabotaż i zbił chłopca do nieprzytomności. Następnie kazał rozrobić więźniom cement z wodą oraz piaskiem i zaczął okładać ciało chłopca szybko schnąca zaprawą. Odbywało się to przy wtórze śmiejących się SS-manów. „Zabawę” przerwała interwencja oficera SS, który zrugał zgromadzonych, że na tego typu zajęcia mogą sobie pozwolić dopiero po pracy. Pobity i zabetonowany chłopiec zmarł w drodze do obozu.
„Pod koniec 1944 roku racje żywnościowe zmniejszyły się tak, że ludzie zaczęli częściej umierać. A w 1945 roku to się nasiliło. Niemcom o to chodziło. Szkoda było na nas kul. Ale i u nich wszystko się rozpadło. Kiedy w maju Rosjanie byli już tak blisko, że słyszałem salwy armat, uciekłem. Udało mi się. Widziałem jeszcze, jak wysadzano i maskowano wejścia do sztolni, do których wciągano przedtem wagony: lory pełne skrzyń, jakiegoś sprzętu. Nie wiedziałem dokąd uciekać, więc ruszyłem na południe, a tam jeszcze był Schörner i Niemcy. Ale przeżyłem. Tyle, że jestem inwalidą...” - zakończył swoje wspomnienia z okresu niewolniczej pracy w komandzie Wüstewaltersdorf Czesław S.