Każdego dnia styka się z ludzkimi dramatami
Tisa Żawrocka nigdy nie zapomni dnia, w którym zawiozła raptem dziewięciodniowego synka Gajusza na izbę przyjęć i słowa pielęgniarki: „Mamy dziecko w ciężkim stanie”.
Zapalenie płuc uniemożliwiało mu oddychanie. Kolejne wyniki badań młoda matka przyjmowała z niedowierzaniem. Organizm nie produkuje granulocytów. Ostateczna diagnoza - rodzaj ostrej białaczki. Przeprowadzka do szpitala, morze przelanych łez. Czarę goryczy przelało spotkanie z małą Paulinką, która w sali obok umierała na białaczkę. Była z domu dziecka, nikt jej nie odwiedzał. W końcu Tisa zastała jej puste łóżko. Tej nocy nie mogła usnąć. Zaczęła rozmawiać z Bogiem, w końcu zawarła z nim pakt.
„Jeśli ty uratujesz mojego synka, ja będę pomagać innym. Zrobię co w mojej mocy, by żadne dziecko nie umierało w samotności” - padła obietnica z ust Tisy.
Wyniki jej synka nagle się poprawiły. Wyzdrowiał. Dotarło do niej, co powinna zrobić. Stworzyła w Łodzi fundację Gajusz i tzw. hospicjum perinatalne. Opiekuje się ono ciężarnymi kobietami, u których zdiagnozowana została choroba nienarodzonego jeszcze dziecka. Takich placówek w całym kraju jest 10. Prowadząc ją, Tisa na własne oczy doświadcza, że największą miłością jest ta, jaką matka obdarza swe dziecko. Każda historia jej podopiecznych jest tego dowodem.
Sen na jawie, ale piękny
Dagmara, jedna z kobiet, która znalazła oparcie w fundacji Tisy, mówi, że miała piękny sen. Trwał 40 tygodni i 4 dni. Właśnie tyle żył jej ukochany syn Mieszko.
- Dziś jest w niebie i na mnie spogląda, opiekuje się mną - mówi cicho kobieta. Zanim zaszła w ciążę z Mieszkiem, dwa razy poroniła. Dlatego wykonali z mężem kompleksowe badania. Okazało się, że wszystko jest z nimi w jak najlepszym porządku.
- Jednak nasz 159-gramowy synek nie był zdrowy. Wykryto przepuklinę mózgową - opowiada pani Dagmara. Diagnozę potwierdziło dwóch innych lekarzy. Sugerowano usunięcie ciąży.
- Nie zgodziłam się. Modliłam się, żeby to nie była prawda, żeby to, co ja także widziałam na USG, zniknęło - wspomina kobieta.
Zaproponowano jej wykonanie inwazyjnego badania prenatalnego. Zgodziła się.
Czekała na wynik ponad miesiąc. Był maj, piękna wiosna. Na zewnątrz ciepło, słonecznie, a w jej sercu chłód i strach. - Pamiętam dokładnie 30 maja, piątek, godzina 13, czekaliśmy w poradni na przyjazd kuriera. Spóźniał się - relacjonuje mama Mieszka. - Dłonie zdrętwiały mi ze stresu, ledwo oddychałam. Zawołano mnie do pokoju, odebrałam wyniki. Nikt mi ich nawet nie omówił. Po prostu dostałam żółty papierek do ręki i „radź sobie sama dziewczyno”.
Długo wczytywała się w interpretację skomplikowanych wyników. Skąd, dlaczego, jak? W końcu zrozumiała, że to wada genetyczna 13 chromosomu Y: 90 procent płodów obumiera w pierwszych trzech miesiącach, pozostałe 10 procent przeżywa do szóstego, może siódmego miesiąca w łonie matki, ok. 0,4 procent przychodzi na świat. Najdłużej żyjące dziecko zmarło po 29 dniach.
- Pomimo bezlitosnych diagnoz delektowałam się każdym dniem, kiedy nosiłam pod sercem tę małą istotkę, każdym ruchem, który odczuwałam - tłumaczy mama Mieszka. - I celebrowałam ten czas. Chciałam go jak najlepiej wykorzystać, bo wiedziałam, że im bliżej porodu, tym mniej go mam. Znienawidziłam zegarek i kalendarz.
Pobudka, by się pożegnać
Mąż wybrał imię dla synka: Mieszko. To imię zawsze kojarzyło się jej z czymś wyjątkowym, z ogromną siłą oraz z uporem. - I tak trwaliśmy razem, uparcie, ja i Mieszko - opowiada. - Jedliśmy winogrona, żeby rósł, ryby, żeby był mądry, orzechy żeby miał silne kości. Byliśmy na dwóch weselach. Modliłam się, żeby Mieszko urodził się żywy.
Chciała, żeby zobaczyli go dziadkowie, aby został ochrzczony, poczuł miłość, jaką go obdarza, żeby poznał, co to ciepło matki.- Nie ma dla mnie gorszej rzeczy od niemożliwości pożegnania się. Przeżyłam to dwa razy. Nie mogłam zobaczyć moich dzieci, nie mogłam się pożegnać, nie dowiedziałam się, co się z nimi stało. Tym razem chciałam, żeby Mieszko godnie się urodził i godnie umarł - tłumaczy swój upór.
Cesarskie cięcie zostało zaplanowane na 25 września. Mieszko przyszedł na świat o godz. 8.50. Mąż, obecny na sali operacyjnej, trzymał ją za rękę. Niczym spiker na meczu opisywał, co się dzieje wokół.
- Przez chwilę zobaczyłam, jak lekarz podnosi w górę maleńką, zakrwawioną istotkę - wspomina tę niezapomnianą chwilę. - Wsłuchiwałam się w ciszę. I nagle doszło do moich uszu cichutkie kwilenie. Żyje, co za ulga - wspomina kobieta.
Zaraz potem trafiła na salę pooperacyjną, a syn na intensywną terapię. Była spanikowana. Zastanawiała się, kiedy znów go zobaczy? Miała ochotę wstać, biec do niego. Znowu czas ją gonił. Już nie ma w niej synka. Teraz musi sobie poradzić sam.
- Proszę, Boże, niech będzie tak silny jak ja, niech da radę - modliła się. W końcu drzwi sali otworzyły się i wjechał inkubator. Położono Mieszka obok niej.
- Mały skrzacik, w za dużej czapeczce, ze skarpetkami naciągniętymi do kolan, taki malutki, owinięty w żółtą flanelkę w żyrafy. Ledwie mogłam go objąć - roni łzę na samo wspomnienie. - Poczułam się nagle błogo, wszystkie złe uczucia zniknęły. Ale znów musieli go zabrać.
Leżała w samotności, czekając na wiadomości o synku. Mąż przysyłał SMS-y, że jest dobrze. Stan był stabilny. Myślała sobie: jutro rano wstanę, umyję się, zjadę na oddział do Mieszka i będę go obserwować cały dzień. Niestety. Kiedy obudzili ją nad ranem, wiedziała po co. Zdążyła się jednak z nim pożegnać.
Byli przy nim, gdy odszedł
Ania o chorobie dziecka dowiedziała się w trakcie ciąży. Lekarz od razu skierował ją do prowadzonego przez Fundację Gajusz hospicjum . Tam opiekowano się nią przez kilka miesięcy. Kiedy zbliżał się termin porodu, Ania zamieszkała w hospicjum na stałe.
- W grudniowy piątek miał się zacząć mój weekend z rodziną - wspomina Tisa Żawrocka. - Odebrałam telefon od lekarza dyżurnego z naszego hospicjum. Poród Ani trwał już 24 godziny. Kilka godzin później pojechałam do szpitala. Zadzwoniłam do fotografa, obudziłam naszego kapelana. O trzeciej nad ranem weszłam na salę porodową. Położna wytłumaczyła, że nie można przyspieszyć porodu, bo Ania miała już kiedyś cesarskie cięcie. Dziewczyna była u kresu wytrzymałości.
- Jasieńku, mamusia już naprawdę nie ma siły - mówiła na głos Tisa.
Pod koniec czwartego skurczu Jaś przyszedł na świat... Leżał w ramionach mamy, ssał piąstkę, maleńki kłębuszek z czarną czupryną. Ale lekarz, który go zbadał, nie miał wątpliwości. Czasu było niewiele. Przyszła babcia, tata był cały czas przy synku. Fotograf zrobił zdjęcie, a ksiądz ochrzcił chłopca.
- Położna zapytała, kto przetnie pępowinę. Nikt z rodziny nie chciał tego zrobić - wspomina Tisa. - Podeszłam, wzięłam nożyczki i pierwszy raz w życiu to zrobiłam. Podałam wnuka babci, wziął go na ręce tata. Potem Jasio wrócił do mamy, leżał wtulony, spokojny, ale nie ssał już piąstki. To był zły znak. Po kilku minutach lekarz powiedział, że Jasio odszedł... ale wśród osób, które go kochały.
Anna Gronczewska