Kazimierz Deyna - chłopak z Lubichowskiej
Gdy przyjeżdżał, piekłyśmy z mamą jego ulubioną babkę na parze. Cała rodzina oglądała mecze w telewizji. Gdy strzelił gola, to z radości klękaliśmy przed telewizorem.
Mecze na Lubichowskiej w Starogardzie Gd. trwały do zmierzchu. Chłopaki grali ulica na ulicę. Obawa przed pędzącymi autami właściwie nie istniała. Jeśli nawet coś przejechało, to była to furmanka lub ojciec któregoś z graczy na składaku wigry. Chłopcy do tego stopnia niewiele robili sobie z ruchu drogowego, że na ulicy ustawiali prowizoryczne bramki. Nie zawsze kopało się piłkę. Czasem ferajna miała do dyspozycji szmaciankę. Buty graczy też pozostawiały wiele do życzenia. Przez dziury w tenisówkach wychodziły czarne od brudu i siniaków paluchy. Z niektórych złaziły paznokcie. Ale to nie było istotne. Liczyła się gra. Z piłkarskiego transu mógł ich wyrwać tylko rozdzierający ryk matek. Zaczynały one swoje nawoływania, gdy robiło się ciemno: „Do domu, ale już”, „tylko spóźnij się, szelmo, a nie dostaniesz kolacji”. Matki miały to do siebie, że rozpoczynały ów rytuał, gdy akurat Lubichowska miała strzelać karniaka rywalom. Przy tej ulicy właśnie mieszkał Kazik Deyna. A jego sąsiadami byli m.in. Paweł Peikowski, który po latach został dyrektorem II Liceum Ogólnokształcącego, i Franek Mielewczyk, piłkarz Czarnych Słupsk, trener piłkarski i pracownik firmy branży obuwniczej. Trzej kumple z ulicy grali w jednym starogardzkim klubie. Znali się jak łyse konie i często spotykali prywatnie.
Franek Mielewczyk: - Trzymałem się z Kazikiem. Po szkole rzucałem tornister w kąt i biegłem grać. Na Lubichowskiej były już wtedy latarnie, mogliśmy więc kopać do późna. Żonglowaliśmy piłką. Robiliśmy zawody, kto więcej razy odbije piłkę prawą nogą, a kto lewą. Nieraz dostałem lanie od mamy za to, że nie było mnie przez cały dzień w domu. Dla nas, chłopaków z Lubichowskiej, piłka była wtedy sensem życia, całym światem. Kazik mógł odnieść sukces we wielu dyscyplinach sportowych, ale wybrał piłkę.
Paweł Peikowski: - Uczyłem się z nim w jednej podstawówce. Chodziliśmy razem na majowe do św. Katarzyny. Lubiliśmy też spacerować wokół starogardzkiego rynku. Mówił, że w życiu chciałby po prostu grać. No i realizował to, co zaplanował.
Nawet idąc drogą, grał
Kazik i Franek podjęli pracę w przedsiębiorstwie obuwniczym Neptun. Tylko po to właściwie, aby móc w spokoju grać w Zakładowym Klubie Sportowym Włókniarz. Franek nie do końca miał spokój. Podpisał umowę akordową i swoje musiał odpracować. Co innego Kazik. Teoretycznie przyuczał się do zawodu elektryka. W praktyce tylko i wyłącznie grał. Nawet idąc drogą, kopał kamienie. Koledzy opowiadają, że do pracy przychodził odpocząć albo zjeść kanapkę. Trener Włókniarza przyglądał się chłopakom. Nieraz kazał im zostać po treningu. Mieli grać w hali z seniorami.
Franek Mielewczyk: - Ustawialiśmy materace, które imitowały bramki. Z Kazikiem tak potrafiliśmy ograć starszych zawodników, że ci nie wiedzieli, co się dzieje. Czasem mieli pianę na ustach, bo nie nadążali za piłką... Dużo mówi się o talencie Kazika. Według mnie, on był przede wszystkim pracowity. Gdy mu coś nie wychodziło, potrafił ćwiczyć do upadłego. Grałem z nim w trampkarzach, ale też w kadrze juniorów Wybrzeża, jeździliśmy na obozy piłkarskie. Zawsze trzymał się na dystans.
Kazikiem zaczęły interesować się trójmiejskie kluby. Krążą opowieści, że przedstawiciele Lechii Gdańsk przyjechali do jego rodziców. Powiedzieli, że są z partii. Na co matka Kazika miała krzyknąć: „Jak z partii, to paszli won”. Działacze przyjechali drugi raz i zaproponowali pieniądze. Rodzicom zaoferowali 40 tys. zł, a młodemu piłkarzowi mieszkanie w Gdańsku i miejsce w szkole. Kazik stwierdził jednak, że nie pójdzie do Lechii za mniej niż 80 tys. zł. Działacz miał się tak zdenerwować, że wyszedł, trzaskając drzwiami. Na kolejną propozycję, tym razem od Arki Gdynia, Kazik już nie kręcił nosem. Rodzice podpisali kartę zawodnika za 3 tys. zł. I tu pojawił się problem. Nadal przecież grał w starogardzkim Włókniarzu. Za to, że był piłkarzem dwóch klubów, został zdyskwalifikowany. Włókniarz należał wówczas do tej samy federacji co Łódzki Klub Sportowy. Oba kluby więc się dogadały i starogardzianin ostatecznie trafił do ŁKS-u. Tam zaś traktowano go z rezerwą. „Nie jesteś nasz, po dyskwalifikacji pójdziesz do Arki” - mówili w klubie. Poza tym w Łodzi brał udział tylko w treningach. Gdy wreszcie skończyła się jego kara i mógł zagrać w oficjalnym meczu, otrzymał kartę powołania do wojska. Piłkarze mogli wówczas odbywać służbę m.in. w Legii Warszawa. ŁKS oddał więc Kazika warszawskiemu klubowi. I tak rozpoczął się najlepszy okres w życiu chłopaka ze Starogardu.
Andrzej Krużycki, szwagier Kazika: - Dopóki służył w wojsku, nie musiał myśleć o samodzielnym życiu. W Legii rozkwitł, spędził w niej 12 lat i trafił na wspaniałego trenera. Mógł w spokoju grać, miał gdzie mieszkać i co jeść. Poprawił technikę. Zaczął strzelać rzuty rożne tzw. rogalami, które stały się później jego znakiem rozpoznawczym. Ale też harował jak wół. Treningi odbywały się dwa razy dziennie. Pamiętam, że z żoną byliśmy u niego w Warszawie. Zaprosił nas do kawiarni, opłacił posiłek i przeprosił. Powiedział, że musi iść na trening. No i tyle go widzieliśmy.
Nasz król Kazik
Mozolna praca się opłaciła. Grał w reprezentacji Polski, która pod wodzą Kazimierza Górskiego zdobyła złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Monachium w 1972 r. Kazik został królem strzelców turnieju, z 9 golami na koncie. Deynę chciał każdy klub w Polsce. Ale piłkarz był już za drogi. „France Football” sklasyfikował go jako szóstego najlepszego piłkarza Europy. Dwa lata później Polska zajęła trzecie miejsce na mistrzostwach świata, a Kazik został trzecim piłkarzem świata. W tym samym roku niemiecki „Kicker” przyznał Deynie Brązową Piłkę. Miał wówczas propozycje gry m.in. w Saint-Etienne, Milanie, Interze, Bayernie, Realu Madryt. Marzył o tym ostatnim. Komunistyczne władze o transferach nie chciały jednak słyszeć. Zyskiwał więc popularność w kraju. A największą jego fanką była mama. Śledziła mecze w telewizji. Znała wszystkich piłkarzy. Również tych zagranicznych.
Andrzej Krużycki: - Matka Kazika siadała naprzeciwko telewizora na stołku, bardzo blisko ekranu. Była cała spięta, przeżywała każdą sekundę meczu. Gdy Kazik został królem strzelców, jego ojciec krzyczał z zachwytem: „Mamy króla, mamy króla”. Matka go wtedy strofowała. Mówiła, żeby się z tym królem aż tak nie afiszować. Była bardzo skromna, skryta, sukcesy syna może nawet ją trochę krępowały. On był podobny do matki. Gdy przyjeżdżał na Kociewie, zajadał się smażonymi kartoflami i zupą zalewajką.
Barbara Perlikowska, siostra: - Przyjeżdżał na święta. Piekłyśmy wtedy z mamą jego ulubioną cytrynową babkę na parze i babkę piaskową. Cała rodzina oglądała mecze w telewizji. Gdy strzelił gola, to z radości klękaliśmy przed telewizorem.
Chłopie, nogi ci tam połamią
Marzenie Kazika o wyjeździe ziściło się w 1978. Podpisał kontrakt z Manchesterem City. Klub zapłacił za Deynę 100 tysięcy funtów, zobowiązał się do rozegrania z Legią dwóch meczów oraz do przekazania stronie polskiej jednego kompletu sprzętu sportowego. To był początek końca. W angielskim klubie nie czuł się dobrze. Prezentował inny styl gry. Nie wdawał się w niepotrzebne walki o piłkę, słabo grał głową. W Anglii mieszkał do 1981 r. W tym okresie drużyna Manchesteru City rozegrała 97 meczów ligowych. Deyna wystąpił tylko w 38 i strzelił 12 goli.
Paweł Peikowski: - Byłem gorącym przeciwnikiem jego wyjazdu do Anglii. Mówiłem mu: „Chłopie, z twoją techniką to ci tam nogi połamią”. On jednak nie myślał o przyszłości. Wykorzystał szansę, która się wtedy nadarzyła.
Brak miejsca w szerokiej kadrze Manchesteru City podłamał Kazika i skłonił do wyjazdu do USA. Podpisał tam kontrakt z San Diego Sockers (za 35 tysięcy dolarów). Decyzję pomógł mu podjąć menedżer. W Stanach czuł się wyobcowany. Słabo mówił po angielsku. Biografowie twierdzą, że zaczął podupadać psychicznie, zaglądać do kieliszka i odwiedzać kasyna. Dobiło go bankructwo. Menedżer zainwestował wszystkie jego pieniądze i je stracił. Informacja o śmierci Kazika zmroziła fanów. Zginął w 1989 r. w wypadku samochodowym. Uderzył w stojące na drodze auto. Policjanci stwierdzili, że jechał za szybko i był pod wpływem alkoholu. Pojawiły się spekulacje, że może chciał odebrać sobie życie i rozmyślnie uderzył w wóz. W te doniesienia nie wierzą przyjaciele.
Franek Mielewczyk: - Głupota! Był zdyscyplinowany, nie pił. Podczas spotkań z kumplami często stawiano przed nim kieliszek wódki. Zawsze odmawiał. Mówił, że dla niego, jako sportowca, ten kieliszek po prostu jest za drogi.
Paweł Peikowski: - Co tam się stało w tej Ameryce? Nikt dziś nie wie. Informacja o jego śmierci była dla nas szokiem. Ja też nie wierzę w to, że był pijany. Nie on. Planował powrót do kraju. Chciał stworzyć szkółkę piłkarską dla dzieci. W Stanach czuł się źle.
Andrzej Krużycki: - Miał dobre serce, nie odmawiał pomocy, może był za mało przedsiębiorczy, cwany? Niektórzy go wykorzystywali i chyba to go zgubiło.
Kazik, gdyby żył, miałby 70 lat. Starogard Gd. w niedzielę będzie świętować jego urodziny. Władze miasta na imprezy zapraszają mieszkańców. Będzie można przejść szlakiem Deyny i zobaczyć Lubichowską. Ulicę, od której wszystko się zaczęło.