Kazimierz Kutz: „Niczego nie żałuję”
Kazimierz Kutz żegna się z Senatem. Dziś dobiega końca ostatnie posiedzenie z jego udziałem. Reżyserem był wybitnym. A jakiego Kutza-polityka zapamiętamy?
Mnie już nie ma, nikt o mnie nie wspomina, powiedziałem: „Cześć, do widzenia” i nie żałuję. Odchodzę do krainy pełnej starości, rozpoczynam ostatni etap swojego życia. Będę sobie spokojnie mieszkał na wsi, bez kamer, pytań i tym podobnych. Mnóstwo formalności jeszcze przede mną - hotel, biuro, tysiące pism, zanim w końcu pozwolą mi się rozstać z tą cholerną polityką. Ale pier...ę to. Ja już nic nie muszę.
Czego będzie mi brakowało? Polska głupota polityczna jest tak oryginalna, że na pewno będę za nią tęsknił. Czy z dzisiejszej perspektywy nie uważam, że wejście do polityki 18 lat temu to jednak był błąd? Siedziałem sobie, ja stary chłop, w tej ławeczce i jeszcze mi płacili (śmiech). A na poważnie - nie żałuję, bo wiem, że tego, co starałem się przez lata robić, nie zrobiłby za mnie nikt. Byłem namolnym ambasadorem spraw śląskich, czasem radykalnym, ale tak trzeba było, by przebić się przez tę polityczną głupotę i ignorancję. Uprawiałem chińską torturę i jak idiota jakiś szczekałem przy tej śląskiej budzie. Nie chodziło mi o karierę, byłem nieprzekupny, niezależny, szczery i uczciwy. Niech pan mi pokaże paru takich w parlamencie.
Tak, wiem - przez lata narobiłem sobie wrogów. Głównie za tę moją niezależność i szczerość nie lubili mnie ani ci z prawej, ani z lewej. W niektórych kręgach odetchną z ulgą. Od pewnego pana usłyszałem kiedyś, z zajadłą miną: „Ale ja pana nienawidzę”. Inny, którego przez litość nie wymienię, za moimi plecami mówi o mnie: „Spójrz mu w oczy, przecież to jest debil!”. Cudowne, prawda? Ci sami ludzie potem trzęśli portkami, że im przypieprzę w felietonie albo w telewizji. Ale to nieważne. Prowokując, wiedziałem, że wywołam niejedną glizdę.
Wchodząc do polityki życzyłem sobie dwóch rzeczy: europejskiej Polski i żeby Ślązacy byli Ślązakami na Śląsku. Jedno jest z drugim związane. Wspomni pan moje słowa - za 5 lat Ślązacy doczekają tego, o co dziś walczą, bo tu chodzi o wolność i normalność. W końcu nawet rząd PiS zrozumie, że to nic nie kosztuje, niczemu nie szkodzi. Kiedyś to się k... skończy. Kilka lat, jestem pewien. Życzę profesorowi Kadłubkowi, żeby dostał się do Sejmu i tego pilnował. Na polityczną głupotę trzeba mądrych ludzi. (not. MZ)
Kutza koniec w polityce
Metalową plakietkę. Z napisem „Kazimierz Kutz”. W pamiątkowym etui. Tyle zabierze ze sobą z Senatu. Starszy pan, który kiedyś był sławnym reżyserem od dziś, oficjalnie, jest „byłym politykiem”. Dziś zgasi światło w parlamencie, w którym zasiadał od 1997 roku. Żegnamy się z instytucją, zjawiskiem, jedynym polskim parlamentarzystą, który spełnił wszystkie swoje obietnice wyborcze. (Podglądałem poseł Muchę. Zapowiada się laureczka…) A przecież Kutz przez większość parlamentarnej kariery objawił swoje oblicze „impertynenta, radykała i antypolskiego krzykacza” (tak mówi prawicowa drobnica, szukająca okazji, by poszarpać Kutza za nogawki). Zadał się z Palikotem, pisze dla Michnika, sprzyja „ślązakowcom”. Swoją renomę filmowca rozmienił na drobne, występując w cyrku Stefana Niesiołowskiego. Kutz odchodzi, czas najwyższy, polityka bez niego będzie lepszym, kulturalniejszym i bezpieczniejszym miejscem. No jasne. Może faktycznie się trochę zradykalizował, może jego antypisowskie natręctwo zbyt często pchało go w jałowe pyskówki przed kamerami. A był przecież czas, kiedy polityczne wyskoki Kutza, nawet jego przeciwnikom jawiły się jako sympatyczny, soczysty owoc osobowości człowieka, który do parlamentu wskoczył z innego świata. Zupełnie innego. Gdy kilkanaście lat temu o Senat ubiegał się rywalizując z Krystyną Doktorowicz, zapytano go, jak zamierza walczyć ze swoimi konkurentami. „Walczyć nie mam zamiaru z panią Doktorowicz, bo wolałbym się z nią wykąpać w wannie” - odpowiadał zaskoczonym dziennikarzom. „Jestem niewierzący, chodzę na manifestacje z pedałami, mam trzecią żonę bez ślubu kościelnego - dla Ślązaków nie powinienem być żadnym wzorem” - komentował innym razem fenomen ogromnego poparcia, jakie zdobywał w wyborach. Jeszcze nie tak dawno, tak wspominał w DZ siedzenie w Sejmie tuż za posłanką Joanną Muchą: „Patrzyłem na jej dłonie i często przyciskałem to, co ona przyciskała. Ona miała taki ładny gest: siadając, dłońmi, płynnym ruchem podwijała sukienkę, żeby się nie pogięła na siedzeniu. To jedno z tych subtelnie erotycznych doświadczeń, w których uczestniczyłem w parlamencie”. To ten figlarny dystans Kutza do polityki, która w ostatnich latach stała się spółdzielnią działaczy, nosicieli teczek i miernot o wąskich horyzontach.
Kutz widzi Śląsk z pociągu? Niezapomniany Michał Smolorz dowodził, jak Kutz w kinie „wymyślił Ślązaków”, jak stworzył mitologię, którą jego krajanie przyjęli, tak jak świadek koronny nową tożsamość. Prawda jednak również taka, że człowiek, który kiedyś nakręcił słynną śląską trylogię, później w parlamencie formułował też tezy, z którymi jeszcze kolejne pokolenia będą w regionie prowadzić polemikę. „Ślązacy są dupowaci”, „Ślązacy są w Polsce wice-Żydami”, „Jestem ze Śląska, czyli znikąd” - to ledwie kilka z tych, które przychodzą do głowy bez namysłu. Przyzwyczailiśmy się do tej Kutzowej brzytwy, jasności umysłu i trochę przestaliśmy ją doceniać. Przy okazji dzisiejszej refleksji, uświadommy sobie, że pozwalamy odejść na późną emeryturę pierwszemu i jedynemu regionalnemu politykowi, który zbudował pozycję poza politycznymi strukturami. Nie tylko na Śląsku, ale i w całej Polsce. Również dlatego dla partyjnej konkurencji, przyzwyczajonej do swoich feudalnych porządków był łamigłówką, cieniem, z którym czasem próbowano się boksować. Gdy Tomasz Tomczykiewicz kontrował go za słowa o „PO, która nic dla Śląska nie zrobiła”, sugerował, że „Kutz widzi Śląsk z okna pociągu do Warszawy”. Smolorz odpowiadał: „Jeśli Kutz widzi Śląsk z pociągu, pan widzi go z okienka na tyłach warsztatu masarskiego”. Dla miejscowych partyjniaków był również ciężarówką, z którą nikt nie chciał się zderzyć, bo w kolejnych wyborach zdobywał grubo ponad 100 tysięcy głosów. Startując z własnej listy. Ilu jest w Polsce takich polityków, z takim poparciem społecznym? Kutz wygrywał bez kampanii wyborczej, bez fotografowania się z partyjnym wodzem na plakatach, bez otwierania festynów. I był jedynym polskim politykiem, który zawsze spełniał swoje przedwyborcze obietnice. Obiecywał tylko, jak to dziś sam ujmuje: „że jak idiota będzie szczekał przy tej śląskiej budzie”.
Gdyby którykolwiek śląski poseł miał choć ułamek Kutzowego tupetu, być może tak bardzo nie obawialibyśmy się o śląskie sprawy. To na nim - czy chcą tego czy nie - wychowają się przyszli regionalni politycy. Może będą bardziej eleganccy, mniej bezczelni, ale pamiętajmy, że to obrazoburcy i skandaliści dają społeczeństwu kopniaka w tyłek. Żeby coś się ruszyło. Jeszcze do takiego Kutza w śląskiej polityce możemy zatęsknić.