Kazimierz. Przerwany taniec
Kiedyś było to miejsce wyjątkowe. Po wojnie na zapuszczonych ulicach panowała cisza. Dziś Kazimierz odżył wraz z całą Polską.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Kazimierz był najbardziej chyba smutną dzielnicą Krakowa - zapuszczony, niebezpieczny, z hebrajskimi napisami przebijającymi przez powojenne kiepskie tynki, z mezuzami przybitymi do framug drzwi, prawie niewidocznymi pod warstwami olejnej farby. Kiedy jesiennym lub zimowym wieczorem szło się przez ulicę Szeroką, rzeczywiście szeroką jak plac, można było mieć wrażenie, iż wzdłuż muru cmentarza Remuh, kiedyś ściągającego żydowskich pielgrzymów z odległych okolic, pomykają duchy dawnych mieszkańców.
Że zapełniają synagogi - Starą, Remuh, Bociana. Prawdę mówiąc, bardziej niż dybuków, bardziej niż żydowskich duchów należało się obawiać miejscowych, Polaków, którzy zajęli żydowskie domy. Na Kazimierzu bito w mordę, i to potężnie, zwłaszcza obcych. Kto nie wierzy, niech zapyta Wiesława Obrzydowskiego, który wychował się w sercu Kazimierza, przy ulicy Krakowskiej.
Kiedy odżyła Polska, odżył także Kazimierz, zabrzmiała muzyka corocznego żydowskiego festiwalu, zjechali się turyści, przy Szerokiej pojawiły się pseudożydowkie restauracje. W „Anatewce” można było, podobnie jak przy Sławkowskiej, dostać wieprzowinę (ale kilkadziesiąt metrów dalej pan Nissenbaum karmił koszernie!). Z czasem zaczęło bywać coraz bardziej klasycznie.
W „Hamsie” zaczęto podawać izraelskie i żydowskie potrawy. Parę ulic dalej, w malutkiej, skromnej dziupli właściciel w jarmułce, przybysz z Izraela, podaje falafele smakujące nieomal tak jak w Tel Awiwie. Ba, powstał nawet hotel dla ortodoksów. A w „Klezmer Hojs”, u Wojtka Ornata, restauratora i wydawcy, można dostać i czulent, i nawet hamantasze, ciasteczka, które kiedyś piekło się na radosne święto Purim, a tutaj można je jeść przez cały rok. „Klezmer Hojs”, chociaż nie prowadzi koszernej kuchni, ma świetną atmosferę, a na koszerne obiady nieliczni krakowscy Żydzi mogą chodzić do siedziby gminy świętej gminy nad rzekami Wisły i Wilgi, jak kiedyś mówiono.
Czegoś jednak brakuje dzisiejszemu Kazimierzowi. Może niegdysiejszego smutku, może wrażenia, iż ma się do czynienia z martwym wprawdzie, ale autentycznym światem. Zresztą stara (ale nie najstarsza, bo przecież kiedyś Żydzi mieszkali w samym centrum Krakowa) żydowska dzielnica powoli zamienia się w atrakcję dla turystów.
Podobnie jak dorożki, którymi niegdyś wożono meble ze Stolarskiej lub z fantazją wracano na przedmieście po małej wypitce u „Hawełki” lub „Pod Obrazem”. Dzisiaj białe landa, których już nigdy nikt nie nazwie fiakrami, wożą tylko turystów...
Wszystko, co związane z bezpowrotną przeszłością, intryguje i nawet fascynuje, a już szczególnie kultura Żydów, bo - chociaż przez setki lat mieszkaliśmy w jednym domu, Polsce - nigdy dobrze nie znaliśmy nawzajem swoich obyczajów.
A krakowskie żydowskie obyczaje różniły się od obyczajów ich pobratymców, aszkenazich i sefardyjczyków rozproszonych po całej Europie. Jeszcze ten i ów krakowianin słyszał, że w piątek w naszym mieście nie dawano rabinackich ślubów. Dlaczego? Bo podobno kiedyś weselnicy tak się rozbawili, że złamali szabasowe zakazy. Wówczas rozstąpiła się ziemia i pochłonęła winnych.
Na całym świecie w Symchat Tora, ostatni dzień Święta Szałasów, wierni tanecznym krokiem okrążali synagogi, niosąc w ramionach zwoje Tory. W radosnych pląsach uczestniczyły też dzieci z chorągiewkami w dłoniach. Na szczytach chorągiewek czerwieniły się jabłka i płonęły świeczki. Okrążeń, hakafot, było siedem. Na całym świecie, ale nie w Starej Bożnicy. Tutaj w połowie czwartego okrążenia pryskał radosny nastrój, uczestnicy ceremonii siadali na przewróconych ławach i zaczynało się czytanie psalmów.
Skąd ten smutek, skąd tak dziwny obyczaj? Prawdopodobnie był pamiątką tragedii sprzed wieków. Pogromu, zbrojnego napadu, może - jak chciał Natan Gross, krakowianin, pisarz i filmowiec - XIII-wiecznego tatarskiego najazdu. O tym wie tylko Bóg, nasz wspólny...